Moja droga do wolności i samorządności
Poseł Andrzej Matusiewicz
(Znany przemyski adwokat, przewodniczący Rady Miasta Przemyśla w kadencjach 1990-1994 i 1994-1998, następnie kolejno – wiceprzewodniczący Sejmiku woj. podkarpackiego, przewodniczący Sejmiku i niecałą kadencję radny Sejmiku, a później senator RP, i obecnie poseł na Sejm RP)
***
Broniłem prześladowanych działaczy
W latach 1985-1988 bywałem na takich „podziemnych” zebraniach opozycyjnych na Kmieciach u ks. Eugeniusza Dryniaka, na które zapraszał mnie Stanisław Żółkiewicz. Wcześniej, przy parafii św. Trójcy, z udzielałem bezpłatnych porad prawnych dla osób zwalnianych z pracy za działalność w Solidarności. Pisałem pozwy do Terenowych Komisji Odwoławczych ds. Pracy, bo wtedy nie było jeszcze Sądu Pracy (one powstały dopiero w sierpniu 1985 roku). W tych komisjach nie mógł w obronie pracownika występować adwokat, natomiast pozwany zakład pracy miał jako pełnomocnika radcę prawnego. Taka była wtedy równość praw. Dopiero jak się odwołało od orzeczenia Terenowej Komisji, to drugą instancją był Okręgowy Sąd Pracy i Ubezpieczeń w Rzeszowie, i tam na rozprawie adwokat mógł już wystąpić w imieniu pracownika.
Wiem, że dzięki śp. ks. proboszczowi Stanisławowi Zarychowi w klasztorze sióstr Benedyktynek ukrywało się kilku działaczy Solidarności, np. poszukiwany przez SB Waldek Mikołowicz kilka razy tam się chronił, a ja tam przychodziłem i udzielałem mu porad prawnych. Ponadto w sądowych rozprawach politycznych broniłem m.in. Jana Ekierta, także Marka Kuchcińskiego. Marka sądzono za posiadanie i rozprowadzanie nielegalnych wydawnictw oraz za protesty przeciwko niedemokratycznym wyborom do Miejskiej Rady Narodowej. W tych materiałach, które mu zatrzymano jako nielegalne, był m.in. tomik poezji Juliana Kornhausera, czyli teścia obecnego pana prezydenta Andrzeja Dudy. To był rok 1984 lub 1985.
Poza tym, w sprawach o wykroczenia przed kolegium wiele razy broniłem m.in. Krzysztofa Szczurka, Roberta Majkę (dzisiaj sędzia Trybunału Stanu), studenta Żygałę, studenta geodezji Kopacza. Oni byli aresztowani za publiczne wystąpienia i protesty, które według oskarżycieli miały wywoływać „niepokój społeczny”. Część z tych spraw objęła amnestia w 1985 roku, ale niektórzy odsiadywali w więzieniu po dwa, trzy miesiące, tak jak Marek Kuchciński czy Jan Ekiert. Marek Kamiński, którego bronił mecenas Jan Hołysz, siedział w więzieniu za drukowanie nielegalnych wydawnictw.
Według mego rozeznania, szefem i „mózgiem” podziemnej działalności solidarnościowej w Przemyślu był inż. Stanisław Żółkiewicz. I choć to przewodzenie nie było sformalizowane, bo nikt go do tego nie powołał, to jednak wszyscy przyznają, że to on był przywódcą i on tym wszystkim kierował. On też posyłał do mnie takie osoby, którym trzeba było pomóc.
Jedną z tych przysłanych do mnie i potrzebujących pomocy prawnej osób był Krzysztof Szczurek. Sprzedawał on na placu na Bramie, w takiej gablocie na kółkach, precle i obwarzanki, a przy tym miał przypięty na sobie znaczek Solidarność. W konsekwencji Kolegium ds. wykroczeń ukarało go wysoką grzywną „za używanie nielegalnego znaku”. I wówczas on przykleił to orzeczenie kary, podpisane przez przewodniczącego Kolegium, Stanisława Ożoga, na wewnętrznej stronie szyby swojej przeszklonej gabloty na kółkach. Ludzie czytali to i reagowali poprzez płacenie za precle dużo więcej, niż się należało. Kupowanie tych precli od Szczurka stało się jakby patriotycznym protestem przeciwko zdelegalizowaniu Solidarności przez totalitarne władze. Wtedy władze oskarżyły go o nielegalne organizowanie publicznej zbiórki pieniędzy dla opłacenia kary grzywny i wymierzyły mu kolejną, jeszcze wyższą grzywnę. No i ja pisałem mu wiele odwołań od tych niesprawiedliwych kar, a nieraz w drugiej instancji szedłem razem z nim na rozprawę i tam go broniłem.
Władze dyskryminowały też Zygmunta Majgiera, który – po wyrzuceniu z PSM za działalność opozycyjną – pracował jako taksówkarz. Postój miał na ówczesnym placu Dąbrowszczaków (dzisiaj plac Legionów), a tą swoją taksówką, czyli fiatem 125 – nr boczny 201, m.in. rozwoził bezinteresownie dary dla rodzin osób internowanych. Oczywiście, esbecja śledziła go i w różny sposób starała się uprzykrzyć mu życie, m.in. przez wnioski o ukaranie na Kolegium ds. Wykroczeń, a także poprzez karanie mandatami. Kiedyś, gdy przejeżdżał przez główne skrzyżowanie w Żurawicy, funkcjonariusze w starej milicyjnej wołdze zatrzymali go i ukarali za rzekome przekroczenie szybkości w terenie zabudowanym, jakoby wykryte na radarze. Tymczasem ja z innych spraw sądowych wiedziałem, że te wołgi nie mają radarów, więc zakwestionowałem zasadność ukarania. Oskarżyciel ze strony milicji nie wierzył, że to była wołga, ale w toku postępowania dowodowego wszyscy świadkowie potwierdzali, że to był radiowóz akurat tej marki. Wobec tego złożyłem wniosek, by Kolegium zwróciło się do Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych (czyli wcześniejszej wojewódzkiej komendy Milicji Obywatelskiej na ul. 1 Maja 26, obecnie Dworskiego), który specjalnie wysłanemu urzędnikowi poświadczył zgodnie z prawdą, że wołgi nie mają zainstalowanych radarów. W konsekwencji Zygmunt Majgier został uniewinniony. Nawiasem mówiąc, stało się to dopiero o godz. 18, a że był to akurat Dzień Kobiet, więc żona i wówczas cztery moje córki czekały na mnie zniecierpliwione, a ja tymczasem nie mogłem ich uprzedzić o późnym powrocie, bo wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych. W dodatku o tej porze nie miałem już żadnych szans na kupno kwiatów. Tak mniej więcej wyglądała ta moja bezinteresowna pomoc prawnicza dla represjonowanych działaczy.
Komitet Obywatelski Solidarność
Wreszcie nadszedł rok 1989. Gdzieś wczesną wiosną dostałem zaproszenie na pierwsze zebranie Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” w „Orzechówce”, naprzeciwko katedry, podpisane przez ówczesnego tymczasowego szefa regionalnej Solidarności, Marka Kamińskiego i przez przewodniczącego regionalnej Solidarności Rolników Indywidualnych, Jana Karusia. I na tym pierwszym posiedzeniu ukonstytuował się KO „S”, a jego przewodniczącym został inż. Stanisław Żółkiewicz, który został wydelegowany na spotkanie krajowego KO „S” przy Lechu Wałęsie w Warszawie, w celu przydzielenia nam kandydata na posła z KO „S” przy Lechu Wałęsie. Pamiętam, jak Żółkiewicz wrócił z Warszawy rozpromieniony, że udało mu się pozyskać samego rzecznika prasowego NSZZ „Solidarność”, dr. Janusza Onyszkiewicza, mającego w dodatku związki z Przemyślem, bo tu się wychował na ul. Racławickiej i tu jego ojciec był prawnikiem w Banku Narodowym.
Później, jak zbliżały się te pierwsze częściowo wolne wybory, to doszło do pewnych nieporozumień pomiędzy Żółkiewiczem a Bortnikiem i częścią starszych działaczy. W konsekwencji Żółkiewicz na zebraniu, pamiętam to jak dziś, powiedział, że on rezygnuje z przewodniczenia. To mogło być gdzieś pod koniec kwietnia, więc mógł on być przewodniczącym KO „S” najwyżej dwa tygodnie.
W pierwszych dniach maja, jak już zaczęły się te spotkania przedwyborcze, to funkcję przewodniczącego KO „S” pełnił już na pewno Zbigniew Bortnik. Byli już wybrani kandydaci na posłów: Onyszkiewicz i Trelka oraz na senatorów: Musiał i Ulma. Wiem, że co do Musiała był spór, bo rolnicy – Czubocha, Śliwiński i inni – chcieli, żeby kandydatem do Senatu był Jan Karuś. Pamiętam te liczne spotkania naszych kandydatów z wyborcami, bo ja też często z nimi jeździłem. Mam zdjęcia z Lubaczowa, gdzie Jurek Czekalski prowadził to spotkanie w konkatedrze. Byliśmy też w Cieszanowie, w Przeworsku, w Jarosławiu u Dominikanów, w Przemyślu na placu przy kościele św. Trójcy.
Nierówna przedwyborcza konkurencja
Mimo uzgodnionego i legalnego udziału naszych kandydatów w wyborach czerwcowych esbecy utrudniali nam działalność. Gdy jechaliśmy z kandydatami na spotkania z wyborcami czy też jako prawnicy na szkolenia naszych członków Obwodowych Komisji Wyborczych, to milicja jeździła za nami, zatrzymywała nas pod byle pretekstem, aby tylko jak najbardziej opóźnić nasz przyjazd na ustaloną godzinę spotkania.
Ponadto, zrywano nasze plakaty wyborcze, a nawet rozpuszczano fałszywki, żeby nie głosować na Janusza Onyszkiewicza, bo jest on Ukraińcem spokrewnionym ze zbrodniarzem z UPA, Orestem Onyszkiewiczem. Akurat Marek Rząsa, który był niby „bezpartyjnym” kandydatem wysuniętym przez komunistów 2 czerwca, a więc tuż przed wyborami, brutalnie i kłamliwie zaatakował Janusza Onyszkiewicza w „Teleexpressie”. Natychmiast wysłaliśmy do TVP fax z protestem i ze sprostowaniem, ale zostało to odczytane w telewizji dopiero we wtorek 6 czerwca, jak już znane były wyniki wyborów.
Kandydaci PZPR-u mieli ogromne poparcie administracji wojewódzkiej. Ówczesny dyrektor Poczty w Przemyślu, Jerzy Kołodziej, nakleił przy każdym okienku pocztowym plakaty kandydatów do Senatu, popieranych przez komunistyczną PZPR: Mieczysława Nyczka i Andrzeja Wojciechowskiego. I każdy interesant zanim dokonał wpłaty czy wysłał list, musiał się na tych kandydatów napatrzeć. Poszedłem więc z Markiem Kuchcińskim do dyrektora Kołodzieja i ostro mu to wytknąłem oraz zażądałem, żeby te plakaty usunął. Było to przecież niezgodne z ordynacją wyborczą, żeby w obiektach użyteczności publicznej reklamować kandydatów startujących w wyborach. Dyrektor Kołodziej jednak tych politycznych reklam nie usunął. Jak się jednak okazało, wcale to nie pomogło Nyczkowi i Wojciechowskiemu, bo społeczeństwo miało już po prostu dosyć komunistycznej władzy.
Atmosfera przed wyborami
Wówczas z ramienia wojewódzkiego KO „S” byłem wiceprzewodniczącym Okręgowej Komisji Wyborczej, która przeprowadzała wybory do Sejmu. A mój kolega, śp. mecenas Jan Bajcar był wiceprzewodniczącym Wojewódzkiej Komisji Wyborczej, która przeprowadzała wybory do Senatu. W KO „S” byli jeszcze dwaj prawnicy: mecenas Jan Hołysz i radca prawny Bogusław Słoniak. I myśmy powołali Komisję organizacyjno-prawną i przeprowadzaliśmy szkolenia naszych kandydatów na członków Obwodowych Komisji Wyborczych (bo w składzie każdej Komisji mieliśmy co najmniej trzy osoby).
Tak więc jeździliśmy na te szkolenia po całym województwie, po wszystkich gminach. Uderzająca była wówczas atmosfera patriotyzmu i zaangażowanie ludzi, którzy przychodzili do KO „S” i wpłacali dobrowolne datki, brali ulotki do roznoszenia, zgłaszali się na szkolenia jako mężowie zaufania w wyborach.
Powiem panu, że gdy miałem poprowadzić szkolenie w Dynowie, to dwaj poważni inżynierowie z Zakładów „Polna” tak bardzo chcieli pomóc i zawieźć mnie tam swoim samochodem, że wręcz kłócili się między sobą o prawo do tego. Oczywiście, chcieli to zrobić za darmo, a benzyna była wtedy dość droga w relacji do zarobków. Było to wzruszające, ale zarazem wyglądało dość śmiesznie.
Niezwykle bezinteresowni i oddani dla sprawy byli też liczni działacze KO „S”. Na przykład Zygmunt Majgier cały miesiąc jeździł tą swoją taksówką obklejoną plakatami wyborczymi i zdjęciami naszych kandydatów oraz flagą Solidarności.
Zwycięstwo w wyborach
Nadeszły wybory 4 czerwca. Najpierw chwile niepewności, a potem euforia. Całą noc z 4 na 5 czerwca siedzieliśmy w sali posiedzeń późniejszego sejmiku, na drugim piętrze Urzędu Wojewódzkiego. I tam z meldunkami z obwodowych komisji wyborczych przyjeżdżali nasi „mężowie zaufania”, cali rozpromienieni – ze łzami radości w oczach. Już sam ich wyraz twarzy mówił wszystko: zwyciężyliśmy! To był nasz wielki sukces, a zarazem wielkie zaskoczenie, bo nie oczekiwaliśmy aż tak zdecydowanego zwycięstwa. Powiem jeszcze, że następnego dnia dość triumfalnie wieźliśmy polonezem te wyniki głosowania z woj. przemyskiego do Warszawy, do Państwowej Komisji Wyborczej na ul. Wiejską, koło Sejmu (razem z drugim wiceprzewodniczącym Okręgowej Komisji Wyborczej, Mikołajem Sawczakiem, zgłoszonym przez Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne). Otóż, przez całą drogę konwojowały nas na sygnale dwa milicyjne radiowozy, z przodu i z tyłu, dzięki czemu w trzy godziny znaleźliśmy się na miejscu. Byliśmy przyjemnie zaskoczeni.
Oddaliśmy te wyniki, informując, że KO „S” w Okręgu Przemyskim zwyciężył zdecydowanie. Prof. Andrzej Zoll bardzo się ucieszył, ale zaraz spytał o listę krajową. Odpowiedziałem, że ta lista w zasadzie została „wycięta”, ale ludzie, stawiając na niej wielki X, nie dociągali go do samego końca, przez co Komisja Wyborcza zmuszona była uznać, że nazwisko na samym końcu listy (Zieliński Adam) nie zostało skreślone. Prof. Zoll zauważył, że był to typowy sposób niedbałego skreślania w województwach wschodnich i południowych, i tylko dzięki temu Adamowi Zielińskiemu, ówczesnemu prezesowi Naczelnego Sądu Administracyjnego, udało się wejść do Sejmu. Natomiast w województwach środkowych i zachodnich też niedbale skreślano listę krajową, ale przez stawianie dwóch dużych „X”. A ponieważ nie dociągano ich do samego środka, więc przez to z kolei przypadkowo dostał się do Sejmu znajdujący się akurat w środku listy – Kozakiewicz Mikołaj z ZSL-u (wybrany na marszałka Sejmu kontraktowego). On zresztą, nie wierząc w powodzenie w wyborach, wyjechał z żoną na wczasy do Soczi i musiano go pośpiesznie ściągać do Warszawy.
Wicewojewodowie
Jesienią 1989 roku Stanisław Żółkiewicz został wicewojewodą, i był szykowany na wojewodę przemyskiego, bo wtedy zaczęły się te wymiany. On był kandydatem KO „S”, choć to nie było głosowane, ale bardzo wiele osób uważało, że to on powinien być wicewojewodą, a następnie wojewodą.
Po kilku miesiącach wojewodą został jednak Jan Musiał, a Żółkiewicz zrezygnował z pełnienia funkcji wicewojewody. Nie wiem, o co tam poszło. Z tego, co pamiętam, to Marek Kamiński forsował na to stanowisko Janka Musiała, swego szwagra. W tym czasie znałem już ich obu od 5 czy 6 lat, ale nie wiedziałem, że to są szwagrowie. Osobiście byłem temu wyborowi przeciwny, bo uważałem, że nie powinno się łączyć funkcji senatora i wojewody, bo albo jedno, albo drugie. To nie było dobre rozwiązanie, jednak nie występowałem przeciwko Musiałowi, bo znałem go i bardzo ceniłem.
Później wicewojewodą został Paweł Niemkiewicz z Jarosławia, a drugim wicewojewodą Jan Winiarz z Rokietnicy. Pamiętam, że jeździłem z Markiem Kamińskim do domu Winiarza w Rokietnicy, żeby go namówić do zostania wicewojewodą. On nie chciał, odmawiał, ale zadecydowała postawa jego ojca, działacza Solidarności Rolników Indywidualnych, który powiedział mu: To jak to, poważne osoby przyjeżdżają z Przemyśla, pan mecenas i przewodniczący Solidarności, a ty będziesz odmawiał, jak cię Ojczyzna potrzebuje?! No i później okazało się, że Jan Winiarz sprawdził się na tym stanowisku. Był dobrym wicewojewodą: życzliwym dla ludzi, z każdym porozmawiał, wysłuchał i wiele spraw pozałatwiał.
Prezydium Rady Wojewódzkiej i przemyski KO „S”
Jeśli chodzi o moją osobę, to wszedłem do powstałego po wyborach nieformalnego Prezydium Rady Wojewódzkiej Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” województwa przemyskiego. Przewodniczącym tego Prezydium był śp. Zbigniew Bortnik, wiceprzewodniczącym – śp. Bronisław Niemkiewicz i śp. Włodzimierz Pisz. Ja byłem członkiem Prezydium z Przemyśla, z Lubaczowa formalnie członkiem był śp. Mieczysław Argasiński (faktycznie przyjeżdżał za niego albo Jerzy Czekalski, albo Wiesław Bek), a członkiem z Przeworska była Irena Lewandowska (po mężu Kozimala). W ramach Prezydium podejmowaliśmy różne uchwały. Prezydium popierało ideę trwania nadal KO „S”, których nowym zadaniem miało być przygotowanie do wyborów samorządowych.
Wojewódzki Komitet w Przemyślu jeszcze w jesieni 1989 roku istniał, ale ja forsowałem – razem z Markiem Kuchcińskim – powołanie Przemyskiego KO „S”, czemu zresztą przeciwstawiali się Zbigniew Bortnik i Waldek Wiglusz. Uważaliśmy, że już trzeba koncentrować się na budowie programów wyborczych dla Przemyśla, Jarosławia, Przeworska i Lubaczowa, a do tego lepiej mogły służyć Miejskie Komitety Obywatelskie „S”.
Dodam tutaj, że ustawę o samorządach terytorialnych przygotowały (w skali kraju) następujące osoby: prof. Andrzej Stelmachowski (ówczesny marszałek Senatu), dr Walerian Pańko (asystent prof. Stelmachowskiego, a w ramach Sejmu Kontraktowego przewodniczący Komisji Samorządu Terytorialnego i polityki regionalnej), prof. Jerzy Regulski (ówczesny przewodniczący senackiej Komisji Samorządu Terytorialnego, której celem było opracowanie projektu ustawy samorządowej). Senat uchwalił „Ustawę o Samorządzie Terytorialnym” 19 stycznia 1990 roku, po czym przeszła ona pod obrady Sejmu, który przyjął ją 8 marca 1990 roku bez żadnych poprawek. Drugą towarzyszącą ustawą uchwaloną przez parlament były „Przepisy Wprowadzające Ustawę o Samorządzie Terytorialnym”.
W 2002 roku zostały wprowadzone po raz pierwszy wybory bezpośrednie wójta (burmistrza, prezydenta) gminy. To była dobra nowelizacja ustawy samorządowej, bo wcześniej wójt był zakładnikiem Rady i w każdej chwili mógł być przez nią odwołany. Teraz procedura odwołania wójta jest wdrażana, gdy Rada Gminy nie przyjmie projektu budżetu przygotowanego przez tegoż wójta.
Kampania i wybory samorządowe
Od początku 1990 roku powstawały w naszym województwie przemyskim lokalne Komitety Obywatelskie „Solidarność”. Przemyski KO „S” powstał w grudniu 1989 roku. Spotykaliśmy się w gronie kilku osób w domu rodziców Marka Kuchcińskiego (przy ul. Węgierskiej), gdzie ułożyliśmy statut i zaprojektowaliśmy komisje problemowe, ich nazwy, skład osobowy i zakres tematyczny. Później te komisje problemowe spotykały się, opracowywały szczegółowe programy i w sumie powstał nasz program wyborczy dla Przemyśla. W tym czasie organizowaliśmy też powstawanie Osiedlowych KO „S” przy poszczególnych parafiach (w parafii św. Trójcy akurat ja go organizowałem). Z tych osiedlowych Komitetów pozyskaliśmy w wyborach samorządowych wielu radnych.
W samorządowej kampanii wyborczej byłem przekonany, że najlepszą strategią jest bezpośrednia rozmowa z wyborcą. Tak więc chodziłem od domu do domu, a w blokach od drzwi do drzwi, dawałem mieszkańcom moje ulotki z programem, rozmawiałem, ściskałem dłonie. W swoim okręgu wyborczym obszedłem wiele domów i wszystkie bloki: „Monte Cassino”, 22 stycznia, Krasińskiego, Borelowskiego.
W tych pierwszych wyborach samorządowych, 27 maja 1990 roku nasza ekipa Przemyskiego KO „S” zwyciężyła zdecydowanie. Otrzymałem wówczas 1600 głosów, co było wówczas absolutnym przemyskim rekordem. Drugi wynik uzyskał śp. dr Wiesław Gąska – 1300 głosów, a trzeci wynik – farmaceuta śp. Tadeusz Bałdowski, nieco ponad 1000 głosów.
Pierwsza Rada Miasta Przemyśla
Zostałem wówczas przewodniczącym Rady Miasta Przemyśla. Co prawda, nie jestem rodowitym przemyślaninem, pochodzę z Krosna, a w Przemyślu osiedliłem się w 1976 roku, ale byłem już trochę znany w środowiskach przykościelnych, bo działałem w Radzie Parafialnej przy kościele św. Trójcy od 1985 roku i współpracowałem blisko z ks. proboszczem Stanisławem Zarychem. Poza tym, bezinteresownie udzielałem porad prawnych osobom prześladowanym, także działałem w Okręgowym Związku Piłki Nożnej, a moja żona była nauczycielką w szkole nr 14. Pamiętam, że mój ojciec (były żołnierz AK) namawiał mnie wówczas, żebym startował na prezydenta Przemyśla. Jednakże nie starałem się o to, bo wtedy prezydent miasta wybierany był przez Radę, a więc był on zakładnikiem Rady i jego kompetencje były niewielkie. Prezydentem miasta został Mieczysław Napolski – był on prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej w Przemyślu i bezpartyjnym dyrektorem ds. technicznych przemyskiego PKS-u.
Jeśli chodzi o wrażenia z przewodniczenia tej pierwszej Radzie Miasta Przemyśla, to na początku było może trochę amatorstwa. Nikt z nas nie miał doświadczenia i wszyscy poniekąd uczyliśmy się tej nowej działalności, ale szybko nabraliśmy wprawy. Jeśli chodzi o mnie, to pomogła mi z jednej strony umiejętność przemówień publicznych, nabyta podczas praktyki adwokackiej na sali rozpraw w Sądzie oraz w różnych stowarzyszeniach, a z drugiej – dobra znajomość prawa.
Ograniczone kompetencje samorządu
Co do samej ustawy samorządowej, to były w niej piękne zapisy – jakie są zadania własne gmin: ochrona zdrowia, oświata, drogi, sport, infrastruktura. Ale podczas gdy wybory samorządowe odbyły się 27 maja 1990 roku, to wcześniej, bo 18 maja tegoż roku, Sejm Kontraktowy uchwalił ustawę tzw. kompetencyjną. Akurat po wyborach, przed pierwszą sesją rady miasta, przeczytałem tę ustawę kompetencyjną i miałem pełną świadomość naszych kompetencyjnych ograniczeń.
W Radzie m.in. byli lekarze: śp. Wiesław Gąska, śp. Jerzy Stabiszewski, Stanisława Iwaszkiewicz, śp. Kazimierz Pella, Ryszard Paczkowski, farmaceuta śp. Tadeusz Bałdowski i weterynarz śp. Stanisław Rossowski. Oni chcieli założyć Komisję Zdrowia Rady Miasta. Znając treść ustawy samorządowej, powiedziałem im: -Panowie, wy możecie sobie założyć tę Komisję, ale nie będziecie mieli wiele do roboty. Wszystkie zadania z ochrony zdrowia są bowiem w gestii wojewody, a samorząd miejski może tylko opiniować otwarcie prywatnych aptek (których zresztą wówczas jeszcze nie było).
Tak samo było w innych Komisjach. Jeśli chodzi o drogi publiczne, to nie podlegał nam cały węzeł komunikacyjny Przemyśla – 16 dróg „krajowych” i 87 „wojewódzkich”. Drogami tymi zarządzała podlegająca wojewodzie Wojewódzka Dyrekcja Dróg Miejskich (dyrektorem był śp. Leszek Zając, który zresztą był pierwszym wiceprzewodniczącym rady miasta, czyli moim zastępcą). I ta Wojewódzka Dyrekcja przeprowadzała inwestycje drogowe w ten sposób, że miała tylko jednego wykonawcę (Rejon Budowy Dróg Miejskich, gdzie dyrektorem był inny radny – śp. Jerzy Lelek), bo nie było jeszcze rynku wykonawców. Ludzie przychodzili do nas ze skargami, że chodniki są złe, że dziury w drogach – co ja się nasłuchałem tych pretensji, a myśmy nic nie mogli zrobić, bo to nie leżało w kompetencji miasta. I tak było w dwóch pierwszych kadencjach, w latach 1990-1998.
Podobnie w dziedzinie oświaty, gdzie w kompetencji miasta były tylko żłobki i przedszkola. Dopiero od 1 stycznia 1994 roku gminy mogły przejąć szkoły podstawowe, a od 1 stycznia 1996 roku musiały już je przejąć. W woj. przemyskim tylko gmina miejska Przemyśl i gmina Dubiecko przejęły szkoły podstawowe już w 1994 roku, rozumiejąc, że im szybciej, tym lepiej.
Nie wszyscy w Przemyślu to rozumieli i mieliśmy wówczas wiele protestów, zwłaszcza ze strony Związku Nauczycieli Polskich i dyrektorów szkół podstawowych, w większości jeszcze z komunistycznego nadania, którzy uważali, że chcemy jak najszybciej odebrać im szkoły, choć mogli jeszcze przez dwa lata zajmować te stanowiska. Mimo to, szkoły szybko przejęliśmy i niektórych dyrektorów rzeczywiście usunęliśmy, mianując na ich miejsce nauczycieli już inaczej myślących: Tadeusz Sawicki został dyrektorem w SP nr 14, Andrzej Zapałowski w SP nr 16 na Kmieciach, Andrzej Bar w SP nr 15, także zmiany były w szkole na Kazanowie i w innych szkołach.
Trudne początki
Najtrudniejszy był pierwszy rok nowych władz miasta, kiedy tych kompetencji mieliśmy bardzo mało i musieliśmy realizować budżet uchwalony jeszcze przez Miejską Radę Narodową.
Zastaliśmy wiele niedokończonych inwestycji, np. blok mieszkalny przy ul. Janka Krasickiego (dzisiaj – Hoffmanowej), niedokończone przedszkole przy ul. Leszczyńskiego, basen kryty w połowie realizacji, mimo że przez pięć lat budowany. Przejęliśmy miasto z ogromnymi potrzebami co do rozbudowy infrastruktury. Wydawano np. pozwolenia na budowę na osiedlu Tatarskim, a miasto nie mogło zapewnić tam mediów (gazu, prądu, wodociągu i kanalizacji), choć miało taki ustawowy obowiązek. Te zaległości z poprzedniego systemu musieliśmy uzupełniać przez parę kadencji i poszły w to naprawdę duże pieniądze (zaczęliśmy od ulicy Franciszkańskiej).
Pomniki, nazwy ulic i honorowi obywatele
Ponadto, pozbyliśmy się symboli komunistycznych: pomników i nazw ulic. Już w lipcu 1990 roku rozebraliśmy Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej na Rybim Placu. W 1991 roku rozebraliśmy pomnik Świerczewskiego. Dzięki inicjatywie śp. radnego Władysława Trojanowskiego już wtedy (w 1990 roku) skwer pomiędzy ulicami Jagiellońską a Sportową został nazwany placem rotmistrza Witolda Pileckiego. Rozebraliśmy też wzniesiony przez komunistów pomnik Nieczajewa przy moście kolejowym (obrońcy ZSRR przed Niemcami w czerwcu 1941 roku), a mostom drogowym zostały nadane nazwy Orląt Przemyskich i Ryszarda Siwca.
Przywróciliśmy też przedwojenne nazwy ulic. Trzeba tu jednak przyznać, że uchwaliła to jeszcze Miejska Rada Narodowa. Oni czuli już te polityczne zmiany i przed wyborami samorządowymi, 27 kwietnia 1990 roku, na jednej z ostatnich swoich sesji podjęli uchwałę o przywróceniu od 1 lipca 1990 roku nazw historycznych (m.in. Wybrzeże Manifestu Lipcowego na Wybrzeże Piłsudskiego, Galińskiego na Sanocką, Waryńskiego na Barską, Hanki Sawickiej na św. Józefa, Mariana Buczka na ks. Piotra Skargi itd.).
Po wyborach samorządowych obowiązywał przepis, że nowe rady gmin miały prawo uchylać uchwały poprzednich Miejskich Rad Narodowych w zakresie ich kompetencji, ale my oczywiście nie uchyliliśmy tej uchwały MRN, a tylko jeszcze ją rozszerzyliśmy (m.in. ul. Przemysława na Sybiraków, z części ul. Sportowej – ul. Józefa Kałuży (mój wniosek, bo to był pochodzący z Przemyśla wybitny piłkarz z przedwojennej reprezentacji Polski, a zarazem miał piękną kartę niepodległościową w czasie II wojny światowej).
Nadaliśmy też tytuły Honorowych Obywateli Miasta Przemyśla, najpierw (w lipcu 1990) Zbigniewowi Brzezińskiemu, potem m.in. biskupowi Ignacemu Tokarczukowi i ostatniemu przedwojennemu prezydentowi Przemyśla, stuletniemu Leonardowi Chrzanowskiemu.
Stowarzyszenie Pamięci Orląt Przemyskich
Wspomnę tutaj, że pod koniec 1988 roku uczestniczyłem w zakładaniu, a w styczniu 1989 w zarejestrowaniu Stowarzyszenia Pamięci Orląt Przemyskich. W Komitecie Założycielskim obok Stanisława Żółkiewicza i mojej osoby byli jeszcze: Henryk Jaskóła (ten słynny żeglarz), śp. Włodzimierz Pisz i młody nauczyciel historii Jan Jarosz (zaprosiłem go do Komitetu, bo wiedziałem, że opowiada dzieciom w SP nr 14 takie patriotyczne wątki z historii Polski, których nie było w peerelowskich podręcznikach). Wtedy jeszcze urząd wojewódzki rejestrował stowarzyszenia, ale sprzeciwiał się rejestracji dyrektor Wydziału Spraw Wewnętrznych Dmitrzak, z pochodzenia Ukrainiec. On negatywnie zaopiniował nasz wniosek, bo – jak powiedział wojewodzie Wojciechowskiemu w obecności mojej i Żółkiewicza – „cele tego statutu będą obrażać uczucia braci Ukraińców”. A ja na to: „Panie dyrektorze, jak pan zna historię Przemyśla, to przed wojną w 70-tysięcznym Przemyślu żyło ponad 12 tysięcy Ukraińców, i gdy społeczny komitet wznosił ten pomnik w 1938 roku na placu Konstytucji, to jakoś nie obrażało to uczuć Ukraińców”. Dzięki stanowisku wojewody udało się to zarejestrować (tu muszę powiedzieć, że w tej sprawie bardzo pozytywnie oceniam wojewodę Wojciechowskiego, który nas popierał, mimo że to było jeszcze przed okrągłym stołem). Rok później rozpoczęliśmy budowę pomnika, a w 1994 roku cel nasz został w pełni osiągnięty.
26 lat niepodległości
Co do oceny minionych 26 lat, to uważam, że zawsze można było zrobić więcej. Jako naród, popełniliśmy trochę błędów – i na „górze”, i na „dole”.
Największym takim błędem było to, że nie udało się przeprowadzić dekomunizacji i lustracji. Próbował to przeprowadzić rząd Olszewskiego, ale Lech Wałęsa zablokował wykonanie ustawy lustracyjnej przez zorganizowanie upadku rządu. Tymczasem Czesi to przeprowadzili, wprowadzając 10-letni zakaz sprawowania funkcji publicznych dla byłych funkcjonariuszy i agentów komunistycznych. Gdyby społeczeństwo polskie poparło tę ideę, to nie byłoby zmiany rządu Olszewskiego w 1992 roku. Nie byłoby też owych „zakrętów” w polskiej polityce tych 26 lat. Jednakże w dziedzinie władzy samorządowej zrobiliśmy naprawdę dużo dobrego, choć wprowadzaliśmy to stopniowo, w miarę zwiększania kompetencji rady miasta i środków finansowych. Na pewno pamięta pan, jak Przemyśl wyglądał w 1989 roku, a jak wygląda dzisiaj.
Wywiad przeprowadził i autorsko opracował Jacek Borzęcki