archiwum wolności

Jan Musiał

Z ENCYKLOPEDII SOLIDARNOŚCI IPN

Jan Antoni Musiał, ur. 1 I 1948 w Częstochowie. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, Instytut Polonistyki (1972), doktorat (2006).

https://encysol.pl/es/encyklopedia/biogramy/17734,Musial-Jan-Antoni.html?search=5063581

.

Trudny rachunek

Dr Jan Musiał:

(Pochodzi z Częstochowy, ukończył polonistykę na UJ w 1972 roku, następnie Podyplomowe Studium Dziennikarskie UJ w 1977, a po wżenieniu się w Przemyśl osiadł tu, pracując jako dziennikarz w oddziale „Nowin Rzeszowskich”. W latach 1980-81 wspierał „Solidarność” w akcjach strajkowych jako rzecznik prasowy oraz wydawca biuletynu i periodyków. W stanie wojennym ukrywał się, a później współorganizował „latający uniwersytet chłopski” i spotkania dokształcające w ramach duszpasterstwa robotniczego. Z ramienia Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” został 4 czerwca 1989 roku wybrany senatorem RP, a wkrótce dodatkowo mianowany wojewodą przemyskim. W kolejnych latach był m.in. redaktorem naczelnym dziennika „Nowiny”, szefem Polskiej Agencji Informacyjnej, a także kanclerzem przemyskiej PWSW, gdzie aktualnie wykłada.)

Strajki w Rzeszowie i praca dla „Solidarności”

  – Pracując w „Nowinach Rzeszowskich”, wyspecjalizowałem się w publicystyce ekonomicznej i miałem dziennikarskie kontakty m.in. z pracownikami rzeszowskiej WSK. Być może dlatego, po wybuchu strajku w tym zakładzie w 1980 roku, Komitet Strajkowy zaproponował mi społeczną funkcję rzecznika prasowego do rozmów z kierownictwem WSK. Później pełnić zacząłem podobną funkcję w strukturze Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, poprzednika „Solidarności”.

Gdy z początkiem 1981 roku zaczął się strajk okupacyjny w siedzibie Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych w Rzeszowie, od pierwszego dnia przyłączyłem się do niego, wydając codzienny biuletyn strajkowy ”Trwamy”. Po zakończeniu strajku 19 lutego 1981 roku nie miałem już oczywiście po co wracać do pracy w „Nowinach”, ówczesnym organie KW PZPR; tym bardziej, że wicenaczelny tej gazety Edward Wisz odkrył tymczasem, iż pochodzę z rodziny żołnierza NSZ (Okręg VIII Częstochowa), publicznie dając wyraz swego tym faktem oburzenia partyjnego. Wówczas szef Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność”, Antoni Kopaczewski zaproponował mi pozostanie w strukturze „Solidarności” i pomaganie w pracy związkowej.

Stan wojenny i „wilczy bilet”

W 1981 roku założyłem miesięcznik „Z Dołu”, którego cztery numery ukazały się, a piąty był już złożony do druku, gdy 13 grudnia wdarli się przez balkon do mego mieszkania w Rzeszowie esbecy i skonfiskowali „szczotkę” owego numeru. Szczęśliwie mnie już tam nie było, bo dzień wcześniej ostatnim pociągiem wyjechałem do Przemyśla, do żony i córki, które wcześniej wyjechały do teściów. Z pomocą rodziny żony ukrywałem się w Przemyślu do 21 października 1982 roku, kiedy to esbecy „namierzyli” mnie w mieszkaniu na Kmieciach (żona zamieniła tymczasem nasze locum rzeszowskie na przemyskie) i po „zgarnięciu” przesłuchiwali przez kilka godzin w siedzibie Służby Bezpieczeństwa na ul. Dworskiego. Wbrew oczekiwaniu (groźbie internowania), po przesłuchaniu wypuszczono mnie, ale – jak się wkrótce okazało – z „wilczym biletem” uniemożliwiającym znalezienie pracy. W sytuacji przeniesienia się z rodziną na stałe z Rzeszowa do Przemyśla, zacząłem tu szukać pracy. Akurat był wolny etat w jednym z domów dziecka i jego kierowniczka – dowiedziawszy się, że jestem polonistą po Uniwersytecie Jagiellońskim, a do tego harcerzem i żeglarzem – obiecała przyjąć mnie „z otwartymi rękoma”. Gdy jednak po dwóch dniach zgłosiłem się by podpisać umowę, usłyszałem od niej, że niestety nie może mnie przyjąć do pracy. Na pytanie: -Dlaczego?, odpowiedziała krótko: – Przyszło do mnie dwóch panów…

Miałem świadomość, że „zasłużyłem” na ten „wilczy bilet” nie tylko swoją działalnością w Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym, ale także „występkiem” ponad dziesięć lat wcześniejszym. Wówczas to, jako student UJ, współorganizowałem 16 grudnia 1970 roku na Rynku krakowskim, pod pomnikiem Mickiewicza protest studencki przeciwko masakrze na stoczniowcach w Gdańsku. Po trzech dniach „zgarnęła” mnie  milicja z akademika, razem ze Stanisławem Romankiewiczem, studentem matematyki rodem z Radymna, oraz Andrzejem Marchewką, studentem prawa. Ten ostatni – jak się dowiedziałem po latach z udostępnionych mi, jako pokrzywdzonemu, materiałów IPN – okazał się szpiclem bezpieki TW ”Asem”. Trójka organizatorów protestu, w tym jeden kapuś – to później, za sprawą przypadku Lesława Maleszki, stało się jakby wzorcem operacyjnej aktywności „esbecji”.

W krakowskim więzieniu na Montelupich trzymali nas prawie pięć dni, ale cała sprawa skończyła się – o dziwo – tylko naganą rektorską. Podobno z KC wyszła dyrektywa, żeby do grudniowych protestów nie mieszać studentów. Dowiedziałem się tego po latach od mecenasa Andrzeja Rozmarynowicza, z którym – figiel dziejów – spotkałem się w Senacie RP. Ale w papierach esbeckich fakt ten oczywiście pozostał.

Duszpasterstwa rolnicze i robotnicze

Pozostało mi szukać pracy w sektorze prywatnym. Udało się to dzięki ciotce Stefanii Czaplińskiej, która w czasie wojny pomogła ukryć się seniorowi żydowskiej rodziny Dawidowiczów, a teraz syn tegoż dał mi pracę magazyniera w swoim przedsiębiorstwie na Lipowicy, nawiasem mówiąc zinfiltrowanym już przez SB. Tego typu zajęcie nie mogło mnie, oczywiście, na dłużej satysfakcjonować. Po roku, dzięki wstawiennictwu znów ciotki i jej moderatora w trzecim zakonie salezjańskim, ks. Kazimierza Piłata, otrzymałem od ks. biskupa Ignacego Tokarczuka posadę (na części etatu) bibliotekarza kurialnego. Jak się później dowiedziałem, ks. biskup sfinansował utworzenie tego stanowiska pracy z własnych środków.

W istocie ks. Mieczysław Kociubiński, prowadzący Archiwum Kurii Biskupiej, nie potrzebował pomocy nowego pracownika. Tak więc owym bibliotekarzem w rzeczywistości nigdy nie byłem, ale jako taki jeździłem po wsiach i organizowałem duszpasterstwa rolnicze, razem z Tadeuszem Ulmą oraz Janem Drausem. I tak we trzech robiliśmy coś w rodzaju „latającego uniwersytetu chłopskiego”, jakby nawiązującego do przedwojennych uniwersytetów ludowych. Była to działalność dość ekstrawagancka, choć ani chybi przysłużyła się do zbudowania podstaw rolniczej „Solidarności”. Oto bowiem historyk Draus występował z odczytami wyjaśniającymi, dlaczego o Katyniu oraz o innych „białych plamach” w historii Polski nie można mówić w szkołach. Polonista Musiał przybliżał słuchaczom m.in. polską literaturę emigracyjną, która też była zakazana w PRL. Natomiast fizyk Ulma mówił o niebezpieczeństwach związanych ze scjentyzmem narzucanym przez marksistów w ramach tzw. „naukowego światopoglądu”. Czy akurat ta wiedza była rolnikom najpotrzebniejsza, nikt nie dociekał.

No i pod koniec lat osiemdziesiątych z pomocą ks. Eugeniusza Dryniaka, a potem ks. Jana Pępka, wikarych ks. proboszcza Adama Michalskiego na Kmieciach, zacząłem organizować w ramach duszpasterstwa robotniczego spotkania dokształcające. Bywali tu prelegenci najróżniejsi – od red. Zdzisława Szpakowskiego z katolickiej „Więzi” po mecenasa Jana Malanowskiego, jawnego socjalistę (ale zdecydowanie antykomunistycznego). Słuchano ich tłumnie.

Pamiętam odczyt, który sam miałem u ojców salezjanów, a po nim rozmowę z kilkorgiem starszych przemyślan, którzy gratulowali mi wystąpienia. Otóż wiem skądinąd, że to właśnie z tego grona wyszła później, na jednym z posiedzeń Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” (na którym mnie akurat nie było), propozycja mojej kandydatury do Senatu, i że została zgodnie zaakceptowana. Oczywiście poznałem wielu późniejszych członków Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”: Czarskich, Kaniewskich, Kuchcińskich i innych. Wcześniej przy okazji tej mojej działalności prelegenckiej w ramach duszpasterstw wiejskich i robotniczych, a później także w ramach współorganizowanych przez mnie Dni Kultury Chrześcijańskiej. Dni te odbywały się rokrocznie, od połowy lat 80-tych. W przemyskim klasztorze ojców Franciszkanów robiliśmy wystawy, a w klasztorze sióstr Benedyktynek odbywały się wykłady.

KO„S” w Przemyślu i wybory

W Komitecie Obywatelskim „Solidarność” nie wszystko układało się bezkonfliktowo. Jak wiadomo, członków Komitetu dobierał (spośród zaangażowanych opozycyjnie osób) głównie przewodniczący Regionu NSZZ „Solidarność” – Marek Kamiński. Między nim a Stanisławem Żółkiewiczem, pierwszym z takiej rekomendacji przewodniczącym KO ”S”, potem „solidarnościowym” wicewojewodą przemyskim przy reżimowym wojewodzie Wojciechowskim, miał miejsce spór o obsadę stanowiska lekarza wojewódzkiego. Konkretnie chodziło o doktora Jerzego Stabiszewskiego, rekomendowanego przez przewodniczącego Kamińskiego, a zablokowanego przez Żółkiewicza. I po latach jeszcze takie konflikty się tliły. Nie była od  nich wolna nawet sesja naukowa w ćwierćwiecze tamtych wydarzeń; tym razem poszło o skład komitetu, który usiłował uzupełniać, konfabulując, dr Stanisław Stępień, a czemu przeciwstawiał się ostro przewodniczący Kamiński, wypominając adwersarzowi pezetpeerowską przeszłość. Czas nadal nie zniwelował tamtych animozji.

Zawiązany na przełomie marca i kwietnia 1989 roku Wojewódzki Komitet Obywatelski „Solidarność” w Przemyślu musiał jednak wówczas skoncentrować się na prowadzeniu kampanii przedwyborczej, na którą miał zaledwie dwa miesiące.  Dla mnie i pozostałych kandydatów oznaczało to udział w licznych spotkaniach z wyborcami na terenie miast i gmin województwa przemyskiego. Było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.

Dużo było tych spotkań. Skoncentrowałem się przede wszystkim na tych miejscowościach, w których z Ulmą i Drausem prowadziliśmy w poprzednich latach spotkania „latającego uniwersytetu” w duszpasterstwach wiejskich i robotniczych: w Dębowie, Gaci, Jarosławiu, Przeworsku, Zarzeczu, i innych. W końcu przyszło do wyborów czerwcowych. W gminie Adamówka uzyskałem najlepszy dla siebie rezultat. I bardzo żałuję, że w natłoku późniejszych prac nie znalazłem czasu, by odwiedzić tę gminę i podziękować wyborcom. Nie wiem, czy oni mają mi to za złe, ale ja mam do dzisiaj wyrzuty sumienia z tego powodu.

Jako kandydaci na senatorów i posłów z tego pierwszego naboru solidarnościowego byliśmy osobami przypadkowymi w tym sensie, że raczej nieprzygotowanymi do roli polityków. Nikt z nas nie był przecież absolwentem akademii dyplomatycznej, ekonomicznej, czy choćby jakiejś szkoły menedżerskiej. To byli matematycy – jak Onyszkiewicz, fizycy – jak Ulma, poloniści – jak ja, czy też rolnicy – jak Trelka. Jedyną naszą polityczną legitymacją było głębokie ideowe przeświadczenie, że trzeba zlikwidować PRL i odrodzić demokratyczną i wolną Polskę.

Co czuliśmy rozpoczynając kampanię przedwyborczą? Czy byliśmy pewni zwycięstwa, czy może przerażeni krótkim okresem czasu dzielącym od dnia wyborów? Otóż, w ogóle nie zastanawialiśmy się nad tym. Po prostu wiedzieliśmy, że trzeba przekonywać ludzi do wykorzystania szansy na rozpoczęcie politycznych zmian w Polsce. I na spotkaniach przedwyborczych, takich jak pamiętne na stadionie w Mirocinie, odczuwaliśmy ogromne poparcie społeczeństwa. Ale nie było wśród nas kalkulacji, na ile my sami skorzystamy na tym. To było naprawdę sprawą drugorzędną. Mogę mówić tylko za siebie i za Tadeusza Ulmę, bo z nim i jego rodziną byłem w bardzo bliskich relacjach, a może też za Tadeusza Trelkę. Co do Janusza Onyszkiewicza, to ciążyło mu nazwisko, które wśród starych przemyślan nie cieszyło się dobrą sławą ze względu na pamięć zbrodniczej upowskiej działalności Oresta Onyszkiewicza. Janusz Onyszkiewicz oczywiście zaprzeczył temu pokrewieństwu, niemniej w odczuciach wielu mieszkańców było to jakieś odium. Potem okazał się, niestety, wiernym wykonawcą magdalenkowych ustaleń i linii politycznej Mazowieckiego, Geremka i Michnika. Jednakże jego wynik wyborczy był taki sam, jak nasz, bo wyborcy głosowali na całą naszą ekipę.

Iluzoryczne możliwości wojewody

Przyjęcie przez mnie w 1991 roku stanowiska wojewody przemyskiego było polityczną koniecznością lokalną, ale dla mnie osobiście okazało się błędem. Po objęciu tej funkcji szybko zrozumiałem, że jako wojewoda, nawet z plecami parlamentarnymi, tak naprawdę niewiele mogę zdziałać. Wszak wcześniejsze reformy Messnera i Wilczka sprawiły, że ekonomiczne fundamenty państwa zostały już podzielone pomiędzy postkomunistów, a pomagdalenkowy wojewoda miał być, niestety, tylko „listkiem figowym” tego zawłaszczenia.

Doświadczyłem tego najbardziej boleśnie wtedy, kiedy padały w Przemyślu zakłady „Polna” i „Pomona”, i nie można było temu zaradzić. Podobny los spotkał Przemyskie Przedsiębiorstwo Budowlane, któremu po prostu skończył się rynek zamówień na kolejne budowy.  Propozycja wicedyrektora PPB, inż. Stanisława Żółkiewicza, by pozyskać zamówienie przedsiębiorstwa ukraińskiego na realizację budowy we Lwowie z zapłatą w postaci gazu – była niestety nierealna w sytuacji rozpadającego się Związku Sowieckiego i braku stosownej umowy międzynarodowej. Opinie radców prawnych były jednoznaczne. Musiałem więc dokonać wyboru pomiędzy PPB, a bliźniaczym przedsiębiorstwem budowlanym w Jarosławiu, które nadal miało zamówienia na realizację kolejnych inwestycji na terenie naszego województwa i poza nim.

Przygnębiająca dla mnie była świadomość iluzorycznych możliwości wojewody, ale także równoległej bezradności parlamentarnej. Byłem jednym ze współzałożycieli kierowanej przez senatora Pawła Łączkowskiego podkomisji ds. utworzenia Prokuratorii Generalnej (reprezentującej Skarb Państwa instytucji, która ukróciłaby zawłaszczanie państwowej własności). I pamiętam jak nam rzedły miny gdy się okazywało, że nie jesteśmy w stanie przepchnąć tego projektu w tamtym Sejmie, a nawet w Senacie. Wiedza o tym, ilu było komunistycznych agentów wśród parlamentarzystów, dotarła do nas później. Zresztą i przemyska „Solidarność” była dość głęboko spenetrowana przez tajnych współpracowników SB. Miałem wgląd w odnośne dokumenty i jest to wiedza bardzo deprymująca, którą zresztą zdobyłem będąc już poza parlamentem, zatem – tylko historyczna. Chociaż sprawa TW „Krzysztofa” nadal uwiera…

Naiwny błąd Senatu RP

Jedną z najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyjnych uchwał Senatu pierwszej kadencji było potępienie Akcji „Wisła” z 1947 roku. Jak wiadomo, w wyniku tej operacji z południowo-wschodnich terenów przygranicznych, terroryzowanych przez zbrodnicze oddziały UPA, przesiedlono około 140 tysięcy mieszkańców narodowości ukraińskiej (stanowiących zaplecze podziemia upowskiego) na zachodnie i północne tereny poniemieckie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że dałem się „wrobić” w poparcie dla tej uchwały. Przekonywali mnie m. in. Andrzej Wielowieyski i Piotr Łukasz Andrzejewski, że są różne poziomy polityczne takich gestów. I chociaż na poziomie lokalnym ta sprawa jest oczywiście bardzo kontrowersyjna, to jednak na poziomie władzy centralnej trzeba te kontrowersje brać w nawias, ponieważ ważniejsze są strategiczne interesy państwa polskiego.

Liczyliśmy w Senacie na odruch wzajemności u władz Ukrainy. Jak się okazało, dość naiwnie oczekiwaliśmy potępienia przez Kijów masowych zbrodni UPA na polskich mieszkańcach Wołynia i województw południowo-wschodnich. Niestety, było to myślenie życzeniowe, bo ze strony ukraińskiej nie tylko nic takiego się nie zdarzyło, ale ten nasz odruch dobrej woli pojednania został przez Ukraińców cynicznie wykorzystany do potępienia tamtej operacji przez Sejm oraz żądań wypłacenia odszkodowań.

Jedyny sukces parlamentu (dwóch pierwszych kadencji)

W sumie, z perspektywy dzisiejszej, oceniam dość negatywnie swoje doświadczenie pracy w Senacie i na stanowisku wojewody przemyskiego, gdyż nie było narzędzi i możliwości spełnienia oczekiwań tych, którzy wysunęli mnie do obu tych funkcji.

Jednakże z drugiej strony, patrząc z perspektywy historycznej, nie wszystko było wówczas porażką, bo przy tych wielu mankamentach dokonaliśmy jednak istotnego wyłomu w monolicie władzy komunistycznej. Największym naszym dokonaniem była decentralizacja władzy w postaci udanej reformy samorządowej – w perspektywie dłuższej, niż kadencyjna, a nawet pokoleniowa.

Ocena aktualnej sytuacji politycznej

A co do refleksji na temat aktualnej sytuacji politycznej w Polsce, to patrzę na to z radością niczym nieskrępowaną. Cieszę się i z dobrego efektu tej gry wokół Trybunału Konstytucyjnego, i z zapowiedzi wyprowadzania na prostą polityki wewnętrznej: służb specjalnych, armii, dalej – polityki medialnej przywracającej obiektywizm, oraz polityki zewnętrznej opartej na polskiej racji stanu. Widząc tych przestraszonych celebrytów, którzy przez ponad dwadzieścia lat czerpali profity z ułomnego systemu politycznego, odczuwam satysfakcję z dziejowej sprawiedliwości i jestem przekonany, że jest to kierunek słuszny. Naród jest mądrzejszy od wszystkich elit razem wziętych. I moja nadzieja na dobre zmiany bierze się stąd, że podzielam ją z większością społeczeństwa.

Wprawdzie przed laty opuściłem szeregi Porozumienia Centrum, bo nie mogłem pogodzić się z tym, jak bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy potraktowali wówczas instrumantalnie profesora Adama Strzembosza, ale dzisiaj tamtego Jarosława Kaczyńskiego rozumiem. I akceptuję, że jest zdecydowany konsekwentnie dokończyć rozprawę z kastą sędziowską, którą wówczas zaczął. Przewidująco wyciągnął wnioski z przeszłych zawirowań, zjednoczył wokół siebie obóz centro-prawicy i usuwając się niejako w cień, podjął genialne decyzje personalne. Prezydent Andrzej Duda nie daje się namówić na zwodniczą „niezależność”, tylko wypełnia zobowiązania wyborcze. Premier Beata Szydło, autentyczna społecznica, chce wspólnie odebrać zawłaszczone przez postkomunistów przestrzenie publiczne „magdalenkowej” III RP i zreformowaną Rzeczypospolitą oddać wszystkim Polakom. Teraz, już jako emeryt polityczny, trzymam kciuki za pomyślność szczególnie tych młodych, profesjonalnych ekip Dudy i Szydły, które – razem z PiS, następczynią PC – mają odwagę zmieniać Polskę. Nie mam jednak złudzeń, że to koniec walki o Nią.

***

Z perspektywy kolejnej dekady

            Upływajaca – od czasu powyższych refleksji – kolejna dekada nie zmieniła moich priorytetów politycznych i oceny osób, odpowiedzialnych za wcielanie tych priorytetów w życie: poza wymienionymi przede wszystkim rządu Mateusza Morawieckiego, rozumiejącego lepiej, niż jego krytycy, meandry trudnej polityki międzynarodowej. W jej kontekście moje prowincjonalne doświadczenia są – szanując proporcje – niewiele znaczące. Niemniej chcę uzupełnić te wspomnieniowe refleksje o niewielki aneks dokumentów, ilustrujących niejako ‘a rebours atmosferę społeczną minionej, a przecież ciągle jeszcze odbijającej się nam czkawką, epoki zniewolenia komunistycznego. Chcę przypomnieć ku przestrodze mechanizmy wikłania się w owo zniewolenie, mogące w innych formach powrócić z winy naszej bezczynności.

Rozmawiał Jacek Borzęcki

.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści