archiwum wolności

Andrzej Wyczawski

Tekst z mojego dyżuru w dniu 13 grudnia 1981 roku w MKZ NSZZ „Solidarność”
w Jarosławiu oraz z Wigilii w „ośrodku internowania”, czyli w więzieniu w Uhercach.

MOJE DWIE GRUDNIOWE NOCE

13 grudnia 1981 roku

            Tego wieczoru w budynku Międzyzakładowej Komisji Związkowej
NSZZ „Solidarność” przy ulicy Kraszewskiego w Jarosławiu dyżur objęła grupa związkowców z Zakładów Przemysłu Cukierniczego „San”: Franciszek Łuc, przewodniczący komisji zakładowej NSZZ „S”, Julian Mizgiel, pracownik warsztatu mechanicznego w Sanie
i Andrzej Wyczawski, pracownik kontroli jakości i laboratorium Sanu oraz Sekcji Informacji MKZ NSZZ „S” w Jarosławiu.

            Trwało pogotowie strajkowe, na niektórych domach wisiały biało-czerwone flagi. Mimo że mówiło się o stanie wyjątkowym, a dwa dni wcześniej dostałem plakat z Regionu Mazowsze, na którym czołg miażdży gąsienicami plik pism podpisanych: Porozumienia Sierpniowe, a nad tym wszystkim napis: STAN WOJENNY – dyżur rozpoczął się spokojnie.

            Pierwszym niepokojącym sygnałem była informacja o ruchach dużych kolumn wojska. Dzwoni telefon – znajomy powiadamia Franka „… żeby wiedział (że widział przemieszczające się kolumny wojska, co nie było zwyczajnym wydarzeniem)…”. Niepokój wzrasta.

Dzwonię do przewodniczącego MKZ-u Kazimierza Ziobry. Nie wierzy, myśli, że to z mojej strony kawał. (Kazimierz był potem na strajku przeciwko stanowi wojennemu w Hucie Szkła Jarosław i w przebraniu księdza został z Huty przez ludzi Solidarności wyprowadzony).
Jednak po innych sygnałach przyjeżdża do nas z Ryszardem Bugrynem, Tadeuszem Słowikiem, Zygmuntem Wołoszynem. Po krótkiej dyskusji Kazik (Ziobro) stwierdza, że trzeba rozejrzeć się po mieście i wychodzi z kolegami.

W międzyczasie łączymy się teleksem z regionem w Przemyślu – już wiedzą o sytuacji, ustalamy hasło „KOR” na następne połączenie, gdyby nastąpił atak milicji czy ZOMO.
Franek wychodzi z MKZ-u, idzie na pocztę i wraca natychmiast, widząc stojącego przed nim żołnierza w hełmie z bronią. Przychodzą panowie Roman Zeman i Wacław Zeman
z Solidarności Służby Zdrowia – znów krótka rozmowa. Wychodzą. Zostajemy sami. Czas mija. Jest około 23.30 na „wzywaku” teleksu zapala się światełko, co oznacza, że został wyłączony!!!

Franek Łuc dzwoni do Urzędu Telekomunikacyjnego w Jarosławiu i pyta, co się stało.
Głos w słuchawce odpowiada, że został wyłączony na rozkaz. Ciśnienie wzrasta, wiemy już, że szykuje się coś grubego, ale nie przypuszczamy jeszcze, że mogą przyjść po nas. Na krótko przed północą milknie również telefon. Jesteśmy odcięci od świata. Włączam radio, akurat nadają dziennik w programie I, spiker bełkocze coś o pogotowiu strajkowym i ekstremie
z Solidarności.

            Julek Mizgiel patrzy w okno. „Idą” – mówi. „Kto?” – pyta Franek. „Przecież nie straż pożarna” – odpowiada Julek. Podbiegam do okna. Wzdłuż ogrodzenia gęsiego, chyłkiem przesuwa się co najmniej kilkunastu ZOMO-wców z… peemami. Nie ma czasu ich liczyć. Pod razami kolb z brzękiem tłuczonych szyb wypadają pierwsze w dawnej przedwojennej willi doktora Zasowskiego oszklone frontowe drzwi…

            W chwili, gdy biegnę do „przewiązki” łączącej budynek MKZ-u z ART-clubem „Jarlanu” i zatrzymuję się przed zamkniętymi z drugiej strony drzwiami, Franek Łuc usiłuje wyskoczyć przez okno w ubikacji, lecz szybko rezygnuje, by nie skoczyć na plecy stojącemu milicjantowi. Wracamy. Na dole napastnicy waląc kolbami w drugie, pełne, dębowe drzwi, usiłują dostać się do środka, lecz te solidne przedwojenne drzwi ani myślą ustąpić.

            Po krótkiej naradzie, kierując się desperacką logiką, aby nie przedłużać napięcia, schodzę z Julkiem Mizgielem na dół i otwieramy drzwi. Wtedy z  wrzaskiem: „Dosyć tego!”, „skończyło się!” wpada SB-ek, za nim drugi i duża grupa ZOMO-wców z wycelowanymi w nas peemami i „kałachami”. SB-ek – jak się później okazało głównodowodzący całą „akcją” – nie zwalniając, biegnie po schodach na górę, by dopaść Franka. Widzę, że ZOMO-wcy, młodzi chłopcy, tak jak ja są bardzo wystraszeni, co wcale mnie nie pociesza, bo czuję, że będzie im w tym stanie łatwiej pociągnąć za spust. Podnoszę ręce do góry, opieram się plecami o ścianę i wolę omijać wzrokiem lufę peemu, która tkwi przy mojej głowie…

            Szybko nas zrewidowano, kazano ściągnąć buty, które również dokładnie sprawdzono. Później nastąpiła rewizja połączona ze skonfiskowaniem całej dokumentacji MKZ NSZZ „Solidarność”, pieniędzy, teleksu, a nawet głowicy od sztandaru, dlatego że na niej orzeł miał koronę. Głównodowodzący SB-ek, ponoć naczelnik wydziału, wydarł mordę: „Co to jest?!!
Co to kur…a jest?!!” – jakby była to jakaś zbrodnia, że orzeł ma koronę! I to było znamienne, dzięki zamieszaniu, jakie sam spowodował, zapomniał o sztandarze MKZ NSZZ „S”, który to, rano po brawurowej akcji, wyniósł z MKZ-tu, wcześniej obserwując esbeków  Paweł Niemkiewicz, jarosławski poeta, ówczesny jego rzecznik prasowy. Sztandar, pięknie wyhaftowany przez siostry (dziś nie pamiętam, z jakiego były zgromadzenia) dzięki niemu przetrwał stan wojenny i nie tylko!

Pamiętam, jak po internowaniu ten sam esbek wezwał mnie na przesłuchanie w Przemyślu
i straszył, że jak powiem ludziom, jak było w czasie internowania i jak powiem, co mówił w czasie mojego przesłuchania, to mnie znajdą i zrobią, „co trzeba”. Warto dodać, że zostałem wezwany do SB w Przemyślu w „charakterze strony”, czyli bezprawnie, bo wtedy można było wezwać w charakterze świadka albo podejrzanego.

Zabrano też całą bibliotekę „wydawnictw niezależnych”, zorganizowaną głównie przeze mnie i Małgorzatę Osadę-Gajewicz. Do worków milicyjnych wrzucono m.in. wydania Czesława Miłosza, Kazimierza Wierzyńskiego, Witolda Gombrowicza, Kazimierza Brandysa, George’a Orwella (i m.in. moją, wtedy ulubioną „Małą Apokalipsę” Tadeusza Konwickiego, której wcześniej mogłem tylko słuchać w radiu Wolna Europa); głównie wydanych w drugim obiegu, oczywiście poza cenzurą przez Niezależną Oficynę Wydawniczą NOWA!

            W tym samym czasie inna grupa (trzech po cywilnemu, trzech w mundurach) szukając mnie, forsowała drzwi mieszkania moich rodziców. Ojciec nie chciał ich wpuścić i otworzyć drzwi do mieszkania. W ruch poszły kolby karabinów i łom. Drzwi wyważono (do dzisiaj jest na nich ślad po tamtym wydarzeniu). Sąsiad próbujący interweniować, pan Edward Wawrzyniak, został z całej siły uderzony i brutalnie wepchnięty z powrotem do swojego mieszkania.

            Z MKZ NSZZ „Solidarność” przy ulicy Kraszewskiego przewieziono nas na komendę MO w Jarosławiu, wprowadzono do oddzielnych pomieszczeń na drugim piętrze. W „akcie internowania” widniał napis: „Nawoływał do niepokojów społecznych”, „Miejsce odosobnienia – Nowa Wieś (Uherce).

            Rano wepchnięto mnie do milicyjnego gazika, gdzie siedział już przykuty kajdankami za rękę do poręczy fotela pan Mieczysław Kołakowski, szef Solidarności
w Urzędzie Telekomunikacyjnym w Jarosławiu. Mnie także przykuto w ten sam sposób obok niego.

Konwój kilkunastu milicyjnych suk i gazików ruszył w kierunku Przemyśla. W zimny, grudniowy poranek ludzie szli do kościoła. W samochodowym radiu usłyszałem pamiętne przemówienie Jaruzelskiego. Tak zaczął się pierwszy dzień wojny z Narodem.

24 grudnia 1981 r., Wigilia

Zamknięta od zewnątrz cela nr 22, w bloku więziennym centrali więzień w Uhercach,
(Uherce wtedy nazywały się – Nowa Wieś – zgodnie z gierkowską nomenklaturą usuwania nazw miejscowości pochodzenia ukraińskiego). „Kurewska”, jak mawiają klawisze. Powierzchnia mniej więcej pięć metrów na dwa i pół. Osiem łóżek, po cztery piętrowo na każdej ścianie, stół, dwa taborety, wisząca szafka i kibel w rogu, na widoku.

            Jest nas siedmiu: pan Jan Połoch i Jurek Czekalski z Lubaczowa, Bogdan Dąbrowski kolejarz z Jarosławia, pracujący na stacji PKP w Żurawicy, Andrzej Szewczyk z Huty Szkła w Jarosławiu, który wyemigrował później do USA, Mieczysław Kołakowski i ja z Jarosławia oraz rolnik Mietek Ważny z Oleszyc. Za zakratowanym oknem tęgi mróz – było ponoć poniżej dwudziestu czterech stopni C – w celi dwanaście stopni. Śpię na pryczy „na dole”, w swetrze, szaliku i rękawiczkach (i tak zachorowałem, a doktor Cichulski z Przeworska po konsultacji z doktorem Gąską, znanym i szanowanym laryngologiem z Przemyśla, leczył mnie przemycanymi lekami, jakie zdobył sobie tylko wiadomym sposobem).

Blok, w którym jesteśmy, jest ulokowany na szczycie wzgórza, więc wieje niemiłosiernie – usiłujemy uszczelniać okna, czym tylko się da. Jesteśmy wszyscy po protestacyjnej, siedmiodniowej głodówce przeciwko stosowaniu wobec nas regulaminu dla tymczasowo aresztowanych. Nakazywał on m.in. meldować na więziennym apelu stan więźniów codziennie rano, mówiąc do klawisza wyższego stopniem „obywatelu wychowawco”, i wreszcie wystawiać przed celę naszą odzież ułożoną uprzednio w tzw. kosteczkę.

Wyciągamy więzienne, aluminiowe michy i łyżki, i przygotowujemy stół do wigilii. Pierwszy z naszej celi dostał paczkę pan Mieczysław Kołakowski, po południu przyjechali moi rodzice
i brat Jurka Czekalskiego. Na tzw. widzeniu w sali administracji więziennej, pod czujnym okiem i uchem klawiszy, którzy są zawsze gotowi przerwać widzenie pod byle pretekstem, pierwsze spotkanie z rodzicami. Siedzę cały czas w kurtce i rękawiczkach. Rodzice dziwią się, ze ich nie zdejmuję. Mówię, że mi zimno, że w łóżku śpię w swetrze, owinięty szalikiem i w spodniach. Widzę, że nie wierzą. Odetchnęli z ulgą, dopiero gdy zdjąłem rękawiczki (bo myśleli, że mnie bili).

            Jechali tu prawie pół dnia z Jarosławia prywatnym transportem, dwie godziny stali na mrozie przed bramą (jak mi opowiadali), wg szefa więzienia – żeby „skruszeli”, do domu wrócą może po dziesiątej wieczorem.

            W celi dzielimy się dostarczonym opłatkiem, żywnością, śpiewamy kolędy, słuchamy transmisji z pasterki z więziennego „kołchoźnika” i homilii księdza Prymasa Glempa, niosącej słowa potępienia Herodowi za rzeź niewinnych dzieciątek. Tak mija wojenna wigilia.

PS      

Wszyscy (moi wtedy internowani koledzy), których pytałem później o wspomnienia z tej wojennej wigilii, potwierdzają, że niewiele ze smutku pozostało im w pamięci, jakby chcieli rodzącego w owym czasie się Boga pamiętać jako promyk nadziei.

.

.

4 czerwca 1989 r., na mocy porozumień między władzami PRL a częścią opozycji odbyły się częściowo wolne wybory parlamentarne. Zwycięstwo Solidarności otworzyło nową epokę w najnowszych dziejach Polski oraz wpłynęło na proces upadku komunizmu w Europie Środkowej.

W Jarosławiu w połowie 1988 r. działała już prężnie Międzyzakładowa Komisja Związkowa NSZZ „Solidarność”, skupiająca przedstawicieli związkowych wszystkich największych i najważniejszych zakładów pracy. Wtedy to z rekomendacji Tadeusza Ulmy podczas wyborów do MKZ zostałem jej przewodniczącym.

Głównym celem, jak wtedy wszędzie w Polsce, była powtórna legalizacja NSZZ „Solidarność”
i rozbudowa jej struktur oraz zmiana systemu politycznego w Polsce. 

Komitet Obywatelski „Solidarność” w Jarosławiu w owym czasie tworzyli: Bronisław Niemkiewicz – przewodniczący, Andrzej Wyczawski – zastępca przewodniczącego, Jarosław Pagacz – sekretarz, a także m.in. Władysław Kordas, Paweł Niemkiewicz, Ryszard Bugryn, Bogdan Dąbrowski, Wacław Zeman, Roman Zeman.

Wybory odbywały się pod hasłami „Wybierano za Ciebie, teraz wybierz sam”, „Głosuj na opozycję solidarnościową” oraz „Nasza racja – demokracja”.

W wyborach do Sejmu i Senatu zostali wybrani kandydaci Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”: Tadeusz Trelka i Janusz Onyszkiewicz do Senatu Tadeusz Ulma i Jan Musiał. Była to wielka wygrana, podobnie jak w całej Polsce.

W ślad za nimi, 27 maja w 1990 r. zostały zarządzone na dzień przez Prezesa Rady Ministrów Tadeusza Mazowieckiego. Były to pierwsze wybory do samorządu terytorialnego w Polsce po jego przywróceniu (zniesiony on został w 1950 r. i na cztery dekady zastąpiony przez rady narodowe) i była to jedna z najważniejszych zmian demokratycznych ustroju politycznego w Polsce.

W Jarosławiu na 32 miejsca w Radzie Miasta Jarosławia 26 zdobyli właśnie kandydaci Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. W wyniku wyborów zostaję radnym i członkiem zarządu miasta Jarosławia, które to funkcje będę sprawował przez 3 kadencje w latach 1990-2002.
Natomiast w latach 2002-2006 zostaję radnym powiatu jarosławskiego i członkiem zarządu powiatu jarosławskiego. W roku 2006 po kolejnych wyborach samorządowych zostaję burmistrzem Jarosławia i funkcję tę będę sprawował 2 kadencje – od 2006 do 2014 roku.

W tym czasie powstają nowe partie polityczne, które przejmują działalność polityczną od Komitetów Obywatelskich. Pierwszą partią działającą na terenie dawnego województwa przemyskiego jest Porozumienie Centrum, do której wstępuję dzięki Markowi Kuchcińskiemu, założycielowi PC na Podkarpaciu. Porozumienie Centrum domagało się wtedy zerwania z dotychczasową polityką rządu Tadeusza Mazowieckiego, któremu zarzucano m.in. zbyt wolne odchodzenie od zaszłości i pozostałości PRL-u. Nowe postrzeganie obowiązków i zadań, jakie ma w swoich kompetencjach samorząd terytorialny, tj. realizacja potrzeb mieszkańców, demokratyczna współpraca z lokalnymi stowarzyszeniami i innymi organizacjami pozarządowymi mieszkańców charakteryzowała się przede wszystkim tworzeniem lokalnych „małych ojczyzn”, które w pierwszej kolejności zajęły się nadrabianiem zapóźnień oraz wielu palących problemów mieszkańców, zwykle niemożliwych
do realizacji w dawnym pezetpeerowskim ustroju. Dały one impuls mieszkańcom do twórczego, osobistego zaangażowania się w sprawy gmin samorządowych i ich spraw związanych z dzielnicami, ulicami, szkołami czy infrastrukturą lokalną. Było to prawdziwe zwycięstwo demokracji i ostateczne przekreślenie komunistycznej przeszłości.

.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści