archiwum wolności

Jan Karuś

Z ENCYKLOPEDII SOLIDARNOŚCI IPN

Jan Karuś, ur. 16 IX 1941 w Tapinie k. Jarosławia. Ukończył ZSZ w Jarosławiu (1958).1958–1961, 1963–1966, 1973–1975 praca w gospodarstwie rolnym rodziców, 1961–1963 służba wojskowahttps://encysol.pl/es/encyklopedia/biogramy/23195,Karus-Jan.html

.

Jan Karuś

(Rolnik ze wsi Tapin w gminie Rokietnica, w powiecie (dawnym województwie) przemyskim. Wybitny działacz antykomunistyczny i organizator związku zawodowego rolników indywidualnych. Przewodniczący Zarządu Regionu Związku Zawodowego „Solidarność” RI w woj. przemyskim i zarazem przewodniczący Komisji Rewizyjnej w Zarządzie Krajowym w 1982 roku oraz wiceprzewodniczący Zarządu Krajowego po 1988 roku).

 ***

Sytuacja na wsi, tak jak i w całym kraju, stawała się tragiczna. Najgorsze, że ta ustawa, którą komuniści uchwalili w 1975 roku, przekreślała dekret o reformie rolnej. I jak powstały związki zawodowe robotników, to pod koniec 1980 roku w Krakowie utworzył się związek rolników. Ja zmobilizowałem tu trochę ludzi, pojechałem do Krakowa i zarejestrowałem tam nasz Związek. I jak byłem w Krakowie, to odbył się pierwszy Zjazd założycielski w Warszawie, i tam to się dopiero zaczęło rozkręcać.

 Strajk chłopski w Rzeszowie i rejestracja Związku

Później, gdy w 1981 roku doszło do strajku rzeszowskiego, to wybraliśmy radę wojewódzką. To był Ogólnopolski Komitet Założycielski, gdzie szefem był Jan Kułaj, a ja jego zastępcą. Myśmy dołączyli wtedy do grupy robotników i zorganizowaliśmy w Rzeszowie strajk chłopski. Opanowaliśmy ten budynek naprzeciwko Komitetu PZPR, teraz tam jest Uniwersytet (to był chyba Dom Kolejarza). Później dołączyli do nas rolnicy z całej Polski. Naszymi doradcami byli: Ostafil, Dyka, prof. Stelmachowski, Banaszkiewicz i przemyski biskup pomocniczy Błaszkiewicz. Biskup z nami tam siedział, a nikt o nim nie wspomina.

Ja przewodniczyłem trzem komisjom na tym strajku, m.in. komisji ds. kościelnych, gdzie doradcą moim był ks. bp Błaszkiewicz. Później doszło do kłótni pomiędzy mną a Wałęsą, to było w zakładach WSK, bo Wałęsa pogardliwie wypowiedział się, że „my chłopkom też damy jakieś zrzeszenie utworzyć”. Tam nastąpiła więc taka wojna między nami, bo ja z nim po zakładach w Rzeszowie jeździłem. No i Wałęsa z Gieremkiem i Lisem na grandę chcieli, żebyśmy szybko podpisali Umowy Rzeszowsko-Ustrzyckie. Gdy prawie już doszło do podpisywania ugody, ja wstałem i mówię: „Słuchajcie panowie! Co nam daje podpisanie tego porozumienia, skoro my podpisujemy nie na swoich, tylko na ich warunkach. Bo przecież ich uchwała sejmowa z 1975 roku obezwładniła dekret o reformie rolnej i władze mogą każdemu zabrać ziemię i zrobić z nią, co tylko chcą”.

Ludzie to podchwycili i powiedzieli: „Nie podpiszemy!” Trwało to trzy dni. Jeszcze Ciosek się tam opierał przed ustępstwem, a ja mówię: „Panie ministrze, nie tędy droga”. Później zdołaliśmy też do naszego oporu przekonać Jasia Kułaja. Wałęsa był strasznie oburzony, dlaczego nie chcemy podpisać, „bo mógłby już być spokój”. A Gieremek był tak nachalny, tak bardzo naciskał na nas, żeby ugodę podpisać i strajk zakończyć, że w końcu nie wytrzymałem: chwyciłem go za kołnierz, wyciągnąłem na zewnątrz i dałem mu kopniaka w dupę. Nigdy mi tego nie zapomniał.

To było gdzieś w nocy 18 lutego 1981 roku, gdyśmy wreszcie wynegocjowali to, co najważniejsze, i podpisali to porozumienie. Z tym że ja jeszcze czytałem list intencyjny. Dalej składaliśmy kilka wniosków rejestracyjnych, te wnioski oni odrzucali. Wreszcie zrobiliśmy w marcu Zjazd w Poznaniu, i tam Jasio Kułaj został wybrany na przewodniczącego krajowego Związku, a ja – Krajowej Komisji Rewizyjnej. I tak to tłukło się do maja, aż wreszcie zarejestrowali nam Związek Solidarność Rolników Indywidualnych.

W ramach Związku przede wszystkim utrzymywaliśmy śląskich robotników. Robiliśmy w Tuczempach (śp. Mietek Stopyra to organizował) niezależny od władzy i od GS-u skup płodów rolnych, które następnie wysyłaliśmy dla strajkujących robotników. Sami składaliśmy się i ludzie składali pieniądze na to skupowanie, a ktoś to później przewoził na Śląsk. To była największa nasza akcja, która trwała praktycznie do stanu wojennego. Dzisiaj o niej mało kto chce pamiętać.

 Działalność w stanie wojennym

W Stanie Wojennym byłem internowany i uwięziony w Uhercach i Łupkowie. Gdy już wyszedłem 17 maja 1982 roku, to zaraz na drugi dzień odwiedziłem kolegów (m.in. Józka Ślisza, także Gabrysia w Warszawie) z sugestią, żeby coś zorganizować.

Z Markiem Kuchcińskim jeździliśmy po parafiach i prosiliśmy o przywożenie żywności dla rodzin osób internowanych i prześladowanych. Księża ogłaszali nasz apel i ludzie przywozili żywność. Magazyn żywności mieliśmy w Przemyślu, w klasztorze ss. Benedyktynek (w parafii św. Trójcy). No i w Warszawie założyliśmy nieformalną grupę u ks. Bijaka w kościele na Wilanowie, gdzie spotykaliśmy się raz w miesiącu. Wkrótce zaczęliśmy też załatwiać broszury przeciwko dyktaturze Komuny. Mój syn, który wówczas chodził do 6 klasy, przywoził te broszury od oo. Karmelitów z Krakowa. Tam załatwiał nam tę „bibułę” i książki z podziemnych wydawnictw – Adam Szostkiewicz, który razem ze mną siedział podczas internowania, a potem przeniósł się z Przemyśla do Krakowa. Przyjeżdżali do mnie koledzy. Jak ktoś z rolników przyjechał do biskupa Tokarczuka, to ze mną musiał do niego wchodzić. Miałem na to taki „monopol”. Wiesiek Kęcik też tu przyjeżdżał. No i stanowiliśmy taką grupę działania.

Służba Bezpieczeństwa mnie „doceniała”, bo nie było tygodnia, żeby nie robili mi w domu rewizji. No i nie było też tygodnia, żebym nie był przez nich zamykany. To zabawne, ale tak się przyzwyczaiłem do tych nalotów, że jak ich nie było ponad tydzień, to jakby mi czegoś brakowało. A moja żona była wtenczas młoda, jak wywalali wszystko z szaf, to po rano składała. A ile razy w nocy przyjechali i mnie zabierali. I tak było cały czas, choć niczego nie znaleźli, a miałem powielacz, ale dobrze schowany. Później powielacz z Markiem Kuchcińskim wywieźliśmy.

 Wyprawa po „bibułę”

Z Markiem Kuchcińskim jeździliśmy też do Krzeszowic-Czarnej za Kraków, do klasztoru oo. Albertów, skąd przywoziliśmy „bibułę” i książki podziemnego obiegu. Tam przyjeżdżali też aktorzy, kulturalna śmietanka krakowska. Były tam także szkolenia. Kiedyś pojechaliśmy tam z Markiem jego starą toyotą, i tylko cudem wróciliśmy cało.

Nad ranem właśnie załadowaliśmy cały samochód tymi broszurami i książkami, bo mieliśmy po śniadaniu wyjeżdżać do Przemyśla, aż tu naraz podjechała pod klasztorne wzgórze „bojowymi” samochodami esbecja i oświetliła klasztor reflektorami lotniczymi. Staliśmy na szczęście za klasztorem, więc czym prędzej zjechaliśmy szutrową dróżką ze wzgórza, z dala od milicyjnych aut. Baliśmy się jechać asfaltową drogą na Krzeszowice i do głównej trasy z Katowic, bo tam na pewno esbecja zablokowała drogę. Woleliśmy przedzierać się do Krakowa łąkami i polnymi dróżkami na Opatów. Na szczęście mróz ściął zwykle podmokłe w tej okolicy łąki i nasza toyota poradziła sobie z zaśnieżonymi dróżkami. Przyjeżdżamy do Krakowa, a tam mgła, bardzo ślisko i pełno milicyjnych patroli. O dziwo, udało nam się przebrnąć przez Kraków i wrócić do samego Przemyśla, unikając po drodze kontroli.

 Przyzwoity ubek

Muszę powiedzieć, że jakkolwiek rzadko, to jednak zdarzał się też i przyzwoity ubek. I takim był np. porucznik Tabisz. Wiem o tym, że kiedyś do Jurka Trojnera przyszła świeża dostawa „bibuły” i książek z drugiego obiegu. Ledwie zdążył włożyć ją do szafki w przedpokoju, a tu wpada pięciu esbeków z porucznikiem Tabiszem na czele i rozpoczynają rewizję.

Tabisz coś wyczuł, bo stanął przy tej szafce w przedpokoju, zaglądnął tam, wziął do ręki jedną z książek, pooglądał ją i mówi: „Panie Jurku, a skąd ma pan takie porządne książki? Może pożyczy mi pan jakąś?” No i cały czas stał koło tej szafki. W istocie jakby chronił ją, podczas gdy czterej jego podwładni przeszukiwali całe mieszkanie. Oni tam oczywiście niczego nie znaleźli, a on nie pisnął ani słowem, że „bibuła” jest w szafce. Uratował wtedy Jurka Trojnara, bo gdyby tę „bibułę” znaleźli, to by go posadzili.

Z tymże porucznikiem Tabiszem miałem kiedyś dość niezwykłą i zagadkową przygodę. Kiedyś, pod koniec stanu wojennego, akurat wróciliśmy z Markiem z wprawy do Krosna, gdzie byliśmy także w Haczowie u ks. Kaczora. Zjedliśmy coś w Egerze na Grunwaldzkiej, po czym Marek pojechał swoją toyotą do domu, a ja zeszedłem na Kmiecie, gdzie miałem zaparkowanego „malucha”. Pomyślałem, że wstąpię jeszcze do Andrzeja Kucharskiego. Idę, ale czuję, że jakiś samochód zatrzymuje się tuż obok, prawie ocierając się o mnie. Patrzę, a tu por. Tabisz wystawia głowę i mówi: „Siadaj pan, panie Jasiu!” Zatkało mnie. A on: „No siadaj, nie pożałujesz! Będziesz pan wiedział wszystko”. Myślę sobie, trudno, jak będą mnie chcieli „wsadzić”, to przecież i tak mnie znajdą. Powiedziałem więc, że zaraz wrócę, i poszedłem do Andrzeja. Mówię: „Andrzej, daj mi dwie paczki papierosów, bo nie wiem, kiedy wrócę. I pamiętaj, że zabiera mnie Tabisz i jest pijany”. Wracam, wsiadam do jego samochodu, przyjeżdżamy i parkujemy obok salezjanów. On wysiada i mówi: „Czekaj pan, panie Jasiu, nie pożałujesz pan, będziesz pan wszystko wiedział. Ja zaraz wrócę, tylko matce powiem, że mi się syn urodził”. Zostawił w aucie pistolet, teczkę i wyszedł.

I wie pan co? Pierwszy raz w życiu stchórzyłem. Uciekłem. Myślę sobie, jeśli on się napił, to na pewno nie pił sam, tylko ze swoimi esbekami. Jak ja bym tam poszedł, to oni mogliby mi dokuczać. A ja bym nie wytrzymał i im przywalił. Byłem jeszcze wtedy silnym, młodym chłopem, i nie dałbym się. Ale – dalej myślę – jak ich będzie kilku, to nie dam im rady i zrobią ze mnie kalekę. No więc uciekłem. Kiedyś po latach, jak on już gdzie indziej pracował, spotkałem go i pytam: „Co pan chciałeś mi wtedy powiedzieć?” A on: „Było jechać ze mną, to byś dowiedział się wszystkiego”. I nie zdradził mi nic.

 Okrągły stół i tajna „Magdalenka”

Tak to działo się aż do okrągłego stołu. Zresztą, ja byłem jednym z siedmiu rolników wyznaczonych do rozmów przy okrągłym stole, ale nikogo z nas nie dopuścili. Józek Ślisz zdołał się tam dostać, ale był tylko przez pół godziny. Wałęsa nas nie chciał.

Najgorsze było to, że gdy przyszliśmy pod Ministerstwo Pracy, gdzie mieliśmy przedstawiać postulaty rolnicze, to tam nikogo nie zastaliśmy. Okazało się, że akurat w ten dzień do Magdalenki wyjechali. No więc pojechaliśmy do Magdalenki, ale tam już też ich nie było. Wszystko pozamykane. Zdążyli już widocznie wszystkie swoje interesy pozałatwiać, wszystko przehandlować i dać gwarancje bezpieczeństwa komuchom, że nikt im tych bezprawnie przywłaszczonych majątków nie odbierze.

 Komitet Obywatelski i wybór kandydatów do Sejmu

Na początku 1989 roku elita Solidarności dogadała się z Komuną co do częściowo wolnych wyborów. Wówczas Marek Kamiński jako szef Regionalnego Komitetu Wykonawczego Solidarności robotniczej, oraz ja, jako przewodniczący Zarządu Regionu Solidarności Rolniczej, zostaliśmy 10 kwietnia upoważnieni do powołania Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” w Przemyślu. Jednocześnie wydelegowaliśmy Stanisława Żółkiewicza na posiedzenie wyborczej komisji organizacyjnej Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, skąd „przywiózł” nam Onyszkiewicza, jako kandydata do Sejmu z ramienia „Krajówki”.

Drugiego kandydata do Sejmu miała wysunąć nasza rolnicza „Solidarność”. Zrobiliśmy więc w Jarosławiu prawybory w ramach NSZZ RI „S”, w których byłem jednym z kandydatów. Ks. Stanisław Bartmiński był tam obecny jako obserwator. No i w głosowaniu Tadzio Trelka dostał 7 głosów, a ja 236. Ale gdy w ramach Komitetu Obywatelskiego „S” w Przemyślu oficjalnie wybierano kandydatów na wybory, to paru moich kolegów tak zadziałało, że kandydatem do Sejmu z ramienia Solidarności Rolniczej został Trelka, a nie ja.

Było to wobec mnie niesprawiedliwe, ale ja się z tym pogodziłem. Natomiast Janek Musiał nie mógł tego znieść i w szlachetnym odruchu chciał mi oddać swoją kandydaturę na senatora. Podziękowałem mu, ale nie mogłem tego przyjąć. Byłem w każdym razie rozżalony, bo zaczęła się wówczas świńska rozgrywka o stanowiska. I tak, prawdę mówiąc, trwa to do dnia dzisiejszego.

Miałem jednak tę satysfakcję, że jak parę lat później poszliśmy do ks. biskupa Tokarczuka (świadkiem jest pani Balicka, ówczesna dyrektor naszej szkoły), to on mnie bardzo przepraszał za to. Powiedział: „Panie Karuś, ja bardzo przepraszam, że pana nie poparłem, ale ocyganiono mnie, że Jan Karuś nie może być kandydatem na posła, bo jest radykałem”.

Gdy jeszcze Wojciechowski był wojewodą, to my jako pierwsi w Polsce zgłosiliśmy działalność regionalnego Związku Zawodowego „Solidarność Rolników Indywidualnych”. Potem już nie angażowałem się w działalność Komitetu, bo byłem przewodniczącym wojewódzkim Solidarności RI i wiceprzewodniczącym naszego krajowego Związku.

 Moja ocena III RP

O tych 26 latach III RP mogę powiedzieć tyle, że z tych dawnych naszych solidarnościowych ideałów nie zostało nic. Kompletnie nic. I chyba właśnie konsekwencją tego był fakt, że mimo wspaniałej historii 15- czy 16-milionowej Solidarności, po dwóch latach uczestniczenia we władzy w latach 90. – przegraliśmy z kretesem.

Kilka lat temu, na spotkaniu w Łańcucie powiedziałem: „Czy nie zauważacie Panowie, że następuje V rozbiór Polski? Rozbiór notarialny, wyprzedaż za bezcen obcokrajowcom (na podstawionych słupów) tysięcy hektarów ziemi?”.

Ale mimo wszystko nie mam dzisiaj w sobie goryczy. I gdybym miał siły i był młody, to teraz zrobiłbym to samo, co robiłem wtedy. Tylko może z innymi ludźmi i trochę inaczej. Bo wówczas w Komitetach Obywatelskich była taka tendencja, żeby za wszelką cenę przejmować władzę. Tak nakazywali Mazowiecki i Gieremek. Ja tam z nimi w Warszawie przesiadywałem wtedy bardzo często. No to ja im mówię: „Słuchajcie panowie, tak chcecie nagle przejmować wszystko. Ale czy ktokolwiek z was przejąłby największy w Polsce magazyn z towarami… od złodzieja i bez remanentu? Przecież nie zrobilibyście tego, bo stalibyście się wspólnikami złodzieja”.

A Gieremek wstał i mówi: „Co ten chłopek spod Przemyśla będzie nam tutaj doradzał”. A wówczas Jurek Kropiwnicki, przyszły minister i prezydent Łodzi, powiedział Gieremkowi tak: „Ten chłopek spod Przemyśla, Jasio Karuś, ma tu stuprocentową rację. Bo w ten sposób weźmiemy na siebie całą odpowiedzialność za te wszystkie lata. I długo nie pociągniemy”.

I Kropiwnicki miał rację. Po dwóch latach Solidarność przegrała z kretesem. Gdyby wówczas Wałęsa nie obalił rządu premiera Olszewskiego i nie rozwiązał parlamentu, to Olszewski byłby najlepszym premierem. A rządził tyko pół roku. Niestety, tajne układy w Magdalence wypromowały „umoczoną” elitę III RP, a to pogrzebało prawdziwą wolność i prawdziwą demokrację.

Gdyby nie stan wojenny, to Polska mogłaby mieć szanse osiem lat wcześniej. I wie pan, mimo że siedziałem, że to było nie po ludzku, że to było bandyckie, to nie miałbym pretensji do komuny za stan wojenny, gdyby to coś dobrego Polsce dało. Ale zniszczenie Solidarności poprzez stan wojenny było potrzebne komunie tylko po to, żeby mieć warunki do uwłaszczenia się. I to było najgorsze, że kraj na tym tracił, a oni się uwłaszczali.

Zwłaszcza od 1985 roku oni opanowywali wszystkie banki, FOZZ, przywłaszczali za bezcen przedsiębiorstwa, PGR-y. Oni rozkradali wszystko, co się dało. I w 1989 roku oni byli już uwłaszczeni. A tajna „Magdalenka” dała im tylko gwarancje zachowania „status quo”, że tak już pozostanie, że będzie „gruba kreska” i nikt im już tego nie odbierze. Zresztą, oni tak naprawdę dalej byli przy władzy, bo mieli wpływ na wielu prominentnych działaczy solidarnościowych, na których kompromitujące dokumenty trzymali u siebie w domu. I tak powstała i funkcjonowała III RP.

Dopiero teraz mam nadzieję, że rządy Prawa i Sprawiedliwości zaczną zmieniać tę sytuację. Bo przecież mamy nierówność społeczną, kiedy to niewielki procent społeczeństwa posiada większość dóbr – i to pozyskanych w nieuczciwy sposób. Oby rząd PiS zaczął teraz to zmieniać!

 O samorządach gminnych

Powiem panu, że jeszcze coś złego zrobili ci nasi władcy. W 1990 roku była przepiękna ustawa o samorządach, która dawała możliwość decydowania radzie gminy. Otóż, tę ustawę samorządową przygotowywał Bronisław Majgier razem ze mną, a nie minister Kulesza. I nasi posłowie z niej skorzystali. Niewiele punktów z naszego opracowania zostało zmienionych, a 76 procent przeszło w parlamencie bez jednej poprawki. Ja byłem konsultantem Bronka. Siedzieliśmy nad tym dniami i nocami. I ta ustawa samorządowa spowodowała, że gminy, nawet małe, zaczęły się dynamicznie rozwijać. Pierwsze trzy kadencje to był okres rozwoju wsi: budowano drogi, szkoły, robiono gazyfikację, wodociągi i kanalizacje. Jestem przekonany, że było tak dzięki temu, że według owej ustawy decydowała w gminie rada gminy, a nie jednoosobowo wójt. Za sprawy finansowe gminy odpowiadał księgowy, więc gminy musiały zatrudniać dobrych księgowych. I coś się wtedy działo w tych gminach.

Niestety, to zostało zepsute w 2002 roku. Znowelizowana ustawa samorządowa znakomitą większość spraw oddawała do jednoosobowej decyzji wójta. I to było – w mojej ocenie – straszliwym błędem. Zrobił to rządzący wówczas SLD z PSL-em, ale właściwie było to na rękę wszystkim partiom. Dla wszystkich bowiem była to atrakcyjna perspektywa, że w razie wygrania wyborów samorządowych mogą obsadzić swoimi ludźmi stanowiska wójtów z tak dużymi kompetencjami. I gdy wcześniej każdy gminny grosz był rozpatrywany przez radę gminy, to teraz decyduje o tym wójt (burmistrz). A że łatwiej jest przekupić jednego decydenta, aniżeli większość, to jeśli zdarzy się nieuczciwy wójt, to może być przez kogoś łatwo „zachęcony” do podjęcia korzystnych dla „klienta” decyzji.

I w ten sposób zaczęła się szerzyć w gminach korupcja i zadłużanie. Ja nie mogę się z tym pogodzić, że rada gminy praktycznie nie ma prawie nic do gadania i jest raczej tylko od podnoszenia ręki, bo wszystko jest odgórnie określone przez zapisy w Dzienniku Ustaw. Samorządność w gminie została sprowadzona do minimum.

I dzisiaj mam cichą nadzieję, że Prawo i Sprawiedliwość przywróci dawną funkcję rady, a także wprowadzi kadencyjność stanowisk – od sołtysa i wójta aż po prezydenta kraju. Po prostu: dwie kadencje i odpocznij sobie człowieku, zanim kolejny raz zechcesz kandydować. Wtenczas osobom sprawującym te urzędy utrudniłoby się wchodzenie w jakieś korupcyjne układy z nieuczciwymi biznesmenami czy też z wyborcami. A po drugie, dałoby się szanse młodym i zdolnym ludziom do rządzenia w gminie, bo przecież młodzi powinni przejmować stery rządów.

A dzisiaj wójt jest w stanie rządzić gminą niemal do końca życia. On ma przecież w dyspozycji prawie wszystkie pieniądze i rozdziela je, jak mu pasuje. Rada decyduje zaledwie o ośmiu procentach budżetu. Wystarczy więc, że wójt zaoszczędzi sobie trochę pieniędzy z budżetu i w roku wyborczym „przekupi” jedną czy dwie większe wioski jakąś komunalną inwestycją. No i ma gwarancje wybrania na kolejną kadencję. A jak wójt by wiedział, że po drugiej kadencji będzie i tak musiał odejść, to przynajmniej w tej drugiej kadencji nie kierowałby się własnym interesem politycznym w rozdzielaniu środków. Tak więc ograniczenie kadencji powinno zostać wprowadzone.

 O Polskim Stronnictwie Ludowym

Na wszelki wypadek wspomnę, że PSL nie miał nic wspólnego z Solidarnością Rolników Indywidualnych, a przeciwnie, był największym wrogiem naszego Związku. PSL to była i jest najgorsza organizacja, jaka na wsi funkcjonuje. Bo tak jak wcześniej ZSL (Zjednoczone Stronnictwo Ludowe) sprzedało się komunistom, tak PSL w III RP w całości sprzedało się postkomunie.

No bo ta stara wierchuszka ZSL-u to przecież nie byli rolnicy, tylko ludzie interesu, adwokaci i inni. Oni nie chcieli wejść do PZPR-u, więc zapisywali się do ZSL-u, żeby utrzymać się na ważnych stanowiskach. Po przemianowaniu się na PSL dobrali sobie jeszcze trochę młodych. I jest to dzisiaj grupa ludzi, która została uwłaszczona przez komunę, a jako partia odziedziczyła po ZSL-u ogromne pieniądze i nieruchomości. Bo oni za komuny mieli duże zyski z działalności gospodarczej firmy Ruch czy wytwórni pasty. Oni mieli swój bank. Mieli kapitał. Oni nie wstępowali do ZSL-u (czy do PSL-u) dla idei obrony chłopskich interesów. To była dla nich tylko przykrywka dla ich własnych interesów, bo dzięki temu odziedziczonemu po ZSL majątkowi i tym pieniądzom, mogli utrzymywać się jako partia polityczna i uczestniczyć we władzy z każdym zwycięskim ugrupowaniem, które ich potrzebowało.

.

(Rozmowę przeprowadził i autorsko opracował – Jacek Borzęcki)

.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści