archiwum wolności

Jadwiga Sawicka

Jadwiga Sawicka, malarka, fotografik, studiowała w krakowskiej ASP u Jerzego
Nowosielskiego, profesor UR.

Rozmowa odbyła się w Przemyślu 13.09.2022 roku podczas spaceru nad Sanem. Wspominaliśmy dawne czasy. Pamięć ludzka bywa zawodna, niektóre historie mogą więc nieznacznie różnić się od faktów przedstawionych przez inne osoby z kręgu przemyskiej kultury niezależnej.

Jadwiga Sawicka to artystka wywodząca się z Przemyśla i tu mieszkająca. Studiowała malarstwo na ASP w Krakowie. Bierze udział w licznych znaczących wystawach w kraju i za granicą.  Współpracuje z wieloma galeriami sztuki. Jest dr. hab. na Uniwersytecie Rzeszowskim.

AB: Jadwigo, rozmawialiśmy przed chwilą o tym, że w latach 80. spotkaliście się jako grupa ludzi o różnych poglądach, ludzi pochodzących z różnych środowisk i wspólnie działaliście. Powiedziałaś mi przed chwilą, że nie mieliście do końca świadomości, że różnice jednak były.

JS: Tak. Pamiętam, że była taka rozmowa z Anne Applebaum, w której mówiła, że wtedy był ogólny podział na władzę i opozycję. Twierdziła, że jeżeli ktoś był antykomunistyczny, to zasadniczo nikt nie wchodził w szczegóły i odcienie tego antykomunizmu. To, że można być antykomunistycznym w jakiś różny sposób, nie było aż tak istotne. Na pewno dla mnie było to wtedy w ogóle niewidoczne. Nie rozróżniałam odcieni antykomunizmu. Tym, co nas łączyło, był wspólny przeciwnik, czyli władza komunistyczna, i to było najlepsze spoiwo. Ja zresztą Opowiadałam już o tym kiedyś Marcie Trojanowskiej, która także zajmowała się tematem opozycji w latach 80. w Przemyślu. Dla nas (chociaż mówię głównie o sobie) na przykład nie było do końca zrozumiałe, że  kiedy przyjechali goście z Wielkiej Brytanii, a wśród nich Roger Scruton, to część zagranicznych artystów odnosiła się do niego bardzo niechętnie. Nie rozumieliśmy wtedy tej wrogości. To tak, jak na przykład ja teraz osobiście nie mogłabym uczestniczyć w jednym przedsięwzięciu z Markiem Kuchcińskim, tak samo oni wtedy nie chcieli być utożsamiani z konserwatywnym politykiem. Scruton był antykomunistą, ale innym niż pozostali goście z zachodu. Tak samo nie rozumieliśmy niechęci niektórych gości do Margaret Thatcher. Dla nas ona wtedy była symbolem, który zapamiętaliśmy przede wszystkim z ostrego potraktowania gen. Jaruzelskiego i całego komunizmu. Natomiast oni twierdzili, że była politykiem, który zrobił dużo złego w społeczeństwie w tamtym czasie. My wówczas nie do końca to rozumieliśmy. Teraz, po latach, patrzę na to trochę inaczej i rozumiem ich zachowanie. Anne Applebaum mówiła również, że osoby, z którymi spotykała się przy różnych uroczystościach i okolicznościach, teraz nie chcą ze sobą rozmawiać ze względu na podziały, które się dokonały. Mam wrażenie, że tak jest również w moim przypadku.

AB: To jest ciekawe, także z socjologicznego punktu widzenia, że wtedy byliście zjednoczeni jako grupa wielu przeróżnych ludzi, jednak po wywalczeniu wolności społeczeństwo zaczęło się widocznie dzielić. Jako młoda demokracja ten czas przyniósł wiele nadziei i też dużo ciężkich, trudnych dla ludzi sytuacji. Na przykład zamykanie zakładów pracy i ilość bezrobotnych. Było w tym też coś nowego, niestabilnego. Mieliśmy upragnioną wolność, ale co dalej? Jak utrzymać rodzinę i żyć w nowo kreowanej rzeczywistości? To, co powiedziałem, to moja dygresja, ale teraz także mamy trudne czasy: kryzys, pandemia, a obok nas wojna, której miało już nigdy nie być.

JS: Tak, to jest wojna w takim tradycyjnym wydaniu. Wtedy rzeczywiście nie było takiej świadomości, że czynnik materialny może tak bardzo zaważyć i zatruć relacje międzyludzkie,

że samo mówienie o demokracji nie jest już aż tak ważne, a wolność nie jest wystarczającym dobrem.

AB: Czy osoby z Wielkiej Brytanii i ogólnie z zachodu, które tutaj przyjeżdżały, sugerowały wam, jakich błędów demokracji zachodnich nie popełniać, kiedy już u nas ona nastanie? Czy przekazywali wam jakieś ogólnodostępne informacje i mówili, co dzieje się na zachodzie?

JS: Trudno mi odpowiedzieć za wszystkich, ale według mnie ci filozofowie, którzy przyjeżdżali, idealiści, przede wszystkim chcieli nam opowiedzieć o tym, jak budować kraj na najlepszych według nich zasadach, artyści nie mieli natomiast żadnej misji poprawiania czegokolwiek. Byli otwarci i nie osądzali ani nie pouczali. Sam fakt, że mogli tu przyjechać, był dla nich i dla nas bardzo ważnym wydarzeniem. Dobre było to, że taka wymiana była możliwa z zachodu, a nie na przykład ze Związku Radzieckiego, a także fakt, że działo się to bez pośrednictwa oficjalnych instytucji jak ministerstwo czy związek. Nie było łatwo wtedy wyjeżdżać, tylko nieliczni wyjeżdżali na stypendia, więc to była możliwość kontaktu z zachodem oddolna i niezależna. Dla naszych gości z zachodu bardzo ciekawym zjawiskiem były artystyczne plenery związkowe i to, że artyści mogą razem pracować, tworzyć i że jest to za darmo. Wtedy jednak nie była to sztuka zaangażowana jak dziś (mam na myśli sztukę krytyczną czy partycypacyjną), to przyszło później. Nie mówiliśmy o zmianach społecznych, to była po prostu artystyczna burza mózgów. Może było trochę niezrozumienia, ale była też wzajemna ciekawość i otwartość. Na gruncie artystycznym łatwiej jest akceptować różnice.

Wcześniej pytałeś mnie o pamiątki z tamtych lat. Ja akurat nic nie mam, ale na pewno Helen Ganly robiła jakieś zdjęcia  i – przede wszystkim – prowadziła swoje dzienniki. Mogę do niej napisać w tej sprawie. Ona była na strychu w tym czasie. Pamiętam taką ciekawą sytuację, kiedy Helen pokazywała prace nawiązujące do problemów mniejszości etnicznych, o kobietach hinduskich mieszkających w Anglii. Opowiadała też o feminizmie. Mówiła  o grupie artystek niemieckich, które stworzyły Frauen Museum. Nie rozumieliśmy tej sztuki. Dla nas zajmowanie się takimi sprawami było wtedy dość naiwne. U nas przecież był już socrealizm. Ten dysonans wynikał także z różnicy kulturowej. Ja także patrzyłam na to z taką ciekawością, ale równocześnie z pewnego rodzaju niedowierzaniem. Trochę wydawało się to dla nas wtedy szukaniem problemów na siłę. Helen była w tamtym czasie też w Czechosłowacji i tam także kontaktowała się z opozycją.

AB: No ale to wszystko wynikało z tego, że byliście za żelazną kurtyną, a różnice kulturowe między Polską a zachodem były wtedy ogromne i nie dało się tego przeskoczyć.

JS: Tak, a nie było to dla nas po prostu zrozumiałe. Były pewne niuanse, których nie dało się do końca zrozumieć. Niuanse albo może coś więcej niż niuanse – po prostu różniliśmy się od siebie w rozumieniu świata. Ja myślę, że zachodni artyści mogli z kolei nie rozumieć tego, że my wystawiamy swoje prace w kościele. Na zachodzie trudno było zrozumieć, że nam nie przeszkadza kontekst instytucjonalnej religii, ale to rzeczywiście nam wtedy nie przeszkadzało. Bo ta współpraca była na zupełnie innych zasadach, niż odbyłaby się teraz.

AB: Czy zgodzisz się ze mną, że w tamtym czasie Kościół był w tym całym sporze politycznym

po dobrej stronie?

JS: Tak, z pewnością tak było.

AB: Franciszkanie organizujący wystawy i festiwal Człowiek – Bóg – Świat to przykład z Przemyśla. A czy ty pamiętasz może swój tekst zamieszczony w jednym z numerów „Strychu Kulturalnego”, dość krytycznie odnoszący się do jednej z wystaw festiwalowych?

JS: Niestety nie przypominam sobie tego…

AB: Dla mnie to było na tyle ciekawe, że został opublikowany tekst bez cenzury redakcyjnej, dotyczący wystawy i w tym konkretnym przypadku jej nijakości. Dobre było to, że w „Strychu” publikowane były wszystkie punkty widzenia. Na spotkaniach strychowych przecież spotykali się różni ludzie o często odmiennych poglądach, ale mimo wszystko potrafiący się ze sobą dogadać. W dzisiejszych czasach mam wrażenie brakuje w sferze publicznej możliwości takiej właśnie, szerszej, dyskusji. Wtedy nie przekreślało was to jako grupy.

JS:  No właśnie tak się zastanawiam teraz, że chyba największą wartością tamtych wystaw, która jest już nie do odtworzenia, był kredyt zaufania. Obecnie do sztuki podchodzi się z dużą podejrzliwością, zakładając, że artyści szukają kontrowersji. Kiedyś (tzn. w tamtych konkretnych czasach i okolicznościach) było jednak więcej zaufania ze strony odbiorcy i twórcy. Szczególnie gdy wystawy odbywały się w kościele. Jednak same obrazy równocześnie nie musiały być o tematyce religijnej czy patriotyczne. Nie były cenzurowane. Sam fakt wystawiania w tym miejscu jednoczył ludzi. Ten kapitał mam wrażenie już się skończył bezpowrotnie. Nastawienie do sztuki w kościele kiedyś a teraz to jest coś zupełnie innego. Ja teraz nie wystawiałabym w kościele i sam kościół pewnie też nie chciałby, abym ja wystawiała w nim swoje prace. Obecnie mógłby bardziej ingerować w to, co pokazuje się na jego terenie niż kiedyś. Jest teraz coś na zasadzie wzajemnego braku zaufania. Wtedy, nawet kiedy powiedziałam na jednej wystawie u franciszkanów, że jestem ateistką, to nie był to żaden problem dla gospodarzy. To akurat było bardzo fajne. Z kolei artyści z zachodu interesowali się na przykład liczbą kobiet w stosunku do liczby mężczyzn w trakcie pleneru. A dla nas wtedy nie było to ważne. Naszym zdaniem po prostu zapraszało się artystów dobrych. Taka wybiórcza ślepota.

AB: Powiedz mi, czy te prace graficzne twojego autorstwa, które opublikowano w „Strychu”, były przygotowane specjalnie do tego numeru, czy może były wybrane spośród twoich rysunków  i grafik?

JS: Tak dokładnie to już nie pamiętam. Dużo wtedy rysowałam i wybrałam je z tych rzeczy, które miałam. Może część dorobiłam na bieżąco. Rysunki były na tyle enigmatyczne, że nie odnosiły się bezpośrednio do tematu, nie były ilustracją.

AB: Opowiedz mi, jaki tamte wydarzenia i kontakt z ludźmi z dawnych lat, którzy spotykali się w Przemyślu i w Ostrowie, miały na Ciebie wpływ później? Jak wspominasz te czasy?

JS: Prawdę mówiąc, był to dla mnie okres także niełatwy. Byłam świeżo po studiach

i nie wiedziałam, co mam robić dalej. Nie miałam planu na życie, byłam pełna swoich osobistych rozterek i problemów. Artystycznie nie układało mi się. Czułam wtedy, że jest to dreptanie w miejscu. Byłam sfrustrowana. Dlatego więc możliwość uczestniczenia w tamtych spotkaniach była dla mnie ważna, bo była jakąś alternatywą. Po powrocie do Przemyśla nie wiedziałam, czy to jest wina systemu, czy to jest moja wina. To był dla mnie okres miotania się i szukania swojej drogi. W trakcie studiów nie zastanawiałam się, jak to będzie, jak je skończę i  że będę coś malować, tworzyć i zarabiać na tym pieniądze. Miałam też propozycję dekoracji gazetek w istniejącym empiku, ale bardzo nie chciałam tego robić. Przemyska galeria to było środowisko dość zamknięte. Na spotkaniach interesowała mnie przede wszystkim tematyka sztuki, a dotyczyły one także innych dziedzin, jak filozofia polityka i tak dalej. Nie doceniałam wtedy tej różnorodności, która jest/powinna być cechą prawdziwie inteligenckiego środowiska. Kiedy chodziłam tam ze swoim ówczesnym mężem – Staszkiem Kobą – to wybieraliśmy sobie interesujące nas spotkania. Myśleliśmy wówczas, że Marek Kuchciński interesuje się przede wszystkim sztuką, a inne tematy to dodatek, ale to była nasza perspektywa, jak się okazuje, bardzo ograniczona.

AB: Wnioskuję, że uczestniczyliście w spotkaniach, ale nie byliście też do końca przekonani, czy to jest coś skierowanego właśnie do was? Szukaliście swojej drogi?

JS: Tak.

AB: No właśnie, ale chyba w naturze człowieka jest także, że chce on poznawać otaczający go świat i inne punkty widzenia. Spróbować czegoś i przekonać się na własnej skórze. Uczestniczyć w różnych wydarzeniach, a człowiek się rozwija i zmienia swoje podejście do życia i swoje poglądy. Dla Ciebie też to był ciężki okres, aby poszukać swojej drogi. Ja uważam na przykład, że to wszystko nas kształtuje i sprawia, jakimi ludźmi jesteśmy dzisiaj.

JS: Teoretycznie się z tobą zgadzam, ale w praktyce to nie jest takie proste. Trudno jest oceniać ludzi i wydarzenia  z przeszłości bez patrzenia na teraźniejszość. Ja nie doceniałam tego strychu wtedy, bo to się działo tuż obok mnie. Było też tam trochę pewnego rodzaju snobizmu. Było to środowisko zamknięte i trochę mnie to drażniło, dlatego byłam wobec tego krytyczna. Jednak z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jest to zjawisko ważne, unikalne. Było to rzeczywiście bardzo ciekawe miejsce, gdzie spędzaliśmy czas z przyjaciółmi, m.in. podczas spotkań czy sylwestrów. Tak sobie myślę, że wtedy nie mieściło nam się w głowie, że można być równocześnie antykomunistą i konserwatystą. Antykomunizm kojarzy mi się przede wszystkim z szeroko pojętą wolnością, a teraz wolność kojarzy mi się bardziej z lewicowością. Z kolei wówczas lewica jednoznacznie kojarzyła się z komunizmem, więc słowo „lewica” było skompromitowane.

AB:  Szkoda, że wtedy nie powstało jakieś inne słowo, które mogłoby określić lewicę, o której mówisz, może byłoby łatwiej.

JS: Może „anarchizm” byłby bardziej odpowiedni.

AB:  Czyli brakowało wam tego słowa. No ale przecież właśnie słowem ty – artystka – się później zajmowałaś…

JS: No tak.

AB: Pamiętam lata 90. i twoje prace na banerach w całej Polsce i także w Przemyślu. Ja wtedy miałem kilkanaście lat i tego zupełnie nie rozumiałem

JS: W latach 80. przygotowywałam się do studiów w kolegium językowym w Przemyślu i uczyłam się angielskiego. Konieczność wyrażenia siebie za pomocą bardzo ograniczonego zasobu słów, inny kontekst kulturowy, dały mi dużo do myślenia. To wtedy zafascynowałam się tematyką języka.

Rozmawiał Aleksander Busz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści