archiwum wolności

Marek Zazula

Marek Zazula

Moje wspomnienia zacznę od tego, gdy w 1986 roku całe nasze towarzystwo skupione wokół Marka Kuchcińskiego pojechało na odsłonięcie pomnika kardynała Stefana Wyszyńskiego w Komańczy. We wrześniu 1986 roku został odsłonięty przez kardynała Glempa. Chcieliśmy, by pomnik upamiętnił internowanie kardynała w tym miejscu. Został wyrzeźbiony dzięki Krzyśkowi i Baśce Kaniewskim, którzy dokumentowali kościoły powstałe w diecezji przemyskiej i mieli „układy” u rzeźbiarza.

Na odsłonięcie jechaliśmy całą ferajną toyotą Marka. Nie wszyscy mieli auta, a że każdy chciał się zabrać, to ja na przykład w bagażniku. Jeździliśmy za biskupem Tokarczukiem, bo wtedy milicja nas nie kontrolowała.

Pamiętam, jak Krzysztof Sawicki mówił mi, że przed biskupem Tokarczukiem każdy czuł respekt. Esbecja czapki z głów zdejmowała i się kłaniała…

To był jeden z najmądrzejszych duchownych, liczono się z nim w całym kraju. O audiencję u niego zabiegali tacy opozycjoniści jak Kornel Morawiecki czy Jacek Kuroń.

Czuliście wsparcie ze strony Kościoła? Jak ono wyglądało?

Powiem na przykładzie konkretnych sytuacji: wystaw Człowiek – Bóg  – Świat, które organizowaliśmy w podziemiach franciszkańskich. Biskup Tokarczuk uważał, że trzeba takie rzeczy robić, organizować wystawy, spotkania artystyczne, projekcje filmów, i samo powołanie się na niego lub jego telefon, np. na Miodową wystarczały, by wsparcie otrzymać. Dzięki kurii przyjeżdżały do nas wystawy z kościoła św. Krzyża z Warszawy wystawy, przyjeżdżało również do sporo artystów, recenzentów, wykładowców. Nie można zapomnieć także o wsparciu finansowym, przecież trzeba było przewieźć eksponaty ze stolicy do Przemyśla i z powrotem, a my nie mieliśmy na to pieniędzy. Mieliśmy także dobre relacje z salezjanami, gdzie ja prowadziłem chór. Gdy Lech Wałęsa po naradzie przydzielił nam Onyszkiewicza, to główne wystąpienia, prelekcje Janusza, odbywały się w kościele salezjanów.  Na dni Kultury Chrześcijańskiej przyjechała kanadyjska TV BBC. Na wystawy organizowane w przemyskich kościołach przychodziło mnóstwo ludzi. To miało ogromne wolnościowe znaczenie. Przyjeżdżali ludzie z Polski i zagranicy, którzy musieli gdzieś spać. Niektórzy spali w kościołach, inni w prywatnych domach. Gdy na DKCh zaprosiliśmy ośmioosobowy skład zespołu z Bornus Consort Warszawy, trzeba było ich gdzieś przenocować. Złożyło się tak, że w benedyktynkach, gdzie odbywał się koncert, były rekolekcje i siostry nie udostępniły kościoła. Proszę sobie wyobrazić, że ci wszyscy ludzie spali u mnie w domu: osiem chłopów na materacach, ja i moja mama – w dwóch pokojach. Takie to były czasy, pełna spontaniczność.

Kościół dawał nam oczywiście wsparcie duchowe. Homilie biskupa były bardzo mocne, szczególnie te w Częstochowie czy Warszawie. Proboszczowie byli zaangażowani w działalność artystyczną, w pomoc ludziom, np. rolnikom, o czym może opowiedzieć Marek Kuchciński i Jan Karuś, którzy mocno się wtedy w te inicjatywy angażowali. Było to niezwykle budujące.

Wiele osób podkreślało, że mimo opieki Kościoła właśnie, mimo środowiska konserwatywnego to nie było cenzury.

Oczywiście. Nie puszczaliśmy ordynarnych aktów, nie byliśmy oszołomami, działaliśmy na poziomie, ufano nam, bez przeszkód, mieliśmy pełną swobodę.

Byliśmy w nielicznym gronie szczęściarzy, którym dane było wysłuchać wykładów takich znamienitych gości jak prof. Zdzisław Najder, zafascynowany marynistą Conradem-Korzeniowskim. W Przemyślu istniało sanatorium na Krachelu, dokąd zawieźliśmy go z Markiem. Prawie ruina, on wówczas opowiadał, że rodzice Conrada Korzeniowskiego leczyli się w mieście na gruźlicę, i on jako dziecko był tam razem z rodzicami.

Niedługo potem, na początku lat 90. Odwiedził Przemyśl doradca prezydentów Stanów Zjednoczonych prof. Zbigniew Brzeziński, który w Centrum Kulturalnym szkicował nam reguły komunistycznego systemu i możliwości jego pokonania. Brzeziński miał wykład dotyczący strony politycznej, czyli wyjścia z układu, jaki wtedy się walił.

Myślę, że ambasador Mark Brzeziński byłby wzruszony, gdyby dziś usłyszał nagranie swego ojca.

Człowiek nie może sobie tego wybaczyć. A jeśli chodzi o Brzezińskich, to wciąż stoi chałupa tam, gdzie oni mieszkali. Gdy był u nas Zbigniew, podszedł tam, wspominał…

Nawet dziś byłoby to wielkie wydarzenie, a co dopiero wtedy…

Owszem, było to nieprawdopodobne, żeby akurat do Przemyśla przyjechał doradca prezydenta USA. To było bardzo budujące, dawało ludziom nadzieję, nie tylko przemyślańcom. Pamiętam, że kilka dni później było też spotkanie z Kuroniem, który nas bajerował.

I na czym polegał ten bajer Kuronia?

W klubie Metalowiec wciąż mówił o pojednaniu z władzami. Ja się z tym nie godziłem nigdy. Uważałem, że jak coś albo jest białe albo czarne, nie ma możliwości jakiejkolwiek rozmowy. Wyznawałem to, o czym mówił biskup Tokarczuk podczas jednej ze swoich pięknych homilii dla milicjantów: Jeżeli uderzycie się w piersi i powiecie, że popełnialiście błędy, wybaczcie nam – to jesteśmy w stanie to zrozumieć. A jeżeli takiego gestu nie ma, to nie ma możliwości rozmów z szubrawcem. To tak, jakby teraz rozmawiać z Putinem, który gdzieś ma sankcje i dalej morduje.

Przyjeżdżał także profesor Piekałkiewicz, światowej klasy politolog, ze swoją żoną, nazywaną przez nas ciocią Mojrą.

Czemu „ciocią”?

Jego żona była bardzo komunikatywna, taka swoja, szybko się z nami zaprzyjaźniła. Bardzo smakowały im warzywa z Marka ogrodu. Swoje pomidory sprzedawał w Warszawie, a pieniądze przeznaczał na wystawy i pomoc ludziom. Strychowe towarzystwo czasem bywało głodne, trzeba było im dać coś poza warzywami. Piekłem wtedy np. kaczkę. Piekałkiewicze uwielbiali pić zsiadłe mleko i Marek im przywiózł specjalne bakterie, żeby mogli sobie robić je w Stanach, gdzie wszystko było tak wyjałowione, że tam się to nie udawało.

Sporo tych „zagraniczniaków”.

Marek Kuchciński chciał iść za ciosem i zaproponował wówczas koncepcję uczelni w Przemyślu, w oparciu o wykładowców z różnych uczelni w świecie, jak Piekałkiewicz, Zdzisław Najder, z posłami od Margaret Tchatcher, z którymi mieliśmy kontakty i dzięki którym mogliśmy utworzyć taką uczelnię. De facto idea upadła, jak Jasiek Musiał został wojewodą, bo on postawił na miejscowych, z Rzeszowa, Krakowa. Tamte pomysły popierała większość z nas, one zakładały wyższy poziom, ale Jasio był uparty.

Mieliśmy wielkie szczęście obserwować inny, wolny świat. Na strychu bywali zachodni artyści, m.in. Helen Ganly, Edward Robinson, spotkania z którym owocowały np. drogą krzyżową w Tarnawcach, a Helen uczestniczyła w wykładach w czasie Dni Kultury Chrześcijańskiej. Dla naszych artystów były to bardzo interesujące i inspirujące rzeczy.

Dni Kultury Chrześcijańskiej odbywały się w stanie wojennym. Pracowałem w Filharmonii Rzeszowskiej, skąd miałem papier, że mogę wracać po godzinie 22 do Przemyśl, żeby mnie milicja i zasrane komunistyczne służby nie złapały… Miałem dojście do konsulatu, do Małgorzaty Lamont. Z Krakowa do Przemyśla przewoziłem w futerale wiolonczeli na kasetach filmy, które były wyświetlane podczas DKCh. Dostarczałem je do kościoła, ale nawet tam trzeba było być ostrożnym. Na kilkanaście osób w seminarium duchownych większość była przecież podstawiona.

Któregoś razu wracam pociągiem Lipsk – Przemyśl, który nigdy nie wyjeżdżał punktualnie. O 20 miał być w Krakowie, a w Przemyślu 23, oczywiście przyjechał bardzo późno. Gdy szedłem ze stacji, na ławce koło pomnika Mickiewicza stoi ze czterech, pięciu zomowców, karabiny mają oparte o ławkę… Myślę sobie, że to koniec świata, jak mnie złapią, każą otworzyć futerał, to zobaczą kasety…

Ale skoro widzieli mnie, jak schodzę z góry, to nie mam wyjścia – idę. Przechodzę obok nich, a jeden podpijaczony mówi: Te, grajek, chodź no tu…

I co chcieli? Żeby Pan im zagrał?

Nie. Nalali mi do szklanki wódkę, kazali mi wypić. Gdy to zrobiłem, stwierdzili, że mogę iść do domu. Miałem ogromnego stracha, ale na szczęście skończyło się to zabawnie. Przełożeni kazali im w nocy patrolować miasto, a oni po prostu chlali.

Po jednej z wystaw  Człowiek – Bóg – Świat – zostaliśmy sami z Markiem. Mówię do niego: Już nie jedź do domu, idź do rodziców, masz sto metrów. Nie chciał, a nad ranem dowiaduję się od jego ojca, że Marka zgarnęli. Ruszyła więc od razu akcja: ja do księdza Krzywińskiego, który był ekonomem kurialnym, on zawiadomił biskupa i już na pierwszych mszach w kościele ogłoszono, że Marek został aresztowany. Na drugi dzień mieliśmy otworzyć DKC, były prelekcje, np. prezesa Związku Literatów Polskich Jana Józefa Szczepańskiego, miał przyjechać Jacek Fedorowicz, trzeba było z nim ustalić finanse, a ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. Okazało się, że nieżyjący już dziś Andrzej Kucharski miał gdzieś w komitecie Solidarności, w dziupli, schowane pieniądze i jakoś się wszystko odbyło. Dowiaduję się takich rzeczy: że Jacek Fedorowicz spłynął kajakiem przez San, Szczepański natomiast dziwnymi kanałami się dostał, bo przyjazd na te dni był uniemożliwiony przez SB, która kontrolowała przy Żurawicy, przy wejściu na Krasiczyn.

Nie odczuwało się wtedy powagi sytuacji, to nie była beztroska, ale nie było też tego patetyzmu. Towarzystwo plastyków, rzeźbiarzy, artystów, było ich w Przemyślu mnóstwo, nie obawiało się. Byliśmy na strychu u Marka prawie codziennie, codziennie się coś kombinowało.

Czyli towarzystwo ludzi wolnych duchem…

Z Markiem się poznaliśmy w 1981 roku, w szkole muzycznej, gdzie chodził z siostrą. Był wtedy kult Hendrixa, Janis Joplin, Jezus Superstar, ci wszyscy ludzie chcieli iść do szkoły muzycznej. Od nas chodzili tam też Andrzej Mazur, Wojtek Tarczynski, Krystyna Prońko.

Nachodzili mnie, żebym był kapusiem w filharmonii, powtarzał im, jakie są nastroje, czasem mnie maglowali, ale nic się nie dowiedzieli. Kiedyś Józek Kurylak zwyzywał policjantów. Był solidnym przyjacielem, doskonale się rozumieliśmy, swój człowiek.

Wszystko było cenzurowane, ale tak jak mówiłem, gdy odbywało się pod patronatem Kościoła, kapusie się obawiali. Były oczywiście przypadki „odważnych”. Kiedyś nagrywającemu spotkanie esbekowi zepsuł się dyktafon i zaczął wyć. No i nici z konspiracji… Było to zabawne, choć mogło się to dla niego skończyć tragicznie, ludzie mogli mu wówczas zrobić krzywdę.

I ostatnie pytanie – o pana stosunek do przyrody. Zauważyłam, że większość osób, z którymi rozmawiam, walczących o wolność, jest bardzo blisko natury.

Wszyscy, z małymi wyjątkami, chodziliśmy po górach. Od szkoły podstawowej byłem związany z Bieszczadami, po rosyjską granicę. To również mogło budować stosunek do władzy, a mianowicie: z Przemyśla jechał pociąg Warszawa do Zagórza, który jechał kilkanaście kilometrów przez teren Związku Radzieckiego. Szyby były zamalowane na biało, w Krościenku wsiadali żołnierze sowieccy, a przez cały skład łaził sołdat z psem i nas kontrolował. Rzucaliśmy wówczas przez okno cukierki dla dzieci. Jechaliśmy tym pociągiem, nie samochodami, właśnie po to – by zrobić tym Ruskim na złość.

Na Rozsypańcu przekraczaliśmy słup graniczny, trochę prowokowaliśmy…

Kiedyś z Markiem Kuchcińskim, jego córką i Jurkiem Pióreckim pojechaliśmy do Wetliny, poszliśmy do Lutka do schroniska, już kończyła się kosodrzewina, była taka zadymka, że nie było widać na metr. Wtedy się piło wodę z potoku, zajadało owoce prosto z krzaków…

Zbigniew Brzeziński: Przemyśl to moje miasto rodzinne. Polska jest postrzegana jako ten kraj, w którym w ostatnich latach z sukcesem zrealizowano wiele spraw – odpowiedział profesor. – U Polaków cenione są dwie rzeczy. Przede wszystkim przeprowadzenie udanej transformacji ustrojowej i sprawne funkcjonowanie systemu demokratycznego. Drugą kwestią, dzięki której Polacy uzyskują dodatnie punkty na scenie międzynarodowej, jest gospodarka. Dokonania ostatniego dziesięciolecia sprawiły, że Polska jest krajem o dobrej koniunkturze ekonomicznej (“Dziennik Polski”)
W tym domu przy ul. Sienkiewicza w Przemyślu mieszkali Brzezińscy, fot. Norbert Ziętal

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści