archiwum wolności

Adam Łoziński

Piotr Pilch: Jak się zaczęła Pana działalność opozycyjna?

Adam Łoziński: W Przemyślu mieszkam od 1984 roku, a moja działalność w Solidarności zaczęła się wcześniej, w Gliwicach. Właściwie tam były początki, byłem młodym nauczycielem, bo drugi rok pracy, kiedy właśnie powstał związek “Solidarność”. Akurat pewne względy sprawiły, że jako młody nauczyciel, znalazłem się w jego władzach. Gliwice to jest duże miasto, 1000 członków było w Komisji Zakładowej Nauczycieli, ja się znalazłem w prezydium naszej Komisji Zakładowej. Byłem odpowiedzialny za kontakty z Sekcją Regionalną w Katowicach. Wspominam różne rzeczy, pamiętam, pogrzeb Prymasa Wyszyńskiego; akurat wtedy odbyła się w Warszawie konferencja nauczycieli historii Solidarności. Tam nie było dużo ludzi, ze 40 osób. Dyskutowaliśmy o potrzebie zmian w nauczaniu historii. Zachowałem nawet delegacje, mam potwierdzenie, że tam byłem, ale nawet jej nie zrealizowałem. Mam je na pamiątkę, mogę pokazać. Takie są wspomnienia.

PP: Pewnie, takie rzeczy są bardzo cenne.

AŁ: Także do Przemyśla przybyłem w ’84 roku. Przede wszystkim ze względów rodzinnych, bo syn bardzo chorował na Śląsku na drogi oddechowe. W 1984 roku przybyłem do Przemyśla, nie znając nikogo. I to nie były łatwe czasy dla obcych, bo na nich patrzono podejrzliwie. Pamiętam taką sytuację, chociaż inni zapomnieli o tym. Wprowadziliśmy się w lipcu, a we wrześniu ogłoszono w KIK-u (Klub Inteligencji Katolickiej), że potrzebują nauczycieli do pomocy, do nauczania. Więc się zgłosiłem. I wtedy mój późniejszy przyjaciel zapytał, kto mi polecił to stanowisko. Odpowiedziałem, że nikt, bo dopiero przyjechałem do miasta. Na to usłyszałem, że „tutaj agentów nie potrzebujemy”. To było bardzo nieprzyjemne. Kolejnym razem dowiedziałem się, że ma być spotkanie nauczycieli i Msza Św. w kościele św. Trójcy. Msza była dla wszystkich o godzinie 15, a potem był opłatek dla nauczycieli, poszedłem tam i poznałem nauczycieli z Solidarności. W Przemyślu prężnie działało duszpasterstwo nauczycieli przy kościele św. Trójcy, który nazywano “Okopami Św. Trójcy” Tam poznałem m.in. Ryszarda Buksę. Wcześniej powstała inicjatywa w Warszawie, na Solcu. Co miesiąc odbywały się spotkania, od 1985 roku jeździłem na nie dość często. Stamtąd przywoziłem ulotki. Mieszkałem na Rogozińskiego, blisko stacji Zasanie. Bałem się, nie raz, do domu tę paczkę z ulotkami zanosić, więc   myślałem „rzucę w krzaki”. Dużego wsparcia dla duszpasterstwa nauczycieli udzielał  ksiądz Stanisław Zarych. I to trwało do 89. roku, gdy nastała „normalność”. Potem przestałem jeździć, ale poznałem w tym czasie wiele osób. Do tej pory znam Jana Żaryna, profesora z IPN. Wtedy to on jako młody człowiek organizował takie spotkania duszpasterskie. Tak to się zaczęło.

W 1989 roku uczyłem w Szkole Podstawowej nr 13. Tam założyłem Koło Solidarności, jedno z pierwszych w Przemyślu, a pierwsze pośród szkół podstawowych. Potem zajmowałem się tworzeniem Komisji Zakładowej Solidarności, która obejmowała cały powiat. Jeździłem do Orłów czy Krasiczyna. W tamtych czasach rzadko nauczyciele mieli samochód, ja akurat miałem. Wcześniej byłem w Stanach, więc mogłem sobie pozwolić, żeby kupić, a tak, to nie dałoby się z pensji nauczycielskiej. “Sekretariat” naszej Komisji mieścił się w domu Państwa K. i R. Żurawskich. Pamiętam 15 czerwca ‘89, imieniny Jolanty, naszej znajomej. I w ten dzień zostałem wybrany na Przewodniczącego Komisji Zakładowej, zostałem szefem organizacji nauczycieli. Potem, w 1990 roku, odbył się drugi Zjazd Solidarności Regionalnej, tam zostałem wybrany w skład Zarządu Regionu, byłem nawet sekretarzem, ale bardzo krótko. Taka działalność typowo związkowa mnie nie interesowała za bardzo. Byłem w Solidarności po to, by obalić i tworzyć nowy system, a nie by działać jako związek zawodowy. Poszedłem do pracy w instytucjach, niektórzy mieli mi to za złe, bo przestałem pełnić funkcję sekretarza i zostałem w czerwcu 1990 roku wicekuratorem i przez cztery lata pełniłem bardzo ważną funkcję administracji województwa przemyskiego. Od 1 kwietnia kuratorem był wtedy Piotr Idzikowski. W pewnym momencie była narada Regionalnej Sekcji NSSZ, byli ludzie z Przeworska, Jarosławia, z Lubaczowa. Wybieraliśmy wówczas kuratora. Naszym pierwszym wskazaniem był Wiesław Beck z Lubaczowa. I taka zapadła decyzja, żeby poprzedni kurator odszedł, a minister powołał w. Becka. Następnego dnia w sobotę Wiesiek jednak zadzwonił, że z Lubaczowa jest za daleko, by dojeżdżać codziennie do Przemyśla. Solidarność wtedy była na Grodzkiej, a ja byłem w pracy. Dzwoniłem do Jarosławia, Lubaczowa i telefonicznie poinformowałem, że W. Beck nie chce być kuratorem. W trakcie tych rozmów ustaliliśmy, że Piotr Idzikowski zostanie naszym kandydatem. I to Piotra zgłosiliśmy do ministra. To były trudne momenty, ale sama sprawa była budująca. To nie było tak, że to władza proponuje, a Ministerstwo zatwierdza. My proponowaliśmy tę osobę, która wydawała nam się najlepsza na to stanowisko. I to z Ministerstwa  dzwoniono do mnie indywidualnie, bo okazało się, że w Warszawie funkcję dyrektora gabinetu ministra, pełniła osoba, którą znałem z duszpasterstwa, i pytał, czy to jest na pewno właściwy kandydat. I w ten sposób powołano Piotra Idzikowskiego na kuratora oświaty. To były trudne czasy w kuratorium. Były problemy, by odwoływać poprzednich dyrektorów, a my to przeżywaliśmy. Istna wojna była.

PP: Tutaj się ścierał stary system z nowym systemem. Stary miał jeszcze swoje wpływy.

: Tym bardziej, że na początku jeszcze nie było nowej ustawy o systemie oświaty. Weszła we wrześniu 1991 roku, ale my to wykorzystywaliśmy. Sam kurator mógł zrobić regulamin powoływania dyrektorów. Teraz jest to skomplikowane, że kurator nie ma dużo władzy, jest wykonawcą, ważniejsza jest Komisja, Związek Nauczycieli, rodzice. My zrobiliśmy tak,  że do Komisji trzy osoby wystawiało kuratorium, a trzy szkoła. Gdy był remis, kurator sam decydował, kto będzie dyrektorem szkoły. Taki trochę wytrych zrobiliśmy. To obowiązywało do 1991 roku. Potem zostałem odwołany, gdy zmieniły się rządy i przyszło SLD. Od 1994 roku pracowałem w administracji lokalnej, byłem naczelnikiem Wydziału Edukacji w Urzędzie Miasta. Dopiero wtedy w mieście utworzono ten wydział, wcześniej miasto nie zajmowało się szkołą, tylko przedszkolami (w Wydziale Kultury była jedna osoba odpowiedzialna za przedszkola). W roku 1996 wszystkie szkoły zostały przejęte przez samorządy. W Przemyślu dwa lata wcześniej organem prowadzącym było miasto.

PP: A jak to wtedy wyglądało? To była dobra reforma? Była pożądana przez społeczeństwo?

AŁ: Raczej tak, wcześniej zajmowało się tym państwo, kurator był organem prowadzącym: zajmował się zarządzaniem, finansami, powoływaniem dyrektorów, odpowiadał za wszystko w szkole. Z drugiej strony był też organ nadzoru pedagogicznego. I kurator pełnił te dwie funkcje jednocześnie. Gdy samorządy przejęły prowadzenie placówek i stały się organami prowadzącymi, to kurator odpowiadał za nadzór pedagogiczny, robił kontrole, wizytacje, sprawdzał kwalifikacje kandydatów, stan wiedzy ucznia. Myślę, że to było lepsze, do tej pory nikt tego nie kwestionuje. Owszem, był problem jak zwykle z pieniędzmi. Kto miał za to płacić? Wymyślono, że z budżetu państwa, miasta (samorządy) będą otrzymywać subwencje w przeliczeniu na jednego ucznia. To było szczegółowo wyliczane. Pieniędzy było jednak coraz mniej, na początku ta subwencja była tak wyliczona, że wystarczała spokojnie na prowadzenie szkół. Teraz, już od dawna, subwencja nie wystarcza i miasto musi dokładać ze swojego budżetu. Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale kiedyś w Przemyślu, w latach 90. Miasto dodawało niewiele z budżetu, z kolei w Warszawie władze dodawały do subwencji prawie 100%. U nas na początku XXI wieku dokładano nie więcej niż 3 proc. Zwróćmy uwagę, jakie to były dysproporcje. Miasto mogło odgrywać dobrą rolę i albo dawali pieniądze i oświata była priorytetem, albo nie. Teraz miasto Przemyśl dodaje 25 proc. Warszawa zmniejszyła, ponieważ dodaje tylko 70 proc.

Jeśli chodzi o działalność w Przemyskim Towarzystwie Kulturalnym, byłem jego członkiem przy końcu lat 80., a o jego reaktywacji dowiedziałem się dopiero później. Nie zostałem zaproszony na spotkanie reaktywacyjne. Nie tylko ja zresztą. Dowiedziałem się, że spotkanie wyborcze odbyło się, będąc na Kalwarii, przy innej okazji. Nie tylko ja byłem zdziwiony, że zapomniano o niektórych towarzyszach. Nie mówię tego z pretensją, ale lekkim zaskoczeniem. Gdy otrzymałem zaproszenie na spotkanie Towarzystwa i był na nim prezes Marek Kuchciński, myślałem, że to jego funkcja z dawnych lat.  

Czym mogę się jeszcze pochwalić? Dostałem medal od Metropolity Przemyskiego w uznaniu za służbę Kościołowi Przemyskiemu.

PP: Takie rzeczy też jak najbardziej zbieramy.

AŁ: Nigdy nie należałem do żadnej partii, tzn. od 1990 roku tak, ale wcześniej nie. Gdy przyjechałem do Przemyśla, nie mogłem pracować w szkole średniej. Jeden dyrektor sam mnie zaprosił na rozmowę, wiedział, że pracuję w „trzynastce” i chciał mnie zatrudnić, ale partia. Nie należałem do niej, więc nie mógł. Proponował, bym się zapisał chociażby do ZNP (Związek Nauczycielstwa Polskiego), ale odmówiłem. To było w 1986 roku.

PP: To utrudniało rozwój zawodowy.

AŁ: Tak, ale ja się nie przejmowałem. W drugiej szkole również dyrektor wprost powiedział, że “żądają” od nich, by przyjmowali tych, którzy należą do partii. To było z kolei w 1988 roku. W Gliwicach także pracowałem w szkole podstawowej, ale miałem również godziny w liceum. Podejrzewam, że gdybym został tam dłużej, otrzymałbym pełny etat. W dużym mieście nie kładziono takiego nacisku na zapisanie się do partii. Gdy przyjechałem do Przemyśla, w pierwszym roku pobytu, nie poszedłem na pochód 1 maja. Zostałem ukarany, nie zapłacono mi za godziny tego dnia, 7 godzin potrącono mi z pensji. W Gliwicach nigdy nie chodziliśmy na pochody, nikt tego nie żądał. Tutaj w Przemyślu bardziej chciano się pokazać. To od władz lokalnych zależało, jak duży kładziono nacisk. Z osobami z Gliwic do tej pory mam kontakt.

Zostałem również odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności. Można go było otrzymać, gdy działało się minimum rok w opozycji. Ja miałem tę trudność, że nie byłem notowany przez SB, więc musiałem zdobyć świadków, którzy potwierdzili moją działalność. Dzięki temu taki Krzyż otrzymam we wrześniu.

PP: Na podstawie tych oświadczeń jest przyznany Krzyż? Gdzie odbędzie się uroczystość?

AŁ: Najprawdopodobniej w Rzeszowie. Decyzja została już podjęta przez Prezydenta RP.

(Postanowieniem Prezydenta RP z dnia 1 lutego 2022r. Adam Łoziński został odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności. Uroczystość wręczenia odznaczenia odbyła się 23 września w Oddziale IPN w Rzeszowie)

Nie raz dziwiłem się, że nauczyciele wiedzieli i mieli dostępne materiały np. o Katyniu, ale z nich nie korzystali. Odnośnie bpa Ignacego Tokarczuka, Mieliśmy dobre relację, najpierw w latach osiemdziesiątych brałem udział wraz z nauczycielami z duszpasterstwa nauczycieli w spotkaniach z okazji świąt lub Jego urodzin. Wiele razy chodziłem do niego na rozmowy prywatne. Zawsze były bardzo owocne, on przekonywał nas, że będzie wolność, że nadejdzie Wolna Polska. Nie dowierzaliśmy, ale miał rację. Arcybiskup Tokarczuk miał siostrzeńca, który był posłem. Przez tego siostrzeńca poznaliśmy się bliżej. To ja przekazałem arcybiskupowi informację, że jego siostra zmarła, nawet zaproponowałem podwózkę na pogrzeb, ale arcybiskup  odmówił ze względu na stan zdrowia. 

PP: Chciałem zapytać o czasy, gdy w 1997 roku został Pan posłem i współtworzył komisję ds. reformy nowego podziału administracyjnego.

AŁ: To była dla mnie trudna sprawa. Był spór, jak daleko ma sięgać władza rządowa, a jak samorządowa. Mam wrażenie że ten problem do końca nie został rozstrzygnięty do dziś. Zastanawiano się, czy na szczeblu województwa ma być samorząd lokalny, czy  administracja państwowa. Po drugie Porozumienie Centrum od 1990 roku to była moja partia, do której wstąpiłem i jestem jej wierny. Chociaż był taki czas, że PC wprowadziło do Sejmu bodajże 12 posłów i kilku senatorów. Na 460 to była kropelka.

PP: Ale współtworzyliście wówczas rząd, prawda?

AŁ: Tak, mieliśmy wiceministra ds. dróg: Krzysztofa Tchórzewskiego. Również Antoni Tokarczuk był ministrem, Jan Szyszko z naszego ugrupowania był ministrem ds. leśnictwa. To były też dylematy. Już przed wyborami nasza organizacja angażowała się w sprawę administracji i podziału. Komisja, na czele której był K. Tchórzewski, zaproponowała 32 województwa. Taki był pomysł. W archiwach w Przemyślu są dokumenty na ten temat. Województwo przemyskie miało być większe i sięgać aż po Zamość i po Bieszczady. To odpadło. Tymczasem rząd proponował 12 województw. Nasze województwo to miało być Małopolska Wschodnia.

PP: Czy to byłoby powierzchniowo podobne do obecnych rozmiarów województwa?

AŁ: Tak, podobnie. Spierano się o Dębicę, Gorlice. W wyniku rozmów (długo to trwało) wyszło 16 województw. Pozostało pytanie, jakie kompetencje ma mieć marszałek. Do tej pory to się ściera i to się zmienia. Nie wojewoda, ale marszałek jest gospodarzem województwa. Wojewoda jest przedstawicielem rządu w terenie, ma zadanie kontrolujące i wspierające. Dalej jest powiat. To jest administracja samorządowa, chociaż zawiera niektóre organizacje rządowe, jak na przykład sanitarne. To taki różny podział. I trzeci szczebel: samorząd-gmina. Był też spór o Przemyśl i nie tylko. Przemyśl miał być normalnym miastem i miał być powiat przemyski. Pamiętam, że zgłaszaliśmy poprawkę, że wszystkie miasta poprzednio będące województwami zostały miastem na prawach powiatu. W jednym organizmie były podwójne kompetencje, czyli gminne i powiatowe. Czy to jest dobre? Wtedy myśleliśmy, że z tego powodu będzie więcej pieniędzy, jedna administracja. Kiedyś się spierano, czyja to droga, a teraz wszystkie drogi w mieście są miasta. Inwestycje również są miasta, rząd nie ma prawa nic inwestować w mieście. Dobrym przykładem jest obwodnica wschodnia. To miasto starało się o obwodnicę i robiło ją samo, aczkolwiek rząd w wyniku wsparcia posłów dofinansowywał tę inwestycję. Przy obwodnicy zachodniej jest spór. Jeżeli ona będzie poza miastem, to koszt ponosi państwo, ale jeśli w mieście, to miasto ponosi koszty. Również utrzymanie drogi, oświetlenie, ogrzewanie. Czy to jest lepiej?

Tak samo miasto grodzkie. To mam na swoim koncie. Tak samo w sprawie gimnazjum. Pamiętam, według mojego rozeznania, jak dyskutowaliśmy w latach 90. Byliśmy przekonani, że szkoła podstawowa jest za długa. Pamiętam, jak uczyłem jeszcze, był taki chłopak, miał trudności w nauce, repetował. Po szóstej klasie , poszedł do innej szkoły i ukończył “podstawówkę” wcześniej, niż jego rówieśnicy. Szkoła podstawowa była za długa, nie było podziału na specjalizacje, żeby przygotowywać do konkretnego kierunku, wszystko jednakowe. Chcieliśmy to zmienić, żeby szkoła była krótsza, żeby była jakaś specjalizacja. To się nie udało do końca, bo w gimnazjach, te podziały na specjalizacje też były nierówne. Ale nasze miasto, jako miasto na prawach powiatu też przyjęło te szkoły. W Jarosławiu była inna sytuacja, tam miasto ma tylko przedszkola i szkoły podstawowe, ponadgimnazjalnymi zajmuje się powiat. A w Przemyślu wszystko jest zarządzane przez prezydenta. I to się zmieniło w wyniku naszej reformy. Teraz odwrócono znowu. Czy to dobrze? Ja nie wiem, na tym już się nie znam.

PP: Ciężko mi jest to ocenić, ponieważ uczyłem się w gimnazjum, musiałbym cofnąć się do szkoły, by porównać oba. Jednak w nowym systemie wydłużony jest ten wiek dziecięcy, a w liceum już czas na dorastanie.

: Uważam, że szkoła podstawowa powinna być krótsza, a gimnazjum i liceum powinny być połączone na przykład wzorem przedwojennej małej matury.

PP: Może model 6 + 6 lub 7 + 5 by się sprawdził. Zgadzam się, że to mogłoby rozwijać się w tę stronę.

AŁ:  To jest kwestia tych podwójnych reform. Tym bardziej, że całe życie byłem z  oświatą związany, najpierw jako nauczyciel, następnie w administracji rządowej, potem jako kurator, ponadto zajmowałem się edukacją jako poseł. Przez 9 lat pracowałem w Podkarpackim Centrum Edukacji Nauczycieli. Nie byłem pracownikiem pedagogicznym, ale organizowałem kursy i szkolenia. Dostawaliśmy dofinansowania i wykorzystywaliśmy je w różnych celach, organizowaliśmy kursy, a nawet rozwoziliśmy jedzenie. Zajmowałem się organizacją doskonalenia. Pytano mnie, czy dobrze się w tym czuję, bo to mało odpowiedzialna funkcja organizacyjna. Ale przeżyłem.

PP: Chciałbym zapytać o powstanie Państwowej Wyższej Szkoły Wschodnioeuropejskiej. Wiem, że brał Pan w tym udział i był we władzach uczelni.

AŁ: Byłem przewodniczącym Konwentu. Były dwie władze: Rektor i Senat oraz Konwent. Tak to się nazywało. Konwent składał się z pracowników spoza szkoły. Przewodniczący Konwentu i Rektor to były dwie funkcje wysokie w administracji. Byłem przewodniczącym Konwentu, a wcześniej prezesem Towarzystwa Akademii Przemyskiej. To Towarzystwo powstało jeszcze w latach 90. W 93. albo 94. roku. Jeszcze żył śp. Tadeusz Sawicki prezydent miasta, który był pierwszym prezesem Towarzystwa. Chwilowo był nim też Marek Kuchciński, a potem prezesem zostałem ja, gdy byłem już posłem. Miałem wówczas możliwości, by tę szkołę tworzyć i organizować. Trudno mi powiedzieć, ale lepsze układy w Ministerstwie miał Jarosław. Oni nas wyprzedzili o dwa lata. Nasza szkoła powstała w 2001, a ich – w 1999. Był zgrzyt w Ministerstwie, przyjechał minister i dziwił się, dlaczego dwie placówki są tak blisko siebie. Zaproponował, by stworzyć wspólną szkołę przemysko-jarosławską. Ale ani władze Przemyśla, ani Jarosławia nie chciały się w tym względzie zgodzić. Kiedy mieliśmy większe wpływy w AWS, w końcu udało się naszą szkołę stworzyć. Koncepcja była taka, by Uniwersytet Rzeszowski połączył się z kilkoma mniejszymi szkołami. I celem było utworzenie głównej Akademii w Rzeszowie oraz mniejsze szkoły zawodowe w mniejszych miastach: Przemyśl, Krosno, Tarnobrzeg.  Potem się okazało, że one powstawały w mniejszych miejscowościach, takich jak Przeworsk. Ta nasza szkoła miała być humanistyczna, mająca kontakty ze Wschodem , by zawierać porozumienia ze Lwowem i z Ukrainą. Czy to się potem udało? Okazało się, że humanistyka jest na dobrym poziomie. Wykładał tu np. Jerzy Bartmiński, który jest jednym z najlepszych polonistów w Polsce i bratem księdza Stanisława Bartmińskiego, proboszcza parafii w Krasiczynie i działacza samorządowego Jana. Humanistyka tak do końca się tutaj nie sprawdziła, chyba nawet nie ma już filologii polskiej. Stawia się na kierunki ścisłe i techniczne. Humanistyka odchodzi. Nigdzie, nawet w Lublinie, nie powstała uczelnia, która realizowałaby politykę wschodnią.

PP: W związku z tym, co dzieje się za naszą granicą, jest potencjał na taką uczelnię. Już wtedy była taka idea, a tyle lat później jest aktualna.

AŁ: Może tak się jeszcze stanie.

PP: Na forum Europy Karpat był ostatnio wspomniany pomysł utworzenia uczelni kształcącej kadry na Ukrainie. Ale z tego, co wiem, to bardzo trudna sprawa.

AŁ: Myślę, że za dużo powstaje tych uczelni. Może gdyby było inaczej… Pamiętam, że gdy byłem studentem w latach 70., to kilka procent młodzieży było na studiach. To było 3, 4, 5 proc., aż tyle. A teraz? To jest tak, nigdy w społeczności żadnej tak nie będzie, że większość będzie miała potencjał, żeby studiować. Owszem, może studiować, ale jaki to będzie poziom i jakie będą efekty. A i czy są potrzeby? My nie tylko potrzebujemy wykształconych ludzi, ale i takich do innych zawodów. I to jest też różnica, rodzice mają ambicje, wysyłają do szkół, wspierają korepetycjami. I co? Czy to jest sens? Czy to o to chodzi? Nieraz czytam różne książki, np. Stanisława Zarycha. On był z małej wioski i wysłano do go szkoły. Na tym polegała rzecz, że w sposób naturalny ci młodzi chłopcy czy dziewczęta… w większości jednak chłopcy byli odkrywani. Sami byli inteligentni, wspierani finansowo i tak dalej.

PP: Ostatnie pytanie. Chciałem zapytać o radę miasta. 12 lat był Pan radnym, w tym przewodniczącym Rady Miasta. Jak Pan to wspomina? Jak się zmieniło miasto w tym czasie, ponieważ w ciągu trzech kadencji można to ocenić.

AŁ: Ja nie odczuwałem tych zmian. Co do dróg, to pozytywnie oceniam, że dało się wybudować obwodnicę wschodnią. Jest to jakiś pozytywny aspekt, most. Sam nim rzadko jeżdżę, najczęściej jadę przez miasto. Komunikacja miejska zmieniła się. Te drogi często się psują, ulica Bielska niedawno była remontowana a takie dziury już są. Jeśli chodzi o oświatę, nauczyciele ustawowo mają osiągnąć pewien poziom zarobków. Jak nie było tyle pieniędzy, należało to wyrównać. To obowiązuje od 2009 , a więc trwa kilkanaście lat. Sęk w tym, że mało pieniędzy dodawano do budżetu w mieście i nauczyciele nie osiągali tego poziomu, dopiero w styczniu wypłacano im to wyrównanie. Pamiętam, jak w którymś roku dano wyrównanie na ponad 3 miliony. Według mnie powinno być tak, że te pieniądze w tym poprzednim roku mogły być dane na zajęcia dodatkowe, na dodatki funkcyjne i motywacyjne. A te pieniądze były potem po równo dawane. No i okazało się, że nauczycielom dawano po równo. Niektórzy traktowali to jako czternastkę. Taki dodatek był, że nawet po 1000 zł dostawali. Ja nie raz mówiłem o tym, że za darmo nauczycielom płacą, bez świadczenia pracy. To jest porażka, nie mogłem przekonać Rady. Teraz nie wiem, jak to jest, ale ten system się zachował. Jeśli chodzi o zarządzanie, to nie ma u nas żadnego zespołu, który chciałby usiąść w jednym kręgu i coś zrobić. To jest największy mankament. Chyba w ogóle samorządów. Każdy coś chce robić, niektórzy nie chcą. Ja byłem w o tyle dobrej sytuacji, że pracowałem na pół etatu i mogłem się poświęcić Radzie. Jak ktoś pracuje np. w Rzeszowie, to nie ma czasu żeby poświęcić się Radzie. To są takie dylematy, teraz kadencja 5 lat. Sam dobrowolnie zrezygnowałem z kolejnego startu. Moim zdaniem samorządy są potrzebne ale rzeczywiście dobór kandydatów na radnych. Wiem, że PiS organizował przygotowania. Prawo nie jest takie łatwe. Prawo o systemie oświaty w 1991 miało kilkanaście stron, teraz są to setki. Tak są komponowane. Czy to dobrze czy źle? Wiem, że przed wojną to też było źle. A w Przemyślu jest tak, że Rada nie uchwala absolutorium ale Regionalna Izba Obrachunkowa opiniuje pozytywnie. I koniec, nie ma konsekwencji. Rada mogłaby zainicjować usunięcie prezydenta, ale czy to dobrze czy źle? Tego nie wiem. Ale organ rządowy i administracyjny generalnie oceniam pozytywnie. Jak pozytywnie? Decydujemy sami, Rada może wiele zrobić. Dobrze, że już nie muszę się tym martwić.

PP: Pan już swoje zrobił.

: Tak zrobiłem tyle ile mogłem. Ale nie mam wyrzutów. Powstał taki pomysł w mieście, żeby uspołeczniać przedszkola czyli oddawać je organizacjom, żeby je prowadziły, ale był bunt wielki. W efekcie może to by było pozytywne, ponieważ mamy 14 publicznych przedszkoli,  a tych niepublicznych jest ponad 20. Tak dużo jest tych placówek, może one lepiej spełniają swoją funkcję, są tańsze dla miasta ponieważ miasto płaci 50% dotacji. To może lepsze?

Pamiętam, że pojechaliśmy kiedyś do Nowego Sącza, ponieważ tam również była taka inicjatywa. Jedna z redaktorek Życia Przemyskiego napisała o mnie artykuł pod tytułem „Jestem jaki jestem”. Właściwie to był wywiad ze mną. Nawiązywał on do tej reformy. Były  protesty, ale prezydent T. Sawicki, tak wspominają inni pracownicy Wydziału,  wierzył w tę inicjatywę i miał zaufanie do nas. Powiedział mi, że ja jestem “uczciwy do piwnicy”. Nie wiem, co to znaczyło. Jeszcze raz powiem: samorządy powinny być, władza powinna być bliżej ludzi, ale ja tej władzy teraz nie bardzo czuję. Mamy w Przemyślu Rady Osiedlowe, coś w rodzaju najniższej władzy w samorządzie. W naszym mieście, tu gdzie mieszkamy jest to Osiedle Warneńczyka. Ono sięga od ul. Wołodyjowskiego do Salezjanów. A po drugiej stronie Węgierskiej i Grunwaldzkiej jest Osiedle Kmiecie, które jest od Placu Konstytucji aż do Ostrowskiej. Pas ziemi między Sanem a Grunwaldzką. To powinno być skupisko ludzi, którzy mają wspólne interesy. Jakie są wspólne interesy człowieka z Placu Konstytucji i człowieka z Ostrowskiej? Zawsze podkreślałem, że trzeba to zmienić. Mamy 21 osiedli i one moim zdaniem powinny mieć większe uprawnienia, dysponować swoim budżetem. To jest niższa administracja, która również zabiera głos na sesji. I to nie jest najlepiej rozwiązane.

PP: Zgadzam się. Oni mają kontakt bezpośredni z ludźmi, wiedzą najlepiej, co się dzieje na ich terenie, a ich głos nie jest wysłuchany. A są zaproszeni na sesję, coś powiedzą, a ich zdanie nie jest wiążące, nikt się z tym nie liczy.

PP: Pan jako historyk na pewno o tym najlepiej wie.

AŁ: A co z Ukrainą? No właśnie. Wierzę, że to idzie wszystko w kierunku ułagodzenia naszych stosunków. Mam nadzieję. Na razie było tam nieciekawie. Na Ukrainie szukają swojej ideologii, szukają tego co ich łączy, odczytują swoją historię, podobnie jak inne państwa. Ukraina jest młodym państwem. Jak pamiętam początek lat 90., kiedy mieliśmy kontakty ze Lwowem i nie tylko. We Lwowie w szkołach wisiał obraz Matki Bożej i flaga. To była podstawa ich idei. A teraz przykład okrutny, bolesny przypadek we Lwowie. Na budynku Szkoły Nr 10 widnieje popiersie Romana Szuchewycza, jednego z odpowiedzialnych za zaakceptowani Rzezi Wołyńskiej. Szkoła Nr 10 to jedna z dwóch szkół tzw. polskich, w pobliżu Kościoła Marii Magdaleny. Pytałem kiedyś dyrektorkę, o co chodzi. Usłyszałem, że tak postanowiła władza i tak musi być i w polskiej szkole.

PP: Na Ukrainie mają ich za bohaterów. Ale i teraz, w trakcie wojny tworzą się bohaterowie.

: W bolesny sposób tworzą swoją historię.

Rozmawiał Piotr Pilch

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści