Wywiad ? raczej nazwijmy to rozmową ze zwierzeniami, które ja podzielę na; dzieciństwo, dojrzewanie, dorosłość i deportację. Towarzyszyło mi wielu ludzi w mojej króciutkiej podróży przez życie. Wielu bardzo wysoko oceniam. Niewielu z znajomych było moim utrapieniem i są tym nadal. Kompromitują nie tylko siebie ale ludzkie wartości.
Zeno Zegar jest osobą nietuzinkową, posiadającą wiele twarzy. Jego całe życie skoncentrowane jest wokół przyrody, etnobotaniki i domu, który z powodu dużych kłopotów i zmartwień nazywa przewrotnie więzieniem. Żyje pomiędzy Przemyślem, Wrocławiem i Stanami Zjednoczonymi (Krzemowa Dolina, Kalifornia). Ameryka i rodzina żyjąca tam od ponad stulecia przyjmuje go z otwartością, a on odwzajemniał się jej tym samym. Poznał tam wielu przyjaciół, obracał się w środowisku multimilionerów, artystów i informatyków. Jego aktywność w czasach PRL była na pewno niebanalna. Związany był ze środowiskiem hipisów. Jest miłośnikiem świata i wszechświata, pełen empatii, która w pewien sposób sprowadziła na niego ludzi, którzy to wykorzystali przeciwko niemu.
Zmuszony do opuszczenia Technikum Mechaniczno-Elektrycznego maturę zdawał w Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących w Przemyślu, 12 marca 1968 r. kontynuował rozpoczętą wcześniej w Technikum działalność hippisowsko-polityczną i wraz z młodzieżą licealną pod pomnikiem Adama Mickiewicza w Przemyślu współorganizował wiec solidaryzujący się z protestami studenckimi na Uniwersytecie Warszawskim, a następnie przekazał opis powyższych wydarzeń do Radia Wolna Europa. Odznaczony przez Prezydenta RP 23.09.2022 r. Krzyżem Wolności i Solidarności (w siedzibie IPN w Rzeszowie).
Zaczęliśmy od długiego przedstawiania się.
Ja chyba za długo bez kolejności się przedstawiałem, a Pan to wszystko nagrał? Ale przechodząc do spraw związanych z meritum naszej rozmowy, to odnoszę wrażenie dopiero od niedawna, po wielu latach, że ja i inni zostaliśmy zapisani w aktach IPN jako barwne środowisko. Potrzeba trochę czasu na ciekawe opisanie tego. Bo teraz widzę wszystko, co mija, przez mgłę.
Czy były też negatywne postacie?
Ruch Hippies w Polsce kształtował się trochę inaczej niż w San Francisco. W San Francisco na Ashbury 534 byłem tylko współtwórcą drugiego echa tego, co w dzieciństwie mnie porwało. Grunt konfliktów powojennych i idea postbolszewizmu były jak błotnista łąka wiosną. Podziw i pasja dla wiosny i postój lub bezruch na błotnistym gruncie. System leninowskiego zarządzania społeczeństwem w PRL-u stworzył specyficzny charakter zachowań. Tak też było w tej nowej, ale wyraźnie zbuntowanej hippisowskiej gromadzie. Ja i każdy ze współtwórców tego ruchu miał inne wychowanie lub inny rodzinny grunt. Inaczej ukształtowane zachowania i psychikę. Spora cząstka przyswoiła sobie skłonności do rzeczy nieuczciwych. Wynikało to z dziedzicznego oporu ich przodków wobec wirusa bolszewickiej myśli. Co łączyło tę ogromną zróżnicowaną grupę społeczną? W grupach wołali do siebie: „Światło”. Było dzielenie się radością, a w tej radości było słońce, muzyka, kolor. Naturalny bunt dzieciństwa lub młodości ‘68 obficie czerpano z pradawnych wzorów. Zapisane w historii dorosłych bunty i zapomniane praktyki poprzez muzykę, taniec, podróże rozkwitały na ulicach, placach i w lasach. Jednostki z tych zróżnicowanych grup w następnych dziesięcioleciach przemieniały się w kontynuatorów najwyższych wartości w społeczeństwie.
Inne jednostki popadały w nałogi i występki. Podrzucę fragmenty największych przemyskich głupot dotyczących również mnie. Moje domowe wychowanie opierało się na trzech fundamentach. Katolicka dyscyplina. Rodzice i ich rodzice równocześnie podkreślali wartość kontynuowania i ukrywania szlachetności. Czystość, prawda, miłość więc trwała w moich korzeniach. Dziwny sen w dzieciństwie wskazał mi też magię mądrego żartu i wynikające z tego szlachetne postępowanie. Słońce czasem budzi śpiącego pierwszym promieniem. Wtedy jest stan półsnu, potem normalny dzień. Długo wydawało mi się, że ten sen nadal trwa, aż po wielu wydarzeniach zanikł. Około południa tego samego dnia zwierzyłem się jednak mamie. „Przyszedł pan, uśmiechnięty, brodaty, w białym stroju i zabrał mój garnuszek ze stołu, gdy wypiłem kawę”. „To był Pan Jezus, który przypomniał ci, że nie sprzątasz po sobie”. Potem coś dodawała o wytycznych Pana Jezusa. Ten sen jednak zamroził mi się w mózgu, pomimo tego że rodzice unikali rozmów o religii. Mówili; módl się z książeczki i nie rozmawiaj. Gdy w późniejszym okresie byłem pierwszy raz w Himalajach, fragmenty zapomnianego snu mi się nagle odmroziły. Ktoś na wprost bardzo podobny powoli zbliżał się z uśmiechem i poszedł dalej. „Nie pokazuj że on ci przewodzi”, przypomniałem wtedy sobie, co słyszałem kilkakrotnie w domu. Nie pokazuj, że się modlisz itd., wszystko było wtedy proste, ale jakże inne od kolorów narastającego szaleństwo-koleżeństwa.
Jednym z pierwszych kolegów był Maciek Misiak, później znany w Przemyślu jako aktor teatru Fredreum. Miał wpływ na mnie wręcz swą nadmierną serdecznością. Wielka przychylność dla niego od mojej mamy też wzmacniała to koleżeństwo. Był wzorem, bo miał osobistą dbałość o wygląd i czystość. Był autentycznym i oddanym wielbicielem Lenina. Dumnie demonstrował to odznaką wpiętą w klapę marynarki. Przykładami ukazywał mądrość bolszewizmu. Złota twarz Lenina na tle czerwonej flagi często mi połyskiwała, gdy byliśmy w słońcu. W trakcie wzrastającego koleżeństwa przekonywał mnie do zgłębiania i naśladowania swych teorii. Wspierał je przekazaną dla mnie lekturą. Autora książki nie pamiętam, ale tytuł tak: „Deo Gratias”. Była o ideowym złodziejstwie i dobrych skutkach kradzieży. Jego wczesne koncepcje oparte na tej lekturze wręcz wciągały mnie na drogę nieuczciwości, ale też przepadały. Wygrywał wcześniejszy styl tolerancji dla innego myślenia, a konsekwentnie wszczepianego w domu przez rodziców. Moje przekonanie o drodze słonecznej i opór wobec zła był pełny kwiatów, nadał też wtedy barwę Maćkowi i jego późniejszemu życiu. Może nie teraz, w tej krótkiej rozmowie, ale kiedyś rozwiniemy jeszcze inne, również koleżeńskie szczegóły unikania głupot przemyskich. Choćby częste poszukiwanie środków dopingujących wspólne hippisowskie szczęście albo grabienie łatwych pieniędzy. Były to naprawdę odosobnione, pozbawione dominacji w ruchu przypadki. Parkopan to był lek dla ludzi z dolegliwościami psychiki. Pamiętam, że doprowadził kogoś nawiedzonego wolnością do nakłania jeszcze młodszych i wykorzystywania ich naiwności. Wręcz zdobywali lekarstwo w aptekach. Jeden znowu z naczelnych i wpływowych w ruchu krakowskich hippisów o pseudonimie „Smok” oświecony myślą walk klasowych Lenina namawiał ze skutkiem kilka osób do podrabiania pieczątek w „peerelowskich” przemyskich książeczkach PKO. Pomimo moich przekonań i sprzeciwu nigdy nie potrafiłem zatrzymać takich chęci do eksperymentu i kultywowaniu głupoty w trudnych czasach PRL-u. Wszystkie te przypadki kończyły się milicyjną interwencją, ale bez mego udziału w tych interwencjach. Dominowała dla większości przemyskich Hippisów dobra zabawa, jak kuligi, wycieczki w góry, kąpiele i happeningi z filozofią.
A Uniwersytet Jagielloński i krakowska działalność?
Krakowski czas rozpoczął się wcześniej niż studia. Wiele spotkań związanych początkowo z ruchem Hippies przekształcało się w szeroką działalność. Ścisłe współtworzenie opozycji politycznej z większym gronem aktywistów. Przemyskie młodzieżowe rysowanie po murach, ręczne pisanie ulotek albo zerwanie gwiazdy z radzieckiego pomnika to były happeningi wzmacniające koleżeństwo zmieniane w potrzebę walki ze złem. Kolega z klasy w Technikum Mechaniczno-Elektrycznym Wojtek Błachowicz i ja traktowaliśmy wyrzucenie do rzeki gwiazdy jako udaną złośliwość wobec głupoty milicji, a trzymanie tego w tajemnicy – jako oczywistość. Dopiero dokumenty IPN przypomniały mi tę noc, której w zapisach MO lub SB nie potrafiło wtedy wykryć.
Akademik Żaczek, w którym mieszkałem, był centrum tworzenia nowych idei, sugestii i czynów. Koledzy pomagali mi w rozlokowywaniu na noc przyjezdnych głównie hippisów oraz działaczy opozycji. Wcześniej poznani arystokrata i ekscentryk Krzysztof Niemczyk, jego ulubienic w happeningach Jacek Gulla lub spokojny i dystyngowany też student Uniwersytetu Jagiellońskiego Rysiek Terlecki i wielu, wielu innych, a potem szeroko znanych artystów tego okresu. Istnienie wśród zdarzeń krakowskich tego okresu pomogło mi wypełnić ten czas przygodami. Wzbogacało je życie bohemy krakowskiej, akademickiej powiązanej podziemiem politycznym. Obszar zdarzeń zbyt duży, aby zsumować to skrótami. Wzmacniała mnie też nadal wzrastająca aktywność środowiska przemyskiego. Działalność kilkunastu osób wokół „Strychu” Marka Kuchcińskiego, a w tym kręgu choćby poeta Józef Kurylak ze swym horyzontalnym i zwięzłym słowem, inspirowała moją aktywność. Były też tragedie hippisowsko-polityczne. Oczywiście osobista, to odejście mej dziewczyny z okresu licealnego, Ewy Hein z Adamem Szostkiewiczem. Później ten działacz i aktywista Solidarności był mym młodzieńczym wrogiem. Wiąże się z tym zdarzeniem kilka osób z opozycji. Najtragiczniejsze było zabicie Staszka Pyjasa przez milicję i wrzucenie go do bramy albo dalej potężny cios pięścią od pyskatego Bronka Wildsteina, za zatrzymanie i próbę rozmowy na korytarzu z Ewą, która była już Adama.
Spotkania o charterze aktywności politycznej powstrzymywałem. Śmierć Staszka, który był mi bardzo bliski ze swą skromną i bezkompromisową postawą wobec każdej nieprawidłowości. To on jako pierwszy stanął w mojej obronie, gdy Ewa odchodziła. Potem kilka podziemnych opozycyjnych spotkań na Floriańskiej lub Brackiej omijałem, motywując sobie je jako zbyt patetycznie prezentowane przez kilku potem znanych polityków. Podpowiedzi, że Leszek Maleszka (kolega Stacha) może udzielać wiele informacji milicji, krok po kroku przyspieszały narastającą decyzję o zamianie akademickiego środowiska krakowskiego. Coraz większe zainteresowanie roślinami ukierunkowało mnie w stronę etnobotaniki. Zamieniłem Uniwersytet Jagielloński na Wrocławski lub pierwotnie zwany imieniem Leopolda. To profesorowie Dygacz i Pietraszek doprowadzili mnie do magisterium z celującym wynikiem, co zachęciło mnie do kontynuowania badań. Studia wzbogacały podróże po kilku kontynentach.
Czy w tych historiach, które mi Pan opowiedział, szczególnie z lat 80., jeśli byłaby taka możliwość, to chciałby Pan coś zmienić, poprawić?
Ze swej działalności jestem zadowolony, natomiast jeżeli miałbym coś zmienić, to na pewno w tym gorącym wręcz rozpalonym czasie nie zdążyłem założyć rodziny. To bym poprawił.
To trochę trudne, ale z drugiej strony nie ryzykował Pan życia rodziny.
Miałem świadomość tego ryzyka, albo inaczej – ukształtował się we mnie lęk, że nie potrafię. Wszystko, co robiłem, musiało być harmonijne, doskonałe i szlachetne. Gdy coś nabierało posmaku dysharmonii, znikałem (tak mówi się) po angielsku. Brak cierpliwości to był ten bezkształtny element, który najdłużej kształtowałem. Cierpliwość jest jak hartowana po japońsku stal. Stal używana jest sztuką obrony i trwania piękna. Siła stali zamieniając się w zło, zagraża mocy, jaka płynie z cierpliwości.
Z dokumentów IPN wynika, że jest Pan człowiekiem Zen i rozkręcał Pan zadymy w okresie PRL. Czy miał Pan wsparcie?
Fajne pytanie. Zadyma to trafne określnie, gdy zastałem te bez końca bezbarwne i monotonne dni. Przerywałem to absurdalnym ruchem. Pole szachowe zaczęło żyć. Pionek ustawiłem tak, aby koń i laufer mi padły. Ale stworzyłem do szachu dla PRL. Zwiastun pierwszego dobrego kroku do horyzontu. Ku wyzwoleniu, jak mówił Krishnamurti. Miałem nawet kilka bardzo ważnych zadym. Nie wiem, czy lepiej trzymać się chronologii, czy wagi zdarzenia? Nie wie Pan?
Dowolnie proszę.
Więc będę mieszał lub losował. Życie, jakie poznałem lub poznaję, to kompozycja przypadków. Zadyma powstaje nagle. Ruch nagły, przypadkowy, ale ryzykowny był w centrum ruchliwej ulicy. Jest stan wojenny. Wrocław. Idę w Podcieniach na ulicy Świdnickiej przed skrzyżowaniem. Mam przyjemność surfingu po falach myślenia. Na wprost zbliżają się i zatrzymują dwaj funkcjonariusze MO. „Proszę okazać dokumenty” – zasalutował i wydał rozkaz. „Pan przerwał mi rozmyślania?” – odpowiadam zdziwiony. Następnie te słowa lub podobne on i ja powtarzamy do siebie kilkukrotnie. Żyjemy w tym samy czasie. Rozumiemy też, że każdy z nas na swej planecie. Ja na Cyklamenowej Wyspie, oni w PRL. Wezwane z komendy auto zabiera mnie na posterunek MO. Tam tłumaczę Panom Milicjantom, gdzie jesteśmy. W jakiej czasoprzestrzeni. Ziemia to owoc pomarańczy – tłumaczę. A tam w okolicy dzielnic naszego miasta dla przykładu, Fabryczna albo Krzyki jest ponad dziesięciometrowa kula ognia. To słońce. A w naszej galaktyce my ze swym słońcem to tylko przecinek. Widzę, że wiedza wzbudza zainteresowanie u Panów w mundurach MO. Wychodzę po wpisaniu do akt MO moich danych. Myślę, że zadyma jest jak trąba powietrzna. Pomarańczowa Alternatywa we Wrocławiu powstawała na Lubuskiej 54/2, była tą trąbą dzięki Pałacykom dla Elfów. Tam im właśnie je budowałem. Zaproszone do Galerii Foto Medium Art, której dyrektorem był Jerzy Olek, stały się widzialne jako istoty żywe. Kilkukrotny, a wieczorny wernisaż z indywidualnie wręczoną cerkiewną świeczką był zatytułowany „Przemyśliwania”. Galeria nie mieściła zwiedzających. Pałacyki Elfów wzywały wielkich artystów. Byli poeci, muzycy, plastycy i wszyscy, których świat PRL odseparował. Niewidzialni mieszkańcy z Cyklamenowych Wysp sekretnie ukazywali, co następuje po przemyślanym ruchu. Więc poleciłli zrobić malutką robotę bywalcom Galerii Foto Medium Art. Oni odszukali kredy, farby itd. Powstawały; kółko, kropka, kreska, trójkącik, kwiatek. A potem pojawiły się na już gotowych białych blejtramach. I malowali to umęczeni ludzie Wrocławia. Blejtramy były prawie już wszędzie. Przygotowywali je pracownicy MO. Wyjeżdżali nocą i malowali duże płaskie lub prostokątne puste kwadraty. Wykonywali tylko rozkaz pana prezesa MO: „Szukać i pokrywać farbą hasła antyrządowe”. A pod blejtramami było uwięzione głośne wołanie o wolność. Biel zapowiadała mieszkańcom miasta: Cicho! Teraz gotowe obrazy kwiatów i Elfów lub Krasnali będą zwiastować koniec kolejnej szaro-czarnej epoki. Malowanie rozpoczęli Waldek, Kasia i Marek. Potem zabawa w kolory pobudziła ruch na szachownicy we Wrocławiu i innych miastach w PRL. A moja, Bogdana Konopki i Jerzego Olka sztuka „Puste Pełne” rozrastała się nadal. Wędrowała po wielu Galeriach w Socjalistycznej Polsce. Stała się w stanie wojennym wielkim oczekiwanym artystycznym wydarzeniem w największych miastach. Przypadki chodzą po ludziach – dawniej mówili mieszkańcy na Dworskiego 36 w Przemyślu. Rodzinny podarunek – spadek otrzymał też mój tata z mamą. Ich upór wobec absurdów PRL-owskiego prawa dał im efekt. Początkowo nielegalne zamieszkiwanie z przypadkowym towarzystwem oraz po kryjomu wychowywanie mnie na urwisa z PRL-u potwierdza sens przypadków.
Panie Aleksandrze tu się zatrzymamy jak kogoś zainteresują przygody Elfów w Polsce i na świecie, to będę opowiadał kiedyś dalej, okej?
Rozmawiał Aleksander Busz
W tamtych czasach dzieci wychowywano, by były ostrożne wobec świata zewnętrznego, a pełne dobrych zachowani w małym świecie, do wewnątrz. Ojciec Zenka „Zegara” przysłuchiwał się Radiu Wolna Europa i narzucał synowi swoją wizję tego, co się na zewnątrz dzieje, a razem z nią niezgodę na w świat, który był przedziwny, agresywny, ponury. Nie mogli zgodzić się z nim w żaden sposób. Bunt narastał i w momencie informacji o strajkach w Warszawie zmaterializował się w czyny. Wtedy Zegarek, dziś mówiący o sobie, że tworzył ruch przedhipizmu, razem z kolegami rozrzucali ulotki i tam, gdzie tylko się dało, malowali antykomunistyczne napisy. Razem ze śp. Wojtkiem Błachowiczem odkręcili z pomnika zabitych przez Niemców bolszewików sowiecką gwiazdę. Akcja była radosna i spontaniczna. Sprzeciw wobec panoszącej się w Polsce ideologii oraz nieświadomość konsekwencji dodawały odwagi. Kolejna gwiazda była już nie do ruszenia. „Zegarek” podkreślił, że tylko brak funduszy powstrzymał ich przed kupieniem ładunków wybuchowych, by pozbyć się jej razem z pomnikiem.
Inwigilowany i wielokrotnie przesłuchiwany „Zegarek” rozbrajał agentów bezpieki poczuciem humoru, a esbeckie układanki rozsypywały się w zetknięciu z człowiekiem, który ze śmiertelną powagą wykładał przesłuchującym filozofię o miejscu człowieka w Kosmosie. Sam mówi, że w dużym stopniu filozoficznie ukształtował go prałat przemyski Jan Jakubczyk, który był kolegą Karola Wojtyły, ale także buddyści, gdy był w Indiach. Inspiracją dla Zenka jest czystość, prawda i miłość. Od dzieciństwa uważał, że najważniejsza jest szlachetność.
Zenek Zegarski:
Wrocław, przed stanem wojennym pan Staszek Zacharowski, esbek, który mnie obserwował, nadał mi pseudonim Sympatyk. To był jeden z tych, którzy specjalizowali się w wyciąganiu informacji poprzez „zaprzyjaźnianie” się, prowadząc „neutralne” rozmowy. Dopytywał się o działaczy, stawiając czasem szampana. Rozpracowując mnie, zastanawiali się, o co tu chodzi.
Jan reagowali na Twoje „zeznania”?
Smutni panowie byli bezsilni w zderzeniu ze słońcem, harmonią i pozytywną energią, o której im opowiadałem. Agentów bezpieki rozbrajałem poczuciem humoru, a ich układanki rozsypywały się w zetknięciu z człowiekiem, który ze śmiertelną powagą wykładał filozofię o miejscu człowieka we wszechświecie.
Skąd się wzięło to „polowanie” na Ciebie?
W Katowicach, bez mojej wiedzy, zrobili mnie szefem grupy podziemnej i to też było powodem do badań mojej osoby. W moim środowisku byli wówczas m.in. Pyjas, Szostkiewicz, Wildstein, z którym się pokłóciłem o dziewczynę. Zacharowskiemu opowiadałem o świecie w sposób poetycki, wylądowałem kiedyś w pokoju głównego policjanta. Chcieli wówczas, bym podpisał oświadczenie o współpracy – taką ich esbecką formułkę – ja natomiast napisałem, że zawsze jestem gotów do wymiany myśli… Po jakimś czasie naciskali na mnie, bym to zmienił. Ja powtarzałem jednak, że jestem gotów do wymiany poglądów. Oni polowali na ciekawą informacje towarzyską, ja ich rozczarowywałem, opowiadając o kosmosie.
Komunistyczny świat był tak absurdalny, smutny i szary, że każdy szukał sposobu, by „przetrwać”.
Stan wojenny – tu rozpoczyna się komedia niezwykła. Idę na dworzec, a tam sześciu wojskowych, ja ręce do góry, zabierają mnie na komendę, a ja znowu im o słońcu i pięknie. Napracowali się – jestem posiadaczem 2,5 kg materiałów w IPN, jednak wszystkie najważniejsze rzeczy, jakie robiłem, nie były przez nich zapisane. Na przykład nigdy nie wiedzieli, że to ja zrobiłem pierwsze powstanie we Wrocławiu w czasie stanu wojennego. Wszyscy się bali, a ja zorganizowałem taką akcję, że obstawili całe ulice dokoła. Wyszedłem na ulicę Lwowską, patrzę, a tam chłopaki, którzy stali po bramach, powiedziałem im, żeby śmietniki na kółkach wypchali na środek, ludzie zaczęli demonstrować swoje niezadowolenie. Wtedy jak robili remont budynków, zdobyliśmy dzięki temu drewniane słupy, z których zbudowaliśmy barykadę.
I Ty, człowiek ZEN, rozkręcałeś zadymę? Miałeś wsparcie?
Tam było na przykład środowisko Władysława Frasyniuka, które było wojownicze, tak jak Kornel Morawiecki. Z jednej strony był dla mnie autorytetem, a z drugiej mówiłem mu, że to nie ma co walczyć, że światło i elfy… Powstanie się rozwijało, zaczęli przyjeżdżać ludzie z zajezdni, było ich mnóstwo… Milicja, uzbrojona w armatki, zrobiła potężny pierścień. Chciałem po prostu zrobić rozróbę, denerwowało mnie, że nie można normalnie chodzić po ulicy, że co chwilę sprawdzali mi dokumenty. Za moją działalność otrzymałem niedawno Krzyż od prezydenta Andrzeja Dudy, który przekazała mi wojewoda.
Osobiście w Pałacu Prezydenckim byłem jednak na spotkaniu opozycjonistów z prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego żoną Marią. Oni byli bardzo pozytywni. Mówiłem im, że to, co jest ważne w społeczeństwie, jest walorem wewnętrznym – dobry humor, świadomość i radość istnienia. I o ile Jarosław jest surowy, oczywiście można go ocieplić, o tyle Lech miał niesamowitą lotność, był radosny.
Skoro jesteśmy w świecie polityki, to jak poznałeś Marka Kuchcińskiego?
Marka poznałem przez towarzystwo hipisów, Mundzia „Gandalfa”, który chodził z jego siostrą, Beatą. Poznałem tam też o niezwykłej urodzie Halinkę. Była dla mnie zjawiskowo anielska, ale mimo jest niezwykłych walorów postrzegałem ją zupełnie pozaerotycznie. Odeszła niestety z jednym z najważniejszych opozycjonistów Aleksandrem Gleichgewichtem, synem wielkiego matematyka.
Rozmawiała Marta Olejnik
Jedna odpowiedź
Hallo, do tych wszystkich opisow chcialbym wtracic spotkania od 1973 roku w Przemyslu i pozniej w Bieszczadach. Zenka poznalem latem 1973 kiedy pojawilem sie tam z osobnikiem o pseudonimie “Prorok”, bylo to w pewnych kregach w tym okresie zjawiskiem powszechnym. Byl to okres przed praktyka Zazen u Andrzeja Urbanowicza, w Przemyslu znalazlem sie nagle wsrod ludzi zainterowanymi medytacja i niejedzacymi miesa, dosc rzedkie zjawisko w PRL-u. W Przemyslu spotkalem tez Halinke, i wielu innych ludzi, ktorzy pomogli mi wyladowac w Zendo Katowickim. Chcialbym wyrazic Zenkowi wyrazy podziekowania i wdziecznosci za uratowanie mnie wtedy z rak milicjsantow, ktorzy nas wowczas zaaresztowali, wystarczyl im nasz wyglad. Z wyrazami uczuc Jonathan od 1982. Wczesniej pseudonim Cobra, gnebiony przez UB i milicje…