archiwum wolności

Jerzy Bonarek Kanarek”

Rozmowa odbyła się w kawiarni Libera w Przemyślu, której od lat współwłaścicielem jest mój rozmówca. To tutaj niedaleko, dosłownie kilka kamienic dalej, znajdowała się pierwsza księgarnia, którą prowadzili razem z małżonką Beatą i wspólnikami: małżeństwem Mikułów. Było to w kamienicy, w której wcześniej mieścił się salon Empiku, kamienicy o bogatej historii, która nieodłącznie wiąże się z miastem Przemyśl.

.

AB: Chciałem Pana zapytać, co Pan pamięta z lat 80., z dawnych czasów działalności opozycyjnej?

JB: Muszę Pana zmartwić, bo ja niestety mam taką trochę amnezję…

AB: Ale pamięta Pan chyba jakieś konkretne wydarzenia i ma Pan wspomnienia z tego okresu? Zresztą jest Pan na kilku fotografiach opublikowanych w reprincie „Strychu Kulturalnego” z 2019 roku.

JB: Ja się z reguły nie fotografowałem, bo byłem dobrze wyszkolonym konspiratorem (śmiech). To SB mogła mi robić zdjęcia i na pewno to robiła. Chciałbym je teraz zobaczyć. Trochę zdjęć zrobili mi w czasie, kiedy mieszkałem w Bieszczadach. Może zacznę od początku, od tzw. pradziejów. Tak więc moja taka, można powiedzieć, działalność, o której chciałby Pan usłyszeć, zaczęła się w 1973 lub 1974 roku. Pierwszy mój kontakt ze służbami specjalnymi miałem w miejscowości Brylińce na spotkaniu hipisów w 1971/1972 roku. Mieliśmy wtedy zlot i po pewnym czasie przyjechała do Bryliniec ekipa SB, kiedy już zaczęliśmy się rozchodzić. Większość została wtedy złapana przez służby, ale ja z paroma osobami zdążyłem uciec, bo akurat znałem trochę te tereny. Przeszliśmy jakieś 3 albo 4 km dalej do Cisowej nad wodospad. Wtedy mieściła się tam jedynie owczarnia i nic więcej. W tym czasie, z tego, co sobie przypominam, złapali w Brylińcach także Ryszarda Terleckiego vel „Psa”, który był wówczas studentem hipisem. Zostało tam zatrzymanych w sumie kilkanaście osób i to było chyba takie moje pierwsze spotkanie z tymi służbami. Następnie mieszkałem w Bieszczadach przez trzy lata.  

AB: A gdzie dokładnie, w jakiej to było miejscowości?

JB: To nie była miejscowość, na mapie była to wieś Caryńskie, dokładnie na Przysłupiu Caryńskim. Mieściło się tam schronisko w formie – dosłownie – szałasu. W tym czasie było zbudowanych jakichś pięć albo sześć domków w lepszym lub gorszym stanie. Razem z Wieńczysławem Nowackim wybudowaliśmy wspólnie domek drewniany, chyba najtrwalszy w okolicy. Pozostałe to były szałasy. Tam próbowaliśmy tworzyć ośrodek dla narkomanów, ponieważ w tamtym czasie wśród młodzieży hipisowskiej był problem z narkotykami. Po prostu nie rozumiała do końca wolności. Przy okazji większość była wrażliwymi ludźmi. Nawiązaliśmy kontakt z ośrodkiem pod Wrocławiem, którego dyrektorem był dr Thille i jego asystent dr Fiszer. To on chyba jako prekursor zaczął leczyć ludzi z narkomanii. Potem realizował to Marek Kotański w Monarze. Komuniści w tym czasie uważali, że w Polsce nie ma narkomanów i tego problemu. Ale problem był, bo doktor miał szpital pełen ludzi. Władza chciała go wtedy od tego odsunąć, a biedak się rozchorował i dostał zawału. Potem prowadził ten ośrodek dr Fiszer. Oni przesyłali nam ludzi już odtrutych i rokujących poprawę, właśnie w Bieszczady. Przez te kilka lat udało nam się wielu osobom pomóc wrócić do normalnego życia. Niestety, służby robiły nam często naloty. Mnie do końca nie mogli ruszyć, bo ja byłem w tych barakach legalnie zameldowany. Miałem nawet wpisane w dowodzie osobistym, że tam mieszkam: adres Caryńskie 1. Zameldowałem się w gminie i dostałem meldunek na dwa lata. Po tym okresie nastąpiła, można powiedzieć, pacyfikacja tych domów przez służby. Bardzo się napracowały, żeby je zniszczyć i żeby nie pozostał po nich żaden ślad. Zachowało się na szczęście trochę zdjęć z tego czasu (https://historia.interia.pl/prl/news-hipisi-w-bieszczadach-tu-szukali-wolnosci,nId,1571171). To był mój kolejny kontakt ze służbami bezpieczeństwa, to była też w pewnym sensie walka z komunizmem, bo robiliśmy coś wbrew władzy, bo cały ten teren miał być przeznaczony do polowań dyplomatycznych dla wysokich rangą komunistów. Miał być takim przedłużeniem ośrodka w Arłamowie. Muczne i inne tereny zostały już zagospodarowane, ale został tylko praktycznie nasz teren Caryńskiego. Wiele razy nakłaniali nas, żebyśmy poszli do nich do pracy i  robili wobec nas różne „podejścia”. Przypominam sobie jeszcze księdza Andrzeja Szpaka, który był salezjaninem w Przemyślu. On się zajmował trudną młodzieżą, także hipisowską. To był jeden z niewielu księży, których poznałem, którzy byli naprawdę z powołania. Zresztą salezjanie zajmowali się i zajmują taką młodzieżą do dzisiaj. Ksiądz Szpak współorganizował u księdza Bartmińskiego w Krasiczynie rekolekcje adwentowe. Było nas wtedy około 40, może 50 osób, dojechała nawet grupa hipisów z Czechosłowacji. Był to 1978 rok i wspominaliśmy wydarzenia sprzed 10 lat w Czechosłowacji. Nad ranem nasi Czesi szybko się zmyli, a my byliśmy celem akcji SB za te nasze dyskusje. Wpuścili nam przez dziurkę od klucza kwas masłowy, który potwornie śmierdzi i dodatkowo utrzymuje się bardzo długo. Nie do wytrzymania. Zrobili nam spustoszenie. Przenieśliśmy się wówczas do salezjanów w Przemyślu. Niestety akcja się powtórzyła, tym razem próbowali nas podtruć przez okno. Tylko teraz kilku chłopaków wybiegło, żeby dogonić tych esbeków i dać im nauczkę. Uciekli do samochodów na rzeszowskich rejestracjach i odjechali, gdzie pieprz rośnie. Ja już w tym czasie wróciłem do Przemyśla i zacząłem gospodarować tutaj na miejscu. Poznałem to całe nasze przemyskie towarzystwo, między innymi moją żonę Beatę, Marka Kuchcińskiego, z którym pierwszą styczność miałem nawet trochę wcześniej. Zajmowaliśmy się razem ogrodnictwem i w tamtym czasie nasze drogi się skrzyżowały. W 1980 roku, kiedy zaczęła powstawać Solidarność Robotnicza, rozmawialiśmy właśnie z Markiem o tym, że dobrze byłoby w Przemyślu ruszyć z tematem Solidarności, na przykład ogrodniczej, zrzeszającej ogrodnicze rodziny: Malawskich, Błoniów i tak dalej. Wtedy w PAX-ie przy ulicy Asnyka w Przemyślu, mieliśmy pierwsze spotkanie założycielskie. Następne odbyło się w jeszcze większym gronie. Jeździliśmy z Markiem organizować spotkania wiejskie, między innymi w Ostrowie, Łętowni i innych podprzemyskich miejscowościach. Potem przyszedł stan wojenny w 1981 roku. Na początku ta cała działalność zamarła. Zaczęliśmy myśleć o tym, co i jak dalej robić. Tego okresu tak dokładnie nie pamiętam. Później zaczęła się organizacja spotkań w ramach Dni Kultury Chrześcijańskiej i działalność naszego zbuntowanego towarzystwa. Dom Marka w Ostrowie stał się wtedy praktycznie domem otwartym. Bardzo dużo ludzi w tym czasie się tam przewijało. Czasami nawet ukryci agenci.

AB: Jak na przykład poeta, Wasz przyjaciel – Józef Kurylak?

JB: Z Józkiem to jest dość skomplikowana sprawa. Ja na przykład ciągle staram się go w jakiś sposób tłumaczyć. Nie zaglądałem co prawda w moje papiery w IPN-ie, ale z tego, co słyszałem od innych ludzi, to on na naszych miejscowych kolegów nie nadawał. Można o nim powiedzieć, że był przyjacielem domu Jastrunów. Jastrun senior widział w nim predyspozycje do bycia poetą. Z kolei Kurylak na niego kablował do służb. Niestety Józek miał trudną sytuację, był chłopakiem z prowincji, z biednej rodziny i pojechał na studia do Warszawy. Trafił tam na silniejsze od siebie towarzystwo i w pewnym momencie ubecy zaczęli go szantażować. Ciężko mi oceniać, jak i ja bym się wtedy zachował na jego miejscu, bo to jest sprawa bardzo złożona i trudna. Tym bardziej, że jemu zaproponowano gratyfikacje finansowe, które ze względu na sytuację materialną były mu po prostu potrzebne. Tu w Przemyślu też klepał biedę, jadał posiłki u znajomych, bo nie miał z czego żyć. Józek nawet pracował chwilę w PAX-ie i pamiętam, że wydawał prawie wszystko na papierosy. Nie wiem, co ja bym wtedy w ogóle zrobił, gdyby mnie mocniej naciskali – nie jestem w stanie odpowiedzieć. Ja może miałem trochę szczęścia, że moi „opiekunowie” podchodzili do mnie trochę łagodniej niż do innych.

AB: Oczywiście ciężko jest sobie wyobrazić taki szantaż na rodzinie i bliskich.

JB: Dotyczyło to osób świeckich, jak i księży – bo ich też zastraszano. Mój „opiekun”, funkcjonariusz Mieczysław Tabisz, przyjeżdżał do mnie czasami na działkę namawiać mnie do współpracy, ale ja zawsze odpierałem jego propozycje filozofią hipisowską. Proponował mi na przykład, co mogę otrzymać, jak będę dla nich pracować, a ja odpowiadałem, że mi nic w życiu nie potrzeba, bo to, co mam, jest dla mnie zupełnie wystarczające. Jestem wolnym człowiekiem.

AB: Wracając do waszych spotkań: jak Pan je wspomina?

JB: Dom Marka był domem otwartym i to tam dyskutowaliśmy i wszystko omawialiśmy. Panowała ogólnie luźna, przyjacielska atmosfera. Rozmawiałem całkiem niedawno z kolegą Krzyśkiem Sawickim. Stwierdził, że myśmy wtedy obalali komunizm. Moim celem nie było obalanie komuny, bo ja nie wierzyłem, że to można zrobić z dnia na dzień, a nawet w ciągu kolejnych 10 lat. Można było w ten sposób oczywiście ją osłabić, robiąc coś po swojemu, wbrew władzy. Odbywały się wtedy towarzyskie spotkania, z gośćmi specjalnymi, w gronie bliskich znajomych. Kojarzę te osoby, ale po prostu nie pamiętam wszystkich nazwisk. Z niektórymi się zaprzyjaźniliśmy. Pamiętam nawet taki słynny „rajd śmierci” po Bieszczadach moją nyską. Wtedy jechaliśmy po leśnych bezdrożach, m.in. z Markiem Kuchcińskim, Martą Siennicką i jej koleżanką Deborą ze Stanów Zjednoczonych.

(To wspomnienie uzupełnia Marek Kuchciński: Pamiętam ten wyjazd w Bieszczady. Debora była przyjaciółką Marty („Miss Redakcji” ze „Strychu Kulturalnego”) i redaktorką prestiżowego periodyku literackiego chyba z Nowego Jorku. Pojechaliśmy razem w Bieszczady oglądać m.in. właśnie tereny po wsi Caryńskie pod Połoniną. Wyszliśmy ścieżką w górę, od strony schroniska Koliby, w pełnym słońcu, aż ponad granicę lasu, wszędzie wokół widać było polany obsypane jagodami. Tam zaskoczył nas deszcz, a potem mocna ulewa. Zgubiliśmy szybko drogę, idąc w tym deszczu (bo szlaków tam jeszcze nie było), więc Jurek uznał, że spróbujemy zejść w dolinę wzdłuż strumienia. I tak w tej ulewie szliśmy wzbierającym strumieniem, mijając po drodze dwa ukryte obozowiska ludzi, wówczas ukrywających się przed cywilizacją. Dziewczyny myślały, że nigdy nie wyjdziemy z tego lasu. Po Deborze pozostała mi stara lornetka, sprawna na jedno oko, ale wartościowa, bo razem z poprzednią właścicielką zwiedziła niemal cały świat…).

AB:  A pamięta Pan, kiedy to się zakończyło, kiedy Wasze drogi się rozeszły?

JB: Nasze drogi się rozeszły chyba przez politykę. Miałem nawet iść w tym kierunku, ale ostatecznie zrezygnowałem. Nie mogłem znaleźć swojej drogi w tej dziedzinie.

AB: Proszę opowiedzieć mi coś o działalności antykomunistycznej Pana ojca oraz Pana teścia.

JB: Zacznę może od teścia – rocznik 1926, chodził do technikum łąkarskiego na Bakończycach w Przemyślu. Zaraz po wojnie wrócił ze Lwowa do Przemyśla. Wtedy właśnie młodzi ludzie wśród nich on, założyli w latach 40. organizację pod nazwą Liga Walki z Bolszewizmem. Wśród nich nazwiska takie jak Maciurzyński czy Czarski (Cap) i on Petzel. Gromadzili m.in. broń. Złapali ich dość szybko. Zostali aresztowani. Ciężko było mojemu teściowi o tym opowiadać nawet po wielu latach, ale powiedział mi, że dostali wtedy dożywocie lub 25 lat za szpiegostwo. Teść siedział do 1956 roku i wyszedł za Gomułki w czasie amnestii. Z kolei mój ojciec, rocznik 1923, był w Narodowych Siłach Zbrojnych. Miał jeszcze dwóch braci: jeden z nich był Batalionach Chłopskich, a kolejny – w Armii Krajowej. Ojciec pełnił funkcje pomocnicze w NSZ. Jego dowódca powiedział mu tylko, że był zbyt cenny dla Polski, żeby ryzykować życie na pierwszej linii ognia. Powiedział mu, że przyda się, jak już będą Polskę odbudowywać. Ojciec później zdał małą maturę i poszedł do szkoły ogrodniczej do Skierniewic. Tam pani dyrektor po jakimś czasie wytypowała mojego ojca do wyjazdu, wtedy bardzo prestiżowego, prosto do Moskwy. Widziała w nim potencjał, ale zaczęli mu grzebać w papierach, a tam ku ich zdziwieniu było dużo luk nie do wyjaśnienia…

AB: Podczas spotkań w latach 80. w Przemyślu zajmowaliście się z żoną dystrybucją i sprzedażą książek i wydawnictw podziemnych.

JB: Tak, sprzedawaliśmy książki z drugiego obiegu, bibuły i wydawnictwa, które dostarczał nam m.in. Jasiu Jarosz. Rozprowadzaliśmy też tzw. cegiełki, między innymi znaczki na różne okoliczności drukowane nieoficjalnie. Te pieniądze przeznaczane były dla osób  aresztowanych i na pomoc dla ich rodzin. Zbieraliśmy pieniądze na kolegia, na przykład dla kolegi Zygmunta Majgiera czy Roberta Majki. Te pieniądze trzymaliśmy u księdza w parafii Świętej Trójcy u sióstr benedyktynek w Przemyślu. Tam przechowywaliśmy nasz cały fundusz w postaci głównie bilonu. Czasy były ciężkie, ale ludzie byli wtedy dość hojni.

Z zabawniejszych epizodów pamiętam jeszcze sytuację z dawnych czasów, jak przyjechał do mnie Marek Kuchciński, żeby zabrać mnie na spotkanie do Jasia Karusia mieszkającego pod Przemyślem. Moja żona powiedziała, że mogę jechać, tylko mam kupić mleko dla dzieci. Marek powiedział mi wtedy, że z mlekiem nie będzie problemu, bo dostanę je na pewno od Jasia, więc pojechaliśmy prosto do niego. Po drodze zaczął sypać delikatny śnieg. U Karusia omówiliśmy dość szybko wszystkie najważniejsze sprawy i chwilę towarzysko posiedzieliśmy. Zygmunt Majgier był wtedy kierowcą. Zaczęliśmy już się zbierać do powrotu, żeby wrócić o w miarę przyzwoitej porze. Nasza droga była już całkowicie zasypana przez śnieg. Próbowaliśmy ją odkopać łopatami, ale nie miało to większego sensu. Byliśmy zmuszeni wrócić do Jasia do domu, a do swoich – dopiero na drugi dzień, kiedy drogę odśnieżyły pługi.

(To wspomnienie uzupełnia potem Marek Kuchciński: Był z nami także Andrzej Kucharski. Wzięliśmy od Jana Karusia specjalnie dwie łopaty, podejrzewając, że drogę powrotną może zasypać śnieg. Rzeczywiście tak było – za Tapinem na szczycie tak mocno wiało i sypał śnieg, że nie nadążaliśmy odśnieżać drogi przed samochodem. Za nami utknął też do rana duży autobus. Nigdy więcej w życiu takiej sytuacji nie miałem…”).

Rozmawiał i zebrał Aleksander Busz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści