archiwum wolności

Stanisław Żółkiewicz

Z ENCYKLOPEDII SOLIDARNOŚCI IPN...

Stanisław Żółkiewicz, ur. 19 X 1935 w Pnikucie k. Przemyśla (obecnie Ukraina), zm. 27 VII 2019 w Przemyślu. Absolwent Politechniki Śląskiej w Gliwicach, Wydz.

https://encysol.pl/es/encyklopedia/biogramy/19778,Biogramy.html?search=320683906598

.

Chciałem rozwalić komunizm

Stanisław Żółkiewicz

Pochodzący z Pnikuta koło Mościsk, ekspatriowany do powojennej Polski w 1958 roku przemyski społecznik i działacz o charakterze narodowo-radykalnym. Szeroko znany ze zorganizowania w Przemyślu dwóch głośnych przedsięwzięć: odbudowy zburzonego przez Niemców i Ukraińców w 1940 roku Pomnika Orląt Przemyskich oraz zorganizowania w 1991 roku obrony klasztoru i kościoła oo. Karmelitów Bosych przed oddaniem w użytkowanie Cerkwi bizantyjsko-ukraińskiej, jak również doprowadzenia parę lat później do usunięcia na tymże kościele kopuły i przywrócenia zrekonstruowanej historycznej sygnaturki z 1630 roku. W 1980 roku inż. Stanisław Żółkiewicz pracował jako zastępca dyrektora Wojewódzkiej Dyrekcji Rozbudowy Miast i Osiedli Wiejskich, później przemianowanej na Wojewódzką Dyrekcję Inwestycji. W ramach WDI był on szefem wojewódzkiego Biura Rewaloryzacji Zabytków w Przemyślu.

Zakładanie Solidarności w regionie

Zorganizowałem Biuro Rewaloryzacji Zabytków sam, wymyśliłem statut, te wszystkie załączniki potrzebne do założenia firmy, i wspólnie z Miejskim Konserwatorem Zabytków rozpoczęliśmy tam pracę. To był rok 1980. Powstaje związek zawodowy Solidarność. W organizowanie struktur związkowych w naszym województwie włączyłem się bardzo mocno, choć bynajmniej nie z pobudek czysto związkowych. Wyczułem po prostu w ramach Solidarności możliwość przeciwstawiania się władzom komunistycznym, a w dalszej perspektywie szansę rozwalenia komunizmu.

Uczestniczyłem w pierwszych spotkaniach założycielskich w różnych zakładach pracy. Zresztą, w zatrudniającym kilkunastu pracowników Biurze Rewaloryzacji Zabytków, którego byłem szefem, sam założyłem Solidarność, mimo sprzeciwu dyrektora naczelnego WDI. Wkrótce, na ogólnym zebraniu związkowym zostałem wybrany na przewodniczącego solidarnościowej Regionalnej Komisji Wyborczej, i jako przewodniczący organizowałem wybory władz związkowych we wszystkich większych zakładach pracy, a w mniejszych czynili to moi zastępcy. Komisja Wyborcza musiała czuwać w całym ówczesnym województwie przemyskim nad formalną poprawnością zakładania Solidarności w zakładach pracy i wyborów władz związkowych, tak żeby komuniści nie zarzucili działań niezgodnych ze statutem Związku. Zwykle na listę członków Solidarności zapisywało się od 70 do 90 procent pracowników w zakładach pracy.

Kiedyś przybyłem do Przedsiębiorstwa Gospodarki Mieszkaniowej w Przemyślu, gdzie prezesem był pan Miśkiewicz (późniejszy prezes Klubu Sportowego „Polonia”). Poprosiłem go o zwołanie ogólnego zebrania pracowników i zaproponowałem wpisywanie się do Solidarności. Pana Miśkiewicza znałem wcześniej, choć on był po „drugiej stronie”, bo był zaangażowanym działaczem PZPR. Puściłem w obieg listę, załoga zaczęła się wpisywać i na końcu okazało się, że 70 procent pracowników przystąpiło do Solidarności. Prezes Miśkiewicz, który siedział koło mnie, od początku był przeciwny zakładaniu Związku Zawodowego „Solidarność”, ale jak na końcu zobaczył, ilu pracowników wpisało się na listę, to wstał i zawołał: „Załogo, skoro tak, to ja też chcę być z wami!” I też się wpisał. A później został nawet działaczem Regionu Solidarności. W ten sposób nawróciło się sporo członków partii.

 Wybory regionalnych władz Solidarności

Po okresie spontanicznego zakładania Solidarności w różnych zakładach pracy na terenie województwa przemyskiego, przyszła kolej na wybór statutowych władz regionalnych Związku. I ten moment okazał się najtrudniejszy, bo groził konfliktem i rozłamem.

Jak wiadomo, od momentu powstania województwa przemyskiego relacje pomiędzy Jarosławiem a Przemyślem układały się – delikatnie mówiąc – nie najlepiej. Konflikt wynikał głównie z niezaspokojonych ambicji Jarosławia do dominacji politycznej w nowo powstałym województwie. Ambicje te miały pewne uzasadnienie w fakcie, iż Jarosław miał jednak przewagę nad Przemyślem w dziedzinie przemysłu i centralnego położenia. Otóż ten wcześniejszy konflikt przelał się teraz na część jarosławskich działaczy solidarnościowych, którym nie w smak było podleganie pod regionalne władze Solidarności w Przemyślu.

Oni byli dobrze zorganizowani i udało im się wcześniej, aniżeli nam w Przemyślu, pozakładać struktury związkowe Solidarności. Władze krajowe Solidarności nie dysponowały jakąś jedną ordynacją wyborczą ogólnopolską, więc ja stworzyłem ordynację tu w Przemyślu. Gdy zacząłem jeździć do Jarosławia i zabiegać o połączenie naszych struktur, to w końcu doszło do zjednoczenia tych obu Komisji Wyborczych: przemyskiej i jarosławskiej.

W Jarosławiu przewodniczącą Komisji Wyborczej Solidarności była pani sędzia Anna Sierpińska. Ona zaakceptowała tę moją ordynację oraz wysunęła mnie na przewodniczącego nowo powstałej Wojewódzkiej Komisji Wyborczej „S”, a sama została moim zastępcą. Dobraliśmy działaczy z Jarosławia i chcieliśmy organizować wybory władz Regionu, ale okazało się, że nie wszyscy w Jarosławiu z tym się pogodzili. Dochodziło do ostrych spięć, m.in. na pierwszym Walnym Zebraniu delegatów.

Zanim połączyliśmy nasze Komisje Wyborcze w jedną wojewódzką, to pani sędzia wybrała delegatów jarosławskich wbrew ustalonej przez władze krajowe zasadzie, że na 500 członków Związku przypada jeden delegat. Ja w Przemyślu dostosowałem się do tej zasady, której zresztą byłem autorem, a ona w Jarosławiu zezwalała na wybór jednego delegata, gdy zakład pracy liczył np. 150 czy 300 osób. A trzeba było łączyć zakłady, tak aby wybrać jednego delegata na 500 członków. Wyszło więc tak, że miała za dużo tych delegatów. Musieliśmy więc niejako „zza biurka” zmniejszyć ilość delegatów. Bałem się, że ktoś może to podważyć, ale ogólnie wszystko już się zgadzało, bo na każde 500 jarosławskich członków przypadał tylko jeden delegat.

W trakcie pierwszego Zjazdu delegatów w Liceum na ul. Słowackiego w Przemyślu ten konflikt dwóch miast znowu się ujawnił: połowa delegatów z Jarosławia pod pretekstem różnicy zdań w jakiejś sprawie, wyszła z sali, opuszczając Zjazd, a druga część została. Tak więc jarosławskiej Solidarności groził rozłam na dwa obozy. Tym bardziej że wśród tych, co opuścili Zjazd, było kilku bardzo znaczących członków Solidarności, którzy zakładali Związek i narażali się. Oni nie chcieli należeć do Regionu Solidarności w Przemyślu, tylko zamierzali przyłączyć się do Rzeszowa. Natomiast ci jarosławscy delegaci, co pozostali na sali, domagali się ode mnie kontynuowania obrad i wyboru władz. Jednakże przerwałem Zjazd, bo chciałem uniknąć rozbicia i dać szansę na zjednoczenie.

Zanim zwołałem następny Zjazd delegatów, pojechałem do Jarosławia i z tymi „rozłamowcami” odbyłem szereg rozmów. Zapewniłem ich, że kandydata na wiceprzewodniczącego Regionu zaproponuję właśnie spośród nich. No i udało się ich przekonać, aby pozostali w Regionie przemyskim. Co prawda, później mieli do mnie pretensje ci jarosławscy delegaci, którzy nie opuścili Zjazdu, ale najważniejsze było to, że nie doszło do kompromitującego rozłamu.

Na tym ponowionym Zjeździe udało się przeprowadzić wybory władz Regionu, ale też nie obyło się bez pewnego zgrzytu. Otóż, zanim doszło do wyborów, kolejarze przemyscy wysunęli moją kandydaturę na przewodniczącego Regionu. Tymczasem ja nie chciałem i zresztą nie mogłem kandydować na tę funkcję, bo nie byłem delegatem, tylko przewodniczącym Komisji Wyborczej. Oni jednak mieli argument, że skoro najwyższą władzą jest Zjazd, to może on poprzez głosowanie nadać mi uprawnienia delegata, i będę mógł kandydować na przewodniczącego Regionu. Wobec tych nacisków musiałem powiedzieć im z pewnością przykre dla nich słowa, że mnie działalność związkowa w ogóle nie interesuje. Chciałem jedynie na tym terenie zorganizować Solidarność, ruszyć ją, ale tylko dlatego, żeby przyczynić się do obalenia Komuny. Zresztą, moja osoba nie była odpowiednia do tej funkcji, bo byłem przecież zastępcą dyrektora, kierowałem Biurem Rewaloryzacji Zabytków. Poza tym, lubiłem swoją pracę i chciałem poświęcać się ochronie zabytków, a nie działalności związkowej.

No i wybrano wtedy na przewodniczącego Regionu Czesława Kijankę z Państwowego Ośrodka Maszynowego w Birczy. Wybór był dość niespodziewany, bo on ledwo w trzeciej turze został wybrany na delegata reprezentującego zresztą kilka POM-ów. Bo ja w ramach wyborów połączyłem POM-y z Przemyśla, Birczy i jeszcze kilka innych, tak żeby na 1500 pracowników można było wybrać trzech delegatów. Po wyborze przyszedł do mnie i zwierzył się, że z powodu mojej skrupulatności co do najdrobniejszych wymogów głosowania był przekonany, że miałem zamiar utrącenia go. Tymczasem ta moja dbałość o szczegóły wynikała po prostu z obawy, żeby później ktoś z władz komunistycznych nie zakwestionował poprawności wyborów.

Jego kontrkandydatem był kolejarz z Żurawicy, Eugeniusz Opacki, który do wyborów pełnił obowiązki przewodniczącego. Nie miałem do niego większych zastrzeżeń, ale byłem jednak przeciwny jego kandydaturze, bo był on wcześniej członkiem PZPR i ciężko mi było uwierzyć w jego nagłe nawrócenie. A Kijanka był pod tym względem czysty. Później jednak okazało się, że Opacki autentycznie się nawrócił. Był bardzo zaangażowanym działaczem i nawet wzajemnie się wspieraliśmy.

Stan wojenny

Co do stanu wojennego, to zaczął się on dla mnie w ten sposób, że w telewizorze zobaczyłem Jaruzelskiego, jak go ogłasza. Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się tego, bo nie byłem w ścisłym kontakcie z głównymi działaczami Solidarności, a wiem z późniejszych informacji, że oni byli o takiej możliwości ostrzegani. Mnie nikt tego nie powiedział. W każdym razie zgasiłem telewizor i w te pędy do siedziby Regionu.

Wpadam na Kamienny Most, a tam siedzi już grupka ludzi i zaczynają robić listę działaczy, których internowano. Więc ja mówię: „Panowie, czym wy się zajmujecie! Teraz nie ma na to czasu, bo najważniejsze, to schować wszystkie dokumenty”. I kazałem księgowej natychmiast powyjmować z biurka dokumenty i dobrze je ukryć. Nie wiedziałem wówczas, że księgowa, Krystyna Sowińska współpracowała z esbecją. Kogoś innego wyznaczyłem, żeby schował sztandar Regionu Południowo-Wschodniego Solidarność. Co prawda, byłem szeregowym członkiem i nie pełniłem żadnej funkcji w Związku, ale wszyscy mnie znali jako przewodniczącego Regionalnej Komisji Wyborczej, więc respektowali moje polecenia.

Nawiasem mówiąc, może to się wydawać dziwne, że esbecja nie zdążyła jeszcze zabrać tego wszystkiego, tym bardziej że – jak się później okazało – we wszystkich innych miastach siedziby Solidarności zostały splądrowane nad ranem. Otóż, przemyska Solidarność miała na pierwszym piętrze budynku przy Kamiennym Moście biuro, a na czwartym była solidarnościowa powielarnia z maszynami drukarskimi. I nad ranem milicjanci właśnie tam się włamali, zabezpieczyli maszyny drukarskie i nawet aresztowali ludzi tam się znajdujących. A do biura na pierwszym piętrze nawet nie weszli, zapewne w przekonaniu, że biuro było tam, gdzie maszyny.

Ale w trakcie tego mojego „rządzenia” wszedł do biura wiceprzewodniczący Regionu, Wojtek Kłyż, przez chwilę słuchał wydawanych przeze mnie poleceń, po czym oświadczył: „Ja tu jestem wiceprzewodniczącym i ja od tej pory przejmuję kierownictwo. Ogłosimy strajk we wszystkich zakładach pracy”. Po czym utworzyli komisję, wystosowali do władz protest grożący strajkiem i Kłyż z Pudlińskim udali się z tym do wojewody. No i oczywiście ich pozamykali. To była skrajna naiwność, bo wiadomo było, z kim ma się do czynienia.

 Organizowanie solidarnościowego podziemia

Zamiast formalnego protestu z góry skazanego na niepowodzenie trzeba było organizować ludzi do działalności w podziemiu. I właśnie to zainicjowałem przez skrzyknięcie kilku działaczy do tajnego spotkania na Kmieciach. Z Zarządu Regionu był tam chyba tylko Marek Kamiński, i właśnie razem z nim zaczęliśmy organizować ludzi. Dołączył wówczas Mietek Zrajko, założyciel i przewodniczący Solidarności rzemieślniczej. Bardzo porządny i oddany człowiek, dużo nam pomógł, mimo że było to dla niego ryzykowne, bo miał jakieś własne biznesy. Był też Staszek Wilk, ówczesny szef przemyskiego ChSS-u, który też mocno zaangażował się i na początku dużo pomagał. Między innymi redagował pismo z wymyślonym przez niego tytułem „Nie”, które zaczęliśmy wydawać. Powiedziałem mu teraz, że Urbana może do Sądu podać za plagiat. Oczywiście chodziło wówczas o „Nie” wobec stanu wojennego. I to pismo wydawaliśmy przez kilka miesięcy. Ja pisałem pod różnymi pseudonimami. Tyle ich było, że niektórych nawet nie pamiętam i tylko po treści poznaję swoje artykuły. Oczywiście drukiem pisma zajmował się Marek Kamiński. Byli też z nami: Stanisław Trybalski, wielki patriota i bardzo dla nas cenny, bo był dyspozytorem w PKS-ie i w razie potrzeby załatwiał dostarczenie przesyłki, a Komuny nienawidził chyba jeszcze bardziej niż ja; Zygmunt Majgier, który po wyrzuceniu go z pracy w spółdzielni mieszkaniowej zaczął pracować jako taksówkarz; Rysiek Buksiński, który również był bardzo oddany, ryzykując wyrzucenie z pracy w Zakładach Zbrojeniowych w Żurawicy. Dochodzili do nas jeszcze niektórzy, od czasu do czasu, ale nasza podstawowa grupa to ci, których wymieniłem. Reszta z działaczy Solidarności albo byli internowana, albo się w ogóle nie angażowała.

Zygmunt Majgier często domagał się, żeby przeprowadzić wybory przewodniczącego i wiceprzewodniczącego naszej podziemnej grupy, a Marek Kamiński czasami to popierał. Ja natomiast nie chciałem tego, bo w razie jakiejś wpadki ludzie mogliby wymięknąć i zdradzić całą strukturę. Szczerze mówiąc to bałem się głównie tego, że Zygmunt Majgier, jakkolwiek bardzo dobry człowiek i oddany sprawie, mógł niechcący wygadać się znajomym, bo bardzo był rozmowny i lubił z ludźmi dużo o wszystkim mówić. A w działalności podziemnej to zawsze jest ryzykowne. Bezpieczniej więc było nie mieć formalnej struktury, przewodniczącego, zarządu. W istocie jednak to ja kierowałem działalnością tej grupy i wszyscy mieli tego świadomość.

Jak już wspomniałem, wydawaliśmy pismo „Nie” w stanie wojennym, a po jego zakończeniu zaproponowałem zmianę nazwy pisma na „Busola”. Teraz chodziło bowiem już bardziej o wyznaczenie pozytywnego kierunku działania. To znaczy, trzeba było nie tylko zaprzeczać, ale i wyznaczać perspektywę dochodzenia do wolnej Polski. Robiliśmy ulotki na różne bieżące okazje, jak np. na rocznice Porozumień Sierpniowych czy rocznice ogłoszenia stanu wojennego.

 Maszyny drukarskie od Kijanki

Czesław Kijanka, jako przewodniczący Regionu, został w momencie wybuchu stanu wojennego internowany. Po jego wyjściu zdecydowałem się nawiązać z nim kontakt, bo wiedziałem, że w biurze Regionu miał dwie maszyny drukarskie. Domyślałem się, że udało mu się je gdzieś schować. A my w naszej działalności podziemnej mieliśmy tylko skromne powielacze. Pojechałem wiec do Birczy i mówię: „Czesiek, te maszyny musisz nam zwrócić”. On na to: „Jakie maszyny?” A ja twardo: „No te dwie związkowe, co je schowałeś”.

Tak naprawdę nie byłem pewien, czy rzeczywiście udało mu się je „zamelinować”, ale udawałem, że wiem. No i przyznał, że je schował: „Ale nie tu w Birczy, tylko w Przedmieściu Dubieckim”.

Następnego dnia ze szwagrem przyjechaliśmy moim „maluchem” pod wskazany adres w Przedmieściu Dubieckim. Czesiek nie pokazał nam jednak kryjówki, tylko sam pojechał gdzieś naszym fiacikiem i przywiózł dwie dość duże maszyny złożone na tylnym siedzeniu i przykryte kocem. Ja mówię: „Czesiek, ty zostawiłeś na stole swoje prawo jazdy. Byle kontrola drogowa i byłaby wsypa. A on na to: A co ty zrobisz, jak was złapią w drodze do Przemyśla? Dobre pytanie, bo to było tuż po zakończeniu stanu wojennego i na rogatkach miasta były jeszcze kontrole. Ale odpowiadając, zażartowałem: „Powiem, że Kijanka kazał mi coś tam zawieść, a ja nawet nie wiem, co to jest”. On strasznie się zdenerwował, więc musiałem go uspokajać, że przecież żartowałem, a w razie wpadki oczywiście nawet nie wspomnę, że u niego byłem i że w ogóle go znam.

W istocie, gdybym rzeczywiście trafił na kontrolę drogową, to zamierzałem się w ogóle nie zatrzymywać, bo przecież wpadłbym po uszy i groziłoby mi więzienie. Ale na szczęście udało się szczęśliwie dotrzeć do Przemyśla i można było już drukować dobrej jakości ulotki, czym zresztą zajmował się już Marek Kamiński. A Kijanka wkrótce wyemigrował do USA, dobrze tam zarabiał jako sprzedawca samochodów importowanych z Europy i już do Polski na stałe nie powrócił.

 Nasza pierwsza „zadyma”

Naszą pierwszą większą „zadymę” zorganizowaliśmy na Kamiennym Moście w sierpniu 1982 roku, w rocznicę gdańskich Porozumień Sierpniowych. Była wielka demonstracja, milicja, gazy łzawiące. Ja tę demonstrację organizowałem i zaplanowałem ją tak, że delegacje z poszczególnych zakładów pracy miały schodzić się na Kamienny Most w pochodach. Niestety, to nie wyszło, bo esbecja nam to pokrzyżowała. Ale jednak dużo ludzi przyszło indywidualnie, a tylko może w paru przypadkach grupowo. Ktoś przemówił i składaliśmy kwiaty pod drzwiami byłej siedziby Solidarności. Ja też złożyłem wiązankę.

W tym momencie esbecy porobili zdjęcia osobom składającym kwiaty. Później wezwali ponad 30 nas na przesłuchanie, a następnie kierowali do ukarania wysoką grzywną przez Kolegium ds. Wykroczeń. W konsekwencji wszyscy po kolei zostali ukarani oprócz mnie. Te grzywny zresztą płaciło się pieniędzmi otrzymywanymi z różnych źródeł, głównie zagranicznych.

Pamiętam, jak wyglądało moje przesłuchanie przed paroma esbekami. Najpierw pytanie: „Czy był pan tam? Bo my tu mamy dowody. „Ja odpowiadam: „Oczywiście byłem i składałem kwiaty dla uczczenia historycznych Porozumień Gdańskich, legalnych porozumień Solidarności z władzami polskiego państwa. O co więc chodzi? A oni: „Tak, ale pan to organizował i wydał polecenie, żeby ludzie przychodzili z kwiatami”. Trochę mnie to zaskoczyło, że oni o tym wiedzieli. Ale twardo zmyślam: „Widać z tego, że pan porucznik chyba nie był na tej manifestacji. Bo jakby pan był, to widziałby to samo, co ja, że ludzie samorzutnie biegli do pobliskiej kwiaciarni na ulicy Jagiellońskiej, kupowali kwiaty i potem składali je na Kamiennym Moście. Jak to zobaczyłem, to i ja pobiegłem, kupiłem kwiaty i je złożyłem. Porucznik jakby zwątpił w moc swego oskarżenia: „Czyli twierdzi pan, że to było spontaniczne? No dobrze, a co pan zrobił, gdy milicja wezwała ludzi do rozejścia się?” Pomyślałem, że trzeba tu być ostrożnym: „Ja nie słyszałem takiego wezwania”. Porucznik zdenerwował się: „Co, ma pan jakieś problemy ze słuchem?” Ja mówię: „Nie, słuch mam dobry, ale nie słyszałem takiego wezwania”. Esbecy nie wytrzymali: „To jak to, wszyscy słyszeli, tylko pan nie słyszał?” Ja twardo: „Tak, nie słyszałem”. I wtedy jeden z nich, chyba najgłupszy: „To pana chyba już musiało tam nie być, bo przecież wzywaliśmy do rozejścia”. Skwapliwie podtrzymałem ten domysł: „Rzeczywiście, tak mogło być, że wcześniej poszedłem do domu i dlatego nie słyszałem”.

No i w tym momencie przesłuchanie skończyło się, bez skierowania na kolegium. Wszyscy moi koledzy podczas przesłuchania byli szczerzy i odpowiadali twierdząco na pytanie, czy słyszeli wezwanie do rozejścia się. I w konsekwencji kolegium wymierzało im karę grzywny. A ja prawdy nie mówiłem, bo uważałem, że szkoda na płacenie grzywien tracić ileś tam tysięcy złotych z podziemnej kasy solidarnościowej, bo lepiej je wydać na organizowanie kolejnych akcji.

 Do Częstochowy z albumem i pieniędzmi

Z Mietkiem Zrajką nieraz robiliśmy różne akcje. Razu jednego, było to wkrótce po stanie wojennym, Mietek mówi do mnie: „Słuchaj, w Częstochowie jest Zjazd Solidarności Rzemieślniczej. Musimy tam pojechać, ale nie z pustymi rękami, bo z różnych regionów rzemieślnicy będą się składali na wsparcie działalności naszego rzemieślniczego Związku”. No i zaczęliśmy ostro zbierać, zarówno sami, jak i z pomocą naszej podziemnej grupy. Zebraliśmy dość sporo pieniędzy i zrobiliśmy też taki album pamiątkowy, w którym ofiarodawcy wpisywali się. Album ładnie się prezentował, bo pewna malarka namalowała na pierwszej stronie piękny obraz Matki Boskiej. Z tym albumem poszedłem do ks. biskupa Tokarczuka prosząc go o wpis, no i on wpisał, zaraz za tym obrazkiem, słowa swego poparcia i błogosławieństwa.

No i jedziemy z tym albumem i z tymi zebranymi datkami do Częstochowy jako delegacja – Mietek Zrajka jako główny organizator, ja i jeszcze ktoś tam trzeci. Co do tych naszych pieniędzy, to byliśmy trochę onieśmieleni, bo przecież przyjechało dużo delegacji z regionów o wiele bogatszych od Przemyśla. Na przykład w Częstochowie to tych rzemieślników mnóstwo, wyroby ze złota, religijne pamiątki. Tak samo Kraków czy Warszawa – nie ma porównania do naszego biednego Przemyśla.

I jakież było nasze przyjemne zaskoczenie, gdy podczas uroczystej mszy świętej biskup ogłosił sumy zebranych datków z poszczególnych regionów: Częstochowa zebrała najwięcej, zaraz na drugim miejscu Przemyśl, a Kraków i Warszawa gdzieś tam z tyłu za nami. Myśmy zebrali drugą największą kwotę w całej Polsce, co niewątpliwie świadczyło o dużej ofiarności mieszkańców naszego miasta. Dodatkowo biskup pochwalił nas za ten piękny album z wpisem poparcia od biskupa Tokarczuka. Czegoś takiego nikt inny nie miał, bo pewnie żaden inny biskup nie odważyłby się tak otwarcie poprzeć Solidarności. Słowem, Mietek Zrajko zrobił furorę, bo to głównie jego zasługą, jako szefa regionalnej Solidarności Rzemieślniczej była organizacja tego przedsięwzięcia.

 Kontakty z Regionami „S”… i nie tylko

Moja działalność podziemna polegała m.in. na kontaktach z innymi regionami. Jeździłem m.in. do Gdańska, Warszawy, Krakowa, Katowic. Miałem kontakt z tamtymi „podziemnymi” działaczami i uzgadnialiśmy różne wspólne działania. Gdy jechałem w kierunku Krakowa, to zawsze zatrzymywałem się w Tarnowie u ordynariusza diecezji tarnowskiej, ks. biskupa Ablewicza, który po wojnie był naszym ostatnim, przed wysiedleniem, księdzem w Pnikucie. On nie chciał w 1945 roku wyjechać do powojennej Polski, ale Sowieci go wyrzucali. Delegacja naszych parafian jeździła aż do Moskwy z prośbami, żeby go nie wysiedlali, ale na próżno. Dali mu termin opuszczenia ZSRR i ultimatum: albo wyjedzie do Polski, albo na Syberię. Mój ojciec końmi wiózł go na granicę, z jakimś skromnym dobytkiem, w tym także z łaskami słynącym obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy z kościoła oo. Redemptorystów z Mościsk. No więc wstępowałem do biskupa Ablewicza, żeby porozmawiać i posłuchać jego rad.

Pamiętam pierwszy taki kontakt z biskupem po stanie wojennym. Wracałem akurat z Wrocławia i wysiadłem z pociągu w Tarnowie. Było już jednak późno i miałem wątpliwości, czy wypada o tej porze go niepokoić, ale widząc, że świeci się w Kurii Biskupiej, zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi sekretarz, który znał mnie, ale prosił czekać, bo biskup miał jakieś spotkanie. Spotkanie przedłużało się, więc ks. sekretarz wszedł i powiedział biskupowi, że czekam i chciałbym się z nim zobaczyć. Biskup Ablewicz natychmiast zaprosił mnie, a ja, gdy wszedłem, po prostu nie wierzyłem swoim oczom: za stołem siedzi 10 osób, a wszyscy to moi znajomi z Regionu Solidarności w Tarnowie. Pomyślałem, że to niezwykła odwaga biskupa, który u siebie w gabinecie organizuje naradę działaczy. To był bardzo mądry człowiek. Narzuca mi się takie porównanie, że biskup Tokarczuk był niezwykle ostry i waleczny w swoich działaniach, a biskup Ablewicz działał bardziej umysłem.

Gdy później rozmawialiśmy w cztery oczy, to biskup zdradził mi zadziwiającą rzecz. Mówi: A wie pan, panie Stanisławie, że po południu 12 grudnia 1981 roku przyjechał do mnie pewien generał, wysłannik Jaruzelskiego, i mówi, że w nocy zostanie ogłoszony stan wojenny. Więc ja go pytam: „Panie generale, wobec tego co pan chce usłyszeć ode mnie? Chyba pan nie oczekuje, że ja to pochwalę?” A on na to: „Księże biskupie, ja tylko miałem to przekazać”.  Jaki miał w tym cel Jaruzelski? Nie wiadomo. Jeśli to była próba uzyskania jakiegoś poparcia, to nie przyniosła żadnej korzyści generałowi, i oczywiście biskup natychmiast ostrzegł działaczy Solidarności.

Przy którejś kolejnej wizycie u biskupa Ablewicza bardzo chwaliłem naszą przemyską diecezję i biskupa Tokarczuka za nielegalne wybudowanie ponad 300 kościołów. Na to biskup Ablewicz skromnie odparł: „My też tu trochę zbudowaliśmy, ale legalnie”. No to ja pytam: A ile kościołów udało się księdzu biskupowi legalnie wybudować? A on odpowiada: „Gdzieś koło 400”. Mnie zatkało i pomyślałem, że się trochę wygłupiłem.

 Na spotkanie z papieżem w Tarnowie

Inny kontakt z diecezją tarnowską miałem podczas wizyty papieża Jana Pawła II, kiedy to na spotkanie z nim zjechało do Tarnowa bodaj 2 miliony wiernych. To było po stanie wojennym. Ja się wówczas podjąłem organizacji pielgrzymki z Przemyśla.

Przewidując, że mogą być problemy z transportem, pół roku wcześniej zamówiłem prywatnie w Dyrekcji Kolei w Żurawicy cały pociąg, z góry opłacając kurs z Przemyśla do Tarnowa na dzień wizyty Ojca Świętego. Oni koniecznie chcieli wiedzieć, jaka organizacja zamawia, a ja odpowiadałem, że zamawia prywatnie Stanisław Żółkiewicz z Przemyśla, ul. Ujejskiego 3. Kręcili nosem, ale w końcu spisali ze mną umowę wyszczególniającą: za ile, w którym dniu i gdzie ma być pociąg podstawiony, gdzie ma dojechać, i jakie odszkodowanie miałoby być mi wypłacone, jeśli PKP odstąpiłaby od wykonania tej umowy.

Tuż przed wizytą papieża okazało się, że Komuna nie pozwoliła PKP na przydzielenie pociągów dla pielgrzymów. Żadna parafia z Przemyśla i okolic, także i z Rzeszowa, nie dostała pociągu. A mnie odmówić nie mogli, bo wiązałoby się to z dużym odszkodowaniem. Tak więc zgodnie z umową podstawili na Dworcu w Przemyślu pociąg specjalny, tylko z maszynistą i kierownikiem, bez konduktorów. Ja wcześniej zorganizowałem zespół osób z opaskami na rękawach, których zadaniem było pilnowanie porządku w pociągu.

No i w Przemyślu się zaczęło. Przychodzi jeden proboszcz i prosi: „Panie Stanisławie, potrzebuję 30 miejsc”. Ja na to: „Nie da rady, nie mam”. A on: „No to może choćby ze 20”. Cóż miałem robić – zgodziłem się. Takich sytuacji było więcej, no i już w Przemyślu nazbierało się pielgrzymów więcej, niż miejsc w pociągu. W Jarosławiu dosiadło się jeszcze trochę, a w Rzeszowie dowaliło się tyle ludzi, że coś strasznego. Pociąg był tak napchany, że już po prostu więcej wcisnąć się nie dało. Ale cóż, jedziemy.

Dojeżdżamy do Tarnowa w nocy, a tu okazuje się, że wysadzają nas na przedmieściach. Na pewno celowo, tak żebyśmy musieli jeszcze kilka kilometrów przejść piechotą. Ja miałem przygotowane transparenty, flagi, wszystko, jak trzeba. No więc formujemy pochód i idziemy. Na przedzie wielki transparent: „Solidarny świat pracy”, potem ja z księżmi, a za nami liczne parafialne grupy pielgrzymów, kilka tysięcy osób w ciągnącym się daleko, rozwlekłym „ogonie” pochodu. Nagle dostałem sygnał, że jakaś część pielgrzymów na samym końcu oderwała się, bo milicja skierowała ich w jakąś boczną bagnistą drogę. No więc zatrzymałem przód z transparentem i pobiegłem na ten tył. Zawróciłem tamtą grupę i bardzo ostro zwymyślałem milicjantów. Przybiegam na czoło pochodu, a tu nie ma głównego transparentu. „Co się stało z transparentem?” – wołam zdenerwowany. Słyszę w odpowiedzi, że milicjanci zabrali: „O, tam właśnie ładują do samochodu!” Pobiegłem do niego i zbluzgałem milicjantów od złodziei. Jeden z nich próbował wyjaśniać, że na transparencie jest zabroniony napis Solidarność. Więc ja na to: „Słuchaj, dupku, chyba nie umiesz czytać, bo tu nie jest napisane Solidarność, tylko „Solidarny świat pracy”! Wyrwałem mu ten transparent i oddałem tym na czele pochodu, którym głośno, tak żeby słyszeli milicjanci, zabroniłem oddawać „tym dupkom”. Wzdłuż naszej trasy byli rozstawieni co kilka metrów milicjanci. I stał tam też porucznik milicji. Gdy obok niego przechodziłem, to nachylił się do mnie i powiedział: „Bardzo dobrze pan zrugał tych dupków”.

No i dalej szliśmy w nocy na miejsce spotkania z Ojcem Świętym, niosąc ze sobą m.in. 12 transparentów z miejscowościami przedwojennego dekanatu mościskiego: „parafia Mościska, parafia Pnikut, parafia Krukienice itd. To było oczywiście fikcją, choć wśród pielgrzymów znajdowało się sporo nas repatriantów.

Mieliśmy też dla Ojca Świętego niezwykły dar, który zresztą wcześniej zawiozłem z delegacją z Przemyśla do biskupa Ablewicza, żeby on wręczył papieżowi w naszym imieniu. Otóż, kilka miesięcy wcześniej zamówiłem u hafciarek w Przemyślu i Jarosławiu dwie identyczne, spore (około 200×100 cm), ręcznie haftowane makaty na ścianę z wyobrażeniem jakby mapy przedwojennego dekanatu mościskiego. Była tam wyhaftowana katedra przemyska i kościoły parafialne w Mościskach, Pnikucie i w 10 innych miejscowościach tego dekanatu – widoczne też były nazwy tych parafii. Widać było również wyhaftowaną drogę w kierunku na Lwów, oraz linię kolejową, po której pociąg z polskim węglem jechał na wschód. Wszystko to wyhaftowane razem z napisem: „Pielgrzymi z dekanatu mościskiego – w darze Ojcu Świętemu”. W istocie zamówiłem dwie takie same makaty, na wypadek gdyby jedna z jakichś powodów zginęła. Jedną otrzymał Jan Paweł II, a druga została u biskupa Ablewicza. Gdy wręczaliśmy je biskupowi, ten się uśmiechnął i mówi: „Te wszystkie dary, które ludzie przynoszą papieżowi, Ojciec Święty rozdaje po różnych parafiach. Ale ten dar, Panie Stanisławie, to Jan Paweł II na pewno zabierze ze sobą”. Na spotkaniu z Ojcem Świętym byliśmy dość widoczni w tłumie pielgrzymów dzięki naszym transparentom. Ludzie z zainteresowaniem pytali, co to za parafie, co to za dekanat, a my: „To pielgrzymka Polaków z Ukrainy”.

W sumie było to dla nas przemyślan bardzo wielkie i udane wydarzenie, choć w tym pociągu jechało się w strasznym ścisku. Jak się okazało, był to jedyny „prywatny” pociąg specjalny z pielgrzymką na spotkanie z papieżem.

 48 godzin w areszcie

Zanim pod koniec lat 80. doszło do zmiękczenia reżimu komunistycznego i rozmów okrągłego stołu, to mnie i moich kolegów z podziemia solidarnościowego kilkakrotnie zamykano na 48 godzin. Przeprowadzano też rewizje.

Pewnego razu zabrano mnie z pracy na przesłuchanie. Ja wówczas pracowałem w Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych. To było po stanie wojennym. W domu nikt o tym nie wiedział. Do wieczora przesłuchiwano mnie w komisariacie na kolei, po czym w środku nocy każą się ubierać, wyciągają mnie z tego aresztu, wsadzają do auta w asyście dwóch milicjantów i gdzieś wiozą. To był trochę strach. Pytam, dokąd mnie wiozą. Oni odpowiadają, że mają polecenie konwojować mnie do Jarosławia, ale nie wiedzą po co.

W Jarosławiu wsadzono mnie do piwnicznej celi w milicyjnym areszcie, gdzie już przebywało trzech mężczyzn. Jeden z nich szczególnie serdecznie przywitał się ze mną, był skory do zwierzeń o swojej przestępczej działalności i najwyraźniej liczył na wzajemność. Od razu wyczułem, że to jest podstawiony szpicel, ale nie dałem tego po sobie poznać. Dwaj pozostali aresztanci, poczciwi mieszkańcy z jakiejś wioski, dawali mi znaki, żebym z nim nie rozmawiał. Ja udawałem, że nie wiem, o co chodzi i naiwnie odwzajemniam jego nagłe uczucie przyjaźni do mnie. Gdy spytał, za co mnie wsadzili, to odpowiedziałem, że to musi być jakieś nieporozumienie, bo wprawdzie kiedyś byłem zwykłym zresztą członkiem Solidarności, ale teraz nie mieszam się do żadnej nielegalnej działalności.

Rano wzięli go niby na przesłuchanie. A wtedy ci dwaj ze wsi zaczęli mnie strofować za rozmawianie z tym gościem, który „jest na pewno szpiclem”. Musiałem ich uspokoić, że ja wiem, kim on jest, i wiem, co robię. Gdy „szpicel” wrócił, to wtedy mnie zabrali na przesłuchanie. Potem on mi się zwierzył z jego przebiegu, więc i ja musiałem prawdziwie zrelacjonować, o co mnie podejrzewali i o co pytali. Ale oczywiście zwierzyłem mu się, że ktoś musiał do nich nakłamać o mnie, bo przecież nie jestem we władzach Solidarności i nie udzielam się w żadnym solidarnościowym podziemiu. Tak więc, numer ze szpiclem im się nie udał.

Jak wiadomo, po 48 godzinach aresztu mieli obowiązek mnie wypuścić albo przedstawić konkretny zarzut i sankcje karne. Tymczasem śledczy wezwał mnie i zapowiedział, że będzie rozmawiał ze mną prokurator. Ja mu odparłem, że to bardzo dobrze, bo prokurator dobrze zna prawo, wiec po rozmowie ze mną na pewno dojdzie do wniosku, że jestem niewinny i każe mnie uwolnić. Objawiany przeze mnie optymizm i brak strachu – jakby „zatkały” go. Ja oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, co to znaczy „rozmowa z prokuratorem”, ale blefowałem.

Gdy minęło 48 godzin zdecydowanie zażądałem uwolnienia z aresztu. Przez jakiś czas jeszcze targowali się, że nie minęło 48 godzin od przywiezienia mnie do jarosławskiego aresztu, na co ja dowodziłem, że aresztowanie liczy się od momentu zatrzymania mnie, skucia, i wywiezienia z Przemyśla. Po chwili byłem wolny. Tego dnia akurat była rocznica Porozumień Sierpniowych, którą zresztą ja wcześniej zorganizowałem. Teraz już mogłem wziąć w niej udział, jeśli oczywiście udałoby mi się dotrzeć do Przemyśla na czas. Najwyraźniej zamknęli mnie o dwa dni za wcześnie. Pewnie się pomylili, bo zazwyczaj zamykali akurat na rocznicę.

Gdy czekałem na jarosławskim dworcu na pociąg do Przemyśla, zauważyłem, że chodzi za mną dwoje esbeków, mężczyzna i kobieta. Temu mężczyźnie od razu powiedziałem, że dosyć już tego i żeby się odchrzanił ode mnie. Kobiecie trudniej było zarzucić, że mnie śledzi. Do pociągu miałem pół godziny, więc szybko pobiegłem do jakiegoś bloku mieszkalnego w pobliżu dworca. Ona oczywiście pobiegła za mną i stała przed tym blokiem, jakby nie wiedząc do których drzwi wszedłem. Wtedy ja wyszedłem i powiedziałem jej, że dość tego śledzenia mnie, i że niech uważa swoją służbę w tym dniu za skończoną.

Pozbyłem się tych ubeków, a w pociągu zauważyłem jeszcze jednego „anioła stróża”. Gdy pociąg zatrzymał się na Zasaniu i z powrotem już ruszał, udałem, że się zagapiłem i w ostatniej chwili chcę wysiąść. Gdy otworzyłem drzwi i schodziłem po stopniach, zauważyłem, że z drugiego końca wagonu wysiadł ten ubek, a wtedy z powrotem wskoczyłem do wagonu. On też próbował, ale już nie zdążył. No i spokojnie dojechałem na Dworzec Główny, po czym pobiegłem do katedry, gdzie zaczynała się rocznicowa msza św. za Ojczyznę. Gdy wszedłem do wnętrza, właśnie odczytywano moje nazwisko z dłuższej listy działaczy zamkniętych przez milicję. Krzyknąłem: „Jestem!” I byłem szczęśliwy, że mimo wszystko udało mi się dotrzeć na czas.

 Tajniacy i rewizja w warsztacie

Esbecja często uprzykrzała mi życie, przy czym w dość prymitywny sposób. Nieraz idąc ulicą, zauważałem, że jestem śledzony. Ja już zresztą rozpoznawałem niektórych z tych szpicli i zwykle udawało mi się ich zgubić.

Jednego razu milicja wezwała mnie na przesłuchanie i pytają mnie, co robiłem na tej a tej ulicy (wymieniono Wałową i trzy inne ulice), w takim a takim dniu. Początkowo nie wiedziałem. o co im chodzi, ale zaraz „zaskoczyłem”, że właśnie w tych miejscach zgubiłem te esbeckie „ogony”, co za mną łaziły. Z Wałowej np. przeszedłem przez podwójną bramę na ul. Jagiellońską i uciekłem im. No więc mówię im prosto w oczy, że „właśnie tam zgubiłem waszych szpicli”. I zaraz dodałem, że mogliby nauczyć się jakichś mądrzejszych metod, stosować jakieś radiotelefony, a nie tak bezczelnie łazić za człowiekiem. Zatkało ich, no i wypuścili mnie.

Kiedyś, idąc ul. Grunwaldzką, widzę jednego z nich. Skręcam w boczną ulicę, on za mną. Ale nie mógł oczywiście iść za blisko, wiec udało mi się oddalić. Zauważyłem jednak, że on przystanął, odwrócił się i trzyma przy uchu radiotelefon. Najwyraźniej coś nadaje. No więc zawróciłem, cicho podchodzę od tyłu i klepię go w plecy. On zaskoczony odwraca się i szybko, jak złodziej, chowa radiotelefon. A ja śmieję się i mówię: „No, wreszcie dorobiliście się jakiejś techniki”. On się obruszył: „Co pan mówi!” A ja kontynuuję: „No co? Zawiadomił pan tego w maluchu, żeby za mną jechał? Powiedz mu pan, że ja jestem tutaj”. Istna komedia. Słowem, oni dokuczali mnie, a ja im się odwzajemniałem. Może nieszkodliwie, ale ich to denerwowało.

No i kiedyś „docenili” tę moją postawę. Po wyrzuceniu mnie z Biura Rewaloryzacji Zabytków z dyrektora stawałem się rzemieślnikiem (chyba to było w roku 1983), przebrnąwszy – przy pomocy pomysłowego Mietka Zrajki – przez wszystkie te formalne wymogi (np. musiałem mieć odpowiednie wykształcenie i praktykę z chemikaliami, czego dostateczną namiastką okazały się wykłady z chemii na Politechnice Śląskiej i praca technika budowlanego w Bieszczadach). Po dopełnieniu wszystkich formalności w Cechu Rzemiosł właśnie rejestrowałem swoją działalność gospodarczą w Wydziale Handlu, kiedy naglę wkroczył do Wydziału major SB i ryknął do kierowniczki: „Jakim prawem dajecie temu groźnemu działaczowi Solidarności zgodę na działalność gospodarczą?!” A kierowniczka, mądra kobieta, która zresztą wiedziała o wszystkim, co jest grane, spokojnie odpowiedziała mu: „Panie majorze, rok temu dostał naszą zgodę na działalność gospodarczą pan Kłyż, wiceprzewodniczący Regionu Solidarności, i wówczas nikt z was tu nie przychodził i nie protestował. A Żółkiewicz był przecież zwykłym członkiem i nie pełnił żadnej funkcji w Solidarności”. A major na to: „Proszę pani, dawna funkcja Kłyża to jest pestka w porównaniu do obecnej antypaństwowej postawy Żółkiewicza!”

Najwyraźniej dopiekłem esbekom i musieli mnie bardzo nienawidzić. Na szczęście, majorowi nie udało się zastraszyć odważnej i sprytnej kierowniczki. Formalnych podstaw do cofnięcia pozwolenia nie było, no i zostałem rzemieślnikiem. Założyłem warsztat produkcji zderzaków samochodowych (początkowo zresztą w garażu Mietka Zrajki) i dosyć dobrze sobie radziłem.

Esbecja nie dała jednak za wygraną. Wkrótce ktoś włamał się do warsztatu i co prawda nic nie ukradł, ale wiele rzeczy zniszczył. Innym razem przychodzi mi do warsztatu kontrola niby z Izby Skarbowej, z Urzędu Skarbowego, cała komisja razem z umundurowanym milicjantem. W istocie nie mieli żądnych formalnych podstaw do kontroli, bo zgodnie z prawem byłem na dwa pierwsze lata zwolniony z podatku i nie miałem obowiązku prowadzić dokumentacji z produkcji i sprzedaży.

Szefem tej komisji był, nawiasem mówiąc, pracownik Izby Skarbowej, któremu esbecy zamordowali brata podczas przesłuchania (z Przemyśla to był chyba jedyny człowiek zamordowany przez SB). Otóż, zacząłem legitymować każdego z członków Komisji. Gdy doszło do milicjanta, to przedstawił się jako oficer Akcji „Sektor” (zajmującej się ściganiem przestępstw gospodarczych wśród m.in. rzemieślników). A ja mu mówię: „To chyba panu coś się pomyliło, bo pan jest przecież ze Służby Bezpieczeństwa. I przyprowadził pan tę komisję, żeby mnie prześladować”, A kierownikowi komisji powiedziałem, że powinien się wstydzić służenia esbecji, która zamordowała jego brata. On się zmieszał, a ja postawiłem warunek, że mogę z komisją rozmawiać, ale „bez tego pana w mundurze”. Po dłuższej chwili milczenia, esbek, wściekły jak diabli, poszedł sobie. A kierownik komisji nieśmiało spytał, czy prowadzę dokumentację i czy mam ją w warsztacie. Odpowiedziałem mu, że owszem mam pełną dokumentację, choć formalnie nie mam takiego obowiązku przez pierwsze dwa lata, ale trzymam ją w domu, bo do warsztatu ktoś się włamuje i czegoś szuka. Po czym, na jego prośbę, podjechaliśmy do domu (ale już bez esbeka), okazałem mu pełną dokumentację z zakupu surowców, ze sprzedaży zderzaków. Powiedzieli, ze wszystko w porządku i odeszli.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku dniach dowiaduję się, że Izba Skarbowa przygotowuje protokół karny. Pomyślałem: „To znaczy, że esbecja chce mnie zniszczyć”. Nie miałem nic do stracenia. Poszedłem do szefa Izby Skarbowej, którym wówczas był mój dawny kolega Pańczak, zresztą człowiek w miarę porządny, ale dla stanowiska był w partii i służył tej władzy. Sekretarka każe czekać, bo u niego w gabinecie narada, akurat na mój temat. A ja bez namysłu włażę i zaczynam ostro: „Wiesz dobrze, że prowadzę dokumentację, choć nie muszę. Esbecja kazała ci zrobić na mnie protokół karny, mimo że nie ma do tego żadnych podstaw. Jeżeli to zrobisz, to ja ci tego nie daruję. Znam kilka twoich przekrętów i zrobię wszystko, żebyś następnego dnia wyleciał ze stanowiska”.

No i protokołu karnego nie było. Ale esbecja za mną nadal chodziła. A jak woziłem zderzaki do Warszawy, to dziwnie często zatrzymywała i kontrolowała mnie milicja „lotna”, ta w białych czapkach.

Kiedyś, już po czerwcowych wyborach w 1989 roku, idąc ulicą Grunwaldzką przy placu Konstytucji, zauważyłem w grupce kobiet czekających na autobus oficera Służby Bezpieczeństwa, który kiedyś był u mnie na rewizji i zachowywał się wyjątkowo bezczelnie. Niewiele myśląc mówię do tych kobiet: „Słuchajcie, ten oto człowiek – to jest ubek, który był u mnie na rewizji i próbował mnie zastraszyć. Zapamiętajcie go!” Och, jak te baby skoczyły na niego. Tak go powyzywały, że on po prostu uciekł. A ja miałem odrobinę satysfakcji i poczucia realnej zmiany sytuacji politycznej w kraju.

 Komitet Obywatelski

Po tym, jak zorganizowałem wybory władz Solidarności w regionie przemyskim, moje kontakty z władzami regionu – jeśli nie liczyć okresu podziemnej działalności, bo to jakby inna karta – były raczej tylko towarzyskie. W 1988 roku wyszliśmy z podziemia. Marek Kamiński został przewodniczącym odrodzonej Solidarności w Regionie przemyskim. A wiosną 1989 roku powstała idea utworzenia Komitetu Obywatelskiego Solidarność przy Lechu Wałęsie, no i zaczęły powstawać te komitety w terenie.

To była działalność prawie wyłącznie polityczna, więc mnie to bardzo zainteresowało. Tu przecież chodziło wprost o walkę polityczną z Komuną. Bardzo chciałem zaangażować się w tę działalność. A że tworzenie Komitetów Obywatelskich leżało w kompetencji władz regionalnych Solidarności, więc powiedziałem o tym Markowi Kamińskiemu. On się bardzo z tego ucieszył i włączył mnie do organizowania wojewódzkiego Komitetu Obywatelskiego w Przemyślu.

Zaproponowałem, żeby do składu Komitetu wytypować ludzi z większych zakładów pracy i w tym celu nawiązałem kontakty z działaczami Solidarności z tych zakładów. Prosiłem o kandydatury osób zaufanych i niegłupich, ale nie pełniących funkcji w związku zawodowym. W ten sposób pozyskaliśmy pierwszych 15 osób do formalnego założenia Wojewódzkiego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Później więcej osób się dokooptowało. No i w tym gronie odbyły się wybory władz Komitetu. Szef Zarządu Regionu Solidarności zaproponował moją kandydaturę i zostałem jednogłośnie wybrany na przewodniczącego.

Gdzieś napisano, że ja byłem tym przewodniczącym tylko jeden dzień. To jest bzdura. Przecież jako przewodniczący wielokrotnie jeździłem do Warszawy i załatwiałem wiele spraw. Dokładnie nie pamiętam, jak długi to był okres, ale to można sprawdzić. Może są jakieś dokumenty. Myślę, że to trwało tygodniami, jeśli nie miesiącami. W każdym razie pełniłem tę funkcję do późniejszego powstania miejskiego Przemyskiego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”.

Ja zresztą byłem przeciwny jego wyodrębnieniu się, bo przecież tych rzeczywiście działających osób wcale nie było tak dużo i uważałem, że nie powinniśmy się rozpraszać. Ale ostatecznie powstał on bez mojej zgody, z inicjatywy Marka Kuchcińskiego, do którego zresztą miałem wówczas o to pretensję. Po co bowiem tworzyć ten dualizm, skoro był już Wojewódzki Komitet Obywatelski. Przeciwny byłem tym bardziej, że dowiedziałem się, iż przewodniczącym tego miejskiego Komitetu został Mieczysław Napolski, który wcześniej w ogóle nie angażował się w działalność opozycyjną. Pytam Kamińskiego, a kto to jest ten Napolski, a on odpowiada, że Kuchciński go gdzieś znalazł. Ja się bałem angażowania takich ludzi znikąd, niesprawdzonych ani w strukturach Solidarności, ani w działalności opozycyjnej. Później zresztą Napolski, forsowany przez Kuchcińskiego, został prezydentem Przemyśla. W tym przemyskim komitecie ja nie brałem udziału, i zresztą nigdy nie byłem tam zaproszony. Marek Kamiński też chyba nie był zachwycony, a jeśli w tym jakoś uczestniczył, to tylko biernie, dla świętego spokoju. Po powstaniu Przemyskiego Komitetu Obywatelskiego ja zrezygnowałem z przewodniczenia wojewódzkiemu, a na czele przemyskiego stanął Zbigniew Bortnik.

 Wybór kandydatów i kto wziął dolary od Kurii?

Gdzieś chyba na początku maja 1989 prowadziłem w „Orzechówce” (historyczny dworek Orzechowskiego koło katedry) zebranie Wojewódzkiego Komitetu Obywatelskiego „S”, na którym mieliśmy wyznaczyć naszych kandydatów do Sejmu i Senatu. A w sąsiednim pomieszczeniu w tejże „Orzechówce” odbywało się posiedzenie Zarządu Regionu Solidarności pod przewodnictwem Marka Kamińskiego. No i my zastanawialiśmy się nad wybraniem kandydatów, a tam – jak się później okazało – Zygmunt Majgier oficjalnie postawił zarzut pod moim adresem, że jakoby przywłaszczyłem sobie jakieś dolary przekazane przez Kurię Biskupią. Ja o tym zarzucie nie wiedziałem, ale najwyraźniej wiedzieli inni, także w Komitecie Obywatelskim, bo Majgier zdążył to już rozpowiedzieć. W trakcie zebrania miałem nadzieję, że ktoś mnie dostrzeże i zaproponuje moją kandydaturę, bo byłby to dla mnie dobry instrument do dalszej walki z Komuną, no i czułem w sobie temperament polityka. Niestety, nikt mojego nazwiska nie zaproponował. Padły za to propozycje, aby na kandydatów w wyborach do Senatu wyznaczyć Musiała i Ulmę. Później, po zebraniu, ks. Krzywiński naciskał na mnie, żeby Musiała utrącić, i żebym to ja zamiast niego kandydował do Senatu. Ale ja mu odpowiedziałem: „Ksiądz siedział na tym zebraniu i nie zabrał głosu, więc teraz już za późno”. Nie mogłem się na tę propozycję zgodzić, bo dla mnie takie „odkręcanie” byłoby niehonorowe.

Wkrótce dowiedziałem się od ludzi o rozgłaszanym przez Majgiera zarzucie wobec mnie i wtedy zrozumiałem, dlaczego nikt nie wysunął mojej kandydatury. Wówczas przypomniałem sobie: no faktycznie, wziąłem jakieś pieniądze, ale nie z Kurii, tylko od Zbigniewa Kuchcińskiego (ojca Marka Kuchcińskiego). On był w Belgii i chyba z bratem księdzem zrobił tam jakąś zbiórkę, no i wysłał mi franki szwajcarskie, w przeliczeniu 900 dolarów. Ja za to kupiłem dla Solidarności telewizor, odtwarzacz. Zrobiłem zresztą rozliczenie, na co wydałem te pieniądze. Przy czym swoje wyjazdy po kraju opłacałem z własnych pieniędzy. Gdy napisałem o tym, to Zbyszek Kuchciński powiedział: „Ty Staszku nie musisz się tłumaczyć, bo ja ci te pieniądze prywatnie dałem na twoją działalność i mogłeś je wydać według swego uznania. A jaki kupiłeś sprzęt, to wszyscy widzą”.

Wzburzony zarzutami Majgiera poszedłem do ks. Krzywińskiego i mówię: „Proszę księdza, co się dzieje, mnie stawiają zarzut przywłaszczenia pieniędzy wziętych z Kurii. A ja dostałem je od Zbyszka Kuchcińskiego i rozliczyłem się. Mam na wszystko faktury. A ks. Krzewiński: „Panie Stanisławie, to nie o to chodzi”. Nie zrozumiałem: „Jak to nie o to chodzi? Przecież ja innych pieniędzy nie wziąłem”. A ksiądz na to: „Ale Marek Kamiński wziął ode mnie 2 tysiące dolarów na działalność i na pewno na Solidarność to wydał”.

 Nigdy tego nie dochodziłem, na co Marek wydał te pieniądze. Z pewnością na potrzeby Solidarności, ale mam jednak żal do niego, bo przecież prowadził to zebranie, na którym Majgier oskarżył mnie o przywłaszczenie „dolarów wziętych z Kurii”, i nawet nie odezwał się w mojej obronie. A przecież jako szef Regionu mógł powiedzieć, że to nieprawda, albo np. zapowiedzieć, że „zaprosimy Staszka, aby wyjaśnił, czy wziął te dolary”. Tymczasem ja nie mogłem się bronić, bo mnie tam nie było. I nawet nie wiedziałem, że w ogóle były takie pieniądze. No cóż, Majgier, jak to często z nim bywało, coś tam gdzieś usłyszał, ale nie do końca, resztę sobie dopowiedział i naopowiadał wszystkim. Potem zresztą w rozmowie ze mną tłumaczył się, że ktoś go „napuścił”. I pytał mnie: „Czy te pieniądze były, czy nie?” A ja na to: „Okazuje się, że były, tylko że to nie ja dostałem je od Kurii i nie ja je wydałem”.

W sumie to niesprawiedliwe oskarżenie, jak również zdublowanie Komitetu Obywatelskiego – wojewódzkiego przez przemyski – zniechęciło mnie. Zrezygnowałem więc z funkcji przewodniczącego i wycofałem się z tej społecznej działalności.

 Na urzędzie wicewojewody

Na początku 1990 roku Marek Kamiński parokrotnie namawiał mnie do kandydowania na stanowisko wicewojewody przemyskiego. Początkowo absolutnie nie chciałem się na to zgodzić. Byłem rozgoryczony, miałem dużo żalu za to niedocenienie mojej opozycyjnej działalności przy typowaniu kandydatów do Senatu i za to spiskowanie przeciwko mnie. Zresztą, ja wówczas jeszcze nie wiedziałem o tych pieniądzach z Kurii. A ponadto wciąż prowadziłem ten mój „interes zderzakowy”, w którym dobrze mi szło i dobrze zarabiałem. Nawet i Musiał mnie namawiał, ale już słyszałem, że on szykuje się na wojewodę. I ja mu to powiedziałem. A on na to: „Ależ skąd, my chcemy, żebyś teraz został wicewojewodą, a potem wojewodą”.

No więc ostatecznie zgodziłem się, i w wyniku jakby wewnętrznego konkursu zostałem spośród siedmiu osób wyłoniony i zaproponowany przez specjalną komisję z Zarządu Regionu Solidarności i Przemyskiego Komitetu Obywatelskiego, jako najlepszy kandydat na wicewojewodę. Muszę tu dodać, że owa komisja wytypowała mnie pomimo postawienia przeze mnie warunku, iż jako wicewojewoda będę miał prawo podejmować decyzje niezależne od stanowiska związku zawodowego.

Zaraz na drugi dzień po mianowaniu mnie przez rząd wicewojewodą odbyłem rozmowę z wojewodą Wojciechowskim, który przyjął mnie bardzo przyjaźnie i powiedział, że cieszy się z wybrania akurat mnie na to stanowisko, bo uważa, iż znam się na rzeczy. I nasze relacje były rzeczowe, szczere i partnerskie przez cały czas mojej pracy na tym stanowisku.

Na początku do jego gabinetu często przychodził na pogawędki były pierwszy sekretarz KW PZPR, Drewniowski, co jakoś docierało do Regionu Solidarności i było tam źle widziane. No to po prostu szczerze mu to powiedziałem, a on mi podziękował za ostrzeżenie i Drewniowski więcej nie miał do niego wstępu.

Wojewoda Wojciechowski tak dobrze i konstruktywnie współpracował ze mną, że ja byłem wręcz zachwycony i bardzo go szanowałem. Graliśmy uczciwie w otwarte karty. On wiedział, że wcześniej czy później będzie musiał ustąpić z tego stanowiska, ale obaj chcieliśmy ze sobą lojalnie współpracować, żeby zrobić, co się da dla naszego Przemyśla. Rzecz w tym, że on miał dużo znajomości w różnych ministerstwach, gdzie jeszcze pracowało dużo dotychczasowych urzędników. I dzięki tym jego znajomościom można było nieformalnie i szybko załatwić wiele ważnych dla województwa spraw.

Aż tu nagle Wojciechowski „nie podoba się” Zarządowi Regionu „S”. I jest mowa o tym, że trzeba go wymienić. No więc ja pytam ich: „Jakie konkretnie macie do niego zarzuty? Co on takiego zrobił, jaką zbrodnię popełnił, że chcecie go zdjąć? Przecież jest całkowicie lojalny i bardzo dobrze nam się współpracuje”. Paru zacietrzewionych działaczy przytoczyło „zarzut”, że wybudował sobie dom koło cmentarza na Zasaniu, mając mieszkanie spółdzielcze. Ja na to: „Ludzie, przestańcie! Cóż to za przestępstwo? Tyle lat człowiek pracuje, nieźle zarabia, to ma do tego prawo. A zresztą, czy widzieliście tę chałupę? Bo ja bym jej za darmo nie chciał”. A oni: „Ale nie wolno mieć dwóch mieszkań!” Nie wytrzymałem: „To jakiego wy systemu bronicie? Bo to w komunie nie można było mieć dwóch mieszkań”. Ale żadne argumenty do nich nie trafiały. Tylko: „Musi odejść i już!”

Wkrótce zebrali się wszyscy w siedzibie Przemyskiego Komitetu Obywatelskiego – z Onyszkiewiczem, Musiałem i Ulmą na czele, no i wzywają mnie telefonicznie. Przychodzę, a oni mi odczytują pismo do premiera Mazowieckiego, mniej więcej tej treści, że „Wojciechowskiego należy odwołać i na wojewodę przemyskiego powołać Żółkiewicza”. Ja zaprotestowałem, że to nie tylko nieuczciwe, ale i niemądre, bo ja mam z nim dobre układy i on jest jeszcze potrzebny do sprawnego funkcjonowania, bo to jest porządny człowiek, ma dobre układy w ministerstwach i on wszystko zrobi dla dobra Przemyśla i województwa przemyskiego.

Oj, jaki krzyk się podniósł. Mnie też się dostało, że go bronię. No więc, co miałem robić? Zgodziłem się na moją kandydaturę w liście Solidarności do premiera.

 Konkurs na lekarza wojewódzkiego

Zdążono wysłać list do premiera, a ja tymczasem musiałem przeprowadzić ów nieszczęsny konkurs na lekarza wojewódzkiego, gdzie faktycznie „utrąciłem” popieranego przez Solidarność dr. Stabiszewskiego, co w konsekwencji zakończyło moją karierę polityczną.

Otóż, dr Stabiszewski był kandydatem Solidarności, ale zarazem prezesem przemyskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce. A ta organizacja nigdy nie była przyjazna Polsce, bo nigdy nie potępiła ludobójstwa popełnionego przez OUN-UPA na Polakach, a wręcz przeciwnie, uważała Banderę i bandytów z UPA za ukraińskich bohaterów. Faktycznie więc trudno mi było go zaakceptować na poziomie politycznym. A że ponadto odpowiadał on najsłabiej na pytania komisji konkursowej (złożonej z dwóch przedstawicieli Solidarności, dwóch z OPZZ oraz mnie, mającego w efekcie głos rozstrzygający), więc oddałem swój głos na lepiej odpowiadającego kandydata OPZZ. Ten jednak szybko zrezygnował z tej funkcji, bo w szpitalu Solidarność groziła mu strajkiem. Ostatecznie więc na lekarza wojewódzkiego powołałem trzeciego kandydata, dr. Bogusława Dawnisa, zresztą również wspieranego przez Solidarność, który koncepcję swego urzędowania przedstawił o niebo lepiej od Stabiszewskiego. Nawiasem mówiąc, dr Dawnis sprawdził się, bo funkcję lekarza wojewódzkiego wykonywał znakomicie.

Wkrótce okazało się, że poziom odpowiedzi w konkursie był nieważny, a liczył się tylko wybór wskazanego kandydata Solidarności. Któregoś dnia spotyka mnie na mieście senator Musiał i mówi: „Popełniłeś błąd polityczny i poniesiesz tego konsekwencje”. Ten błąd to niby było owo „utrącenie” przeze mnie Stabiszewskiego.

I rzeczywiście, ów list do premiera z poparciem mojej kandydatury na wojewodę, podpisany przez „wszystkich świętych” z Onyszkiewiczem i Musiałem na czele, został unieważniony, a wojewodą przemyskim został senator Jan Musiał.

W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak w liście do premiera Mazowieckiego honorowo podać się do dymisji. Czekałem na to odwołanie i po czterech dniach je otrzymałem. W liście tym wyjaśniłem, że dlatego nie chciałem być zastępcą wojewody Musiała, bo ten człowiek, jakkolwiek bardzo porządny, po prostu nie nadaje się do zarządzania województwem. List oczywiście nie odniósł żadnego skutku, bo któż wtedy doceniał kompetencje i zdolności organizacyjne?

 Próba ratowania i likwidacja PPB

Moja ocena kompetencji wojewody Musiała potwierdziła się choćby wtedy, gdy bez dostatecznych podstaw zlikwidował Przemyskie Przedsiębiorstwo Budowlane, zatrudniające ponad 400 pracowników, gdzie zresztą wówczas pracowałem na stanowisku wicedyrektora.

Co prawda w PPB był konflikt, ponieważ byłemu dyrektorowi Mielniczkowi skończył się kontrakt zagraniczny i chciał on wrócić na stanowisko dyrektora, zajęte już jednak przez panią Śliwową. Mielniczek zrobił więc propagandę wśród załogi, żeby obalić dyrektor Śliwową. A że się nie udało, to zaczął podjazdową robotę na szkodę przedsiębiorstwa, żeby zaszkodzić dyrektorce. Alarmowałem wojewodę, że Mielniczek próbuje rozwalić dobrze działające przedsiębiorstwo, trzeba więc zareagować i przeciąć tę sytuację. Niestety, bez skutku.

Wobec braku nowych zleceń z PSM na prace budowlane, jak również zamówień na nowe budowy, przedsiębiorstwu rzeczywiście groził w niedalekiej przyszłości poważny kryzys. Ale wojewoda nie poparł mojej próby ratowania perspektywicznej sytuacji PPB.

Otóż, dowiedziałem się, że firma gazownicza we Lwowie poszukuje wykonawcy budowy dwóch wielopiętrowych bloków pracowniczych. Z nieco „nadmuchanym” kosztorysem budowy, przygotowanym w naszym PPB pojechałem do Lwowa, i w rozmowach z szefami ukraińskiej firmy, zakrapianych oczywiście wódką, dodatkowo powiększyłem cenę o 250 procent. No i owa firma dystrybuująca rosyjski gaz przyjęła ten zawyżony kosztorys bez problemu, zgodziła się nawet na rozliczenie w dolarach, ale pod warunkiem, że rachunek zapłaci nie gotówką, a dodatkową ilością gazu, dołączoną do dostaw gazu dla Polski. Pojechałem więc do Warszawy i uzyskałem zgodę w ministerstwie na taką umowę o przesłaniu z Ukrainy do Polski, jako zapłaty za wykonanie budowy, dodatkowej ilości gazu, którego wartość zostałaby następnie przez ministerstwo wypłacona PPB. Było to oczywiście skomplikowane, ale stanowiło szansę przetrwania naszej firmy. Niestety, Mielniczek najwyraźniej nastawił negatywnie do tych planów wojewodę Musiała.

Gdy wróciłem ze Lwowa i z Warszawy z dobrą wiadomością, to na osiedlu Rycerskim, gdzie jeszcze budowaliśmy, zastałem strajk. Domyślam się, kto mógł go zainicjować wśród załogi. Natychmiast kazałem kierownikowi budowy zdjąć flagi i przerwać strajk pod groźbą wyrzucenia z pracy. Następnego dnia przychodzi do mnie Marek Kamiński i mówi: „Nie spodziewałem się, że ty złamiesz strajk robotniczy, że będziesz przeciwko Związkowi”. Ręce mi opadły. Mówię: „Marek, ale przeciwko komu i dlaczego jest ten strajk? Na razie firma nie jest w złej kondycji, bo jest jeszcze praca na Rycerskim, a w bliskiej perspektywie może rozpocząć intratną budowę we Lwowie? Przecież ja to wszystko załatwiłem!”

Niestety, wojewoda nie zaaprobował tego projektu ratowania firmy. Zlikwidował przedsiębiorstwo i ponad 400 osób straciło pracę.

 Ocena 26 lat niepodległości

Te 26 lat to stanowczo za dużo, żeby dochodzić do tego, co dzisiaj mamy. Nie mogę powiedzieć, że są to lata całkiem stracone, ale na pewno nie wykorzystane najlepiej. Po prostu za długo trwa to odbudowywanie zniszczonego przez komunę kraju.

Pierwszy największy błąd i największa głupota, to była tzw. gruba kreska. Trzeba było konsekwentnie rozliczyć tych wszystkich komunistycznych funkcjonariuszy i tajnych współpracowników. To oczywiście nie znaczy, żeby ich do kryminału wsadzać, ale przynajmniej pokazać ich, potępić moralnie i zabronić im pełnienia funkcji publicznych. Ale jak PiS próbował to zrobić podczas swoich pierwszych dwóch lat u władzy, to elita III RP zrobiła wszystko, żeby mu to uniemożliwić.

Jestem przekonany, że trzeba było pójść za ciosem i do końca rozwalić komunę. Ale z drugiej strony nieraz zastanawiałem się, dlaczego tak się nie stało? Skąd ta „gruba kreska”? Skąd wzięły się te dalsze poczynania jakby rozmydlające odpowiedzialność? Dlaczego, jak się pojawił w 2005 roku ten „niedobry” Ziobro z braćmi Kaczyńskimi na czele, to oni spotkali się ze strony dużej części elity postsolidarnościowej z taką ogromną nienawiścią? O co tu chodziło?

I doszedłem, niestety, do smutnego wniosku, że większość ludzi z tej elity była w taki czy inny sposób „umoczona”, miała nieczyste sumienie. I dlatego nie na rękę jej było ostre rozliczanie z komunistyczną przeszłością. Po prostu bali się, i do tej pory boją się niektórzy, że coś tam niedobrego z ich życiorysów wyjdzie na jaw i będą musieli z tej elity władzy w niesławie odejść.

I stąd też przegrywaliśmy. Dlatego brak było konsekwencji i woli zmiany tego układu. Dlatego uczciwi i niesplamieni ludzie zawsze przegrywali, bo oni w tej elicie władzy byli w mniejszości. I właśnie dlatego uważam, że największą zbrodnią tych 26 lat była „gruba kreska” wymyślona i wypowiedziana przez środowisko Mazowieckiego, Gieremka, Michnika, Kuronia i szeregu innych.

A poza tym, doszły do tego jeszcze te różne nieczyste interesy, te niektóre parabanki, te nieuczciwe spółki rozkradające majątek państwa. Najpierw wzbogacili się postkomuniści ze środowiska SDRP i później SLD, bo oni wykupili majątki państwowe w większości za bezcen i stali się warstwą najbogatszych ludzi w Polsce. To już było zwykłe złodziejstwo tolerowane przez dużą część elity władzy III RP. A potem Platforma Obywatelska, która nie była partią ideową, tylko partią władzy. Jej celem było utrzymanie się przy władzy za wszelką cenę, po to, by czerpać z tego różne profity.

Jednym słowem – wiele straconych lat dla Polski. Ja oczywiście mam też krytyczny osąd tych czy innych polityków PiS. Ale teraz drżę, żeby się temu rządowi Prawa i Sprawiedliwości udało zmienić ten system i te układy. Daj to Boże!

.

Wywiad przeprowadził i opracował Jacek Borzęcki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści