Z ENCYKLOPEDII SOLIDARNOŚCI IPN
Zygmunt Majgier, ur. 8 V 1940 w Rudnikach (obecnie Ukraina). Ukończył SP nr 5 w Przemyślu (1955). 1958– 1961 pracownik fizyczny w Zakładach Obuwniczych w
https://encysol.pl/es/encyklopedia/biogramy/17456,Majgier-Zygmunt.html?search=6234105
.
Wspomnienia Zygmunta Majgiera
.
- Zakładaliśmy w Przemyślu Solidarność
Już od samego początku, jeszcze w 1980 roku, zakładałem Solidarność. W Przemyskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. A w Przemyślu siedmiu nas było i zakładaliśmy związek w pierwszych siedmiu przedsiębiorstwach. To byli m.in. kolejarze-maszyniści: Staszek Baran z Przemyśla i Gienek Opacki z Żurawicy. Trzeci był Władysław Mazur z Płyt Pilśniowych. Czwarty – Andrzej Kucharski z Polnej. Piąty – to brat Witka Siwca z POM-u, który wówczas mieścił się jeszcze na (obecnej) ul. Dworskiego. Sam Witek Siwiec był takim współorganizatorem. No i siódmy ja, z Przemyskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.
Pierwsze spotkanie założycielskie odbyło się wiosną 1980 roku przy ulicy Grodzkiej 6 na pierwszym piętrze, w siedzibie osób głuchoniemych. Wcześniej, jeszcze w 1979 spotykaliśmy się najpierw na ulicy, a potem w mieszkaniu Witka Siwca albo u Władka Mazura w Płytach Pilśniowych przy (obecnej) ulicy Ofiar Katynia.
Po ujawnieniu, czyli po sierpniu 1980, spotkaliśmy się wszyscy w „Orzechówce” (w dawnym dworku Orzechowskiego obok Katedry). Wkrótce powstał Sztab Wyborczy w lokalu przy Dworcu Kolejowym (obecny plac Legionów). Jednocześnie Kijanka starał się u wojewody przemyskiego o stałą siedzibę Solidarności, no i otrzymaliśmy lokal w budynku przy Kamiennym Moście.
Byłem delegatem na I Zjazd Solidarności, który odbył się w Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Słowackiego. No i działałem u siebie w Zakładzie, czyli w Przemyskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Byłem tam najpierw wiceprzewodniczącym Związku, a przewodniczącą była Jasia Pękalowa. Wówczas to jeszcze tylko prezesi rządzili, a zwykły pracownik nie miał nic do gadania. No i pani Jasia chyba bała się przeciwstawiać prezesowi i zaczęła się z nim dogadywać. Po prostu szła z nim na układy.
Ja zawsze miałem ręce do roboty, a nie do stołków, więc nie zależało mi na stanowisku. Jednocześnie mówiłem to, co myślę, i nie bałem się, że mnie zwolnią. No więc po paru miesiącach tych grzecznych układów przewodniczącej Pękalowej z prezesem Spółdzielni, jako wiceprzewodniczący zakładowego Związku, powiedziałem jej wprost: „Pani Jasiu, jeśli Pani nie może twardo walczyć o prawa pracowników, to niech Pani zrezygnuje!” No i ona zrezygnowała. A że nikt nie chciał kandydować na nowego przewodniczącego, no to ja nim zostałem. I skończyły się układy z prezesem. Wkrótce ponad 90 procent naszych pracowników zapisało się do Solidarności. Wywarło to tak duże wrażenie na prezesach Spółdzielni, że w końcu i oni zapisali się do naszego Związku.
2. Stan wojenny
13 grudnia 1991 roku poszedłem do kościoła na 9 i po mszy dowiedziałem się o wybuchu stanu wojennego. No więc wpadłem do domu, ciepło się ubrałem i zaszedłem do siedziby Regionu Solidarności przy Kamiennym Moście. Tam, na pierwszym piętrze, wszystko było już porozwalane, nawet kable ze ściany powyrywane. Esbecy włamali się tam pewnie jeszcze w nocy, ale nie wszystkie dokumenty znaleźli i zabrali. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że te wszystkie, które zachowały się po włamaniu Bezpieki, zaniesiemy do parafii oo. franciszkanów. W kościele ojciec Maksymilian zaprowadził nas troje do kotłowni w piwnicy i tam złożyliśmy dokumenty naszego Regionu.
W siedzibie na Kamiennym Moście oprócz mnie byli jeszcze Kłyż, Kamiński i Żółkiewicz. Zapadła decyzja o wydrukowaniu ulotek wzywających do strajku. Nie wiem, gdzie te ulotki były drukowane, ale jeszcze w tym samym dniu, w niedzielę, były gotowe. No i przychodzili tam działacze z Faniny, z Polnej, z Płyt, też kolejarze. Brali po 50 sztuk i mieli te ulotki rzucić na zakłady w poniedziałek między 5 a 6 rano. Ja jeszcze w niedzielę, 13 grudnia, rozdawałem ulotki działaczom z różnych zakładów na ulicy Jagiellońskiej, na przystankach autobusowych. Niewielu jednak się zgłosiło i nie wszystkie udało mi się rozdać. Wsiadałem więc do autobusów i kładłem ulotki z tyłu lub upuszczałem na podłogę, a na najbliższym przystanku wysiadałem. Później w kilka osób spotkaliśmy się u mnie w kotłowni PSM na Kmieciach.
3. Wyrzucenie z pracy
W PSM-ie pracowałem na warsztacie jako konserwator. Represje wobec mnie, jako przewodniczącego zakładowej Solidarności, zaczęły się już na początku 1982 roku. Niby otwarcie nie zwalniali mnie z pracy, ale najpierw przeniesiono mnie do zieleni i obniżono grupę zaszeregowania. Potem wydano decyzję, że w zieleni jestem nieprzydatny dla zakładu pracy i zaproponowano przeniesienie do pracy w kotłowni. A ponieważ odmówiłem podpisania na to zgody, więc już całkowicie zwolniono mnie z pracy.
Dokładnie to było tak, że mój kierownik wezwał mnie i mówi: „słuchaj Zygmunt, prezes Polich kazał mi Cię zwolnić. Powiedział, że jeśli ja cię nie zwolnię, to on zwolni mnie, a jednocześnie i ciebie”. Kierownik zaproponował, żebym zgodził się na zwolnienie za porozumieniem stron. Mówił, że on ma małe dzieci i boi się zwolnienia z pracy. Jednocześnie zasugerował, że przecież mam samochód, więc mógłbym zarabiać na postoju jako taksówkarz. Rozumiałem jego sytuację. No i od końca kwietnia zostałem taksówkarzem.
4. Na postoju Taxi
W sumie to nie narzekałem, bo była dobra strona tej zmiany. Jako taksówkarz mogłem być bardziej pomocny dla podziemnej Solidarności.
Między innymi, rozwoziłem paczki dla rodzin internowanych działaczy związkowych, na przykład Rysia Buksy, Józka Trojnara czy Wojtka Kusego. Na te wyjazdy i na te paczki dostałem nawet od Marka Kuchcińskiego zagraniczne pieniądze, chyba 700 czy 800 dolarów. On miał wujka na Zachodzie, chyba w Belgii. No i przekazywałem te pieniądze najbardziej potrzebującym działaczom: dostali je np. Jasio Ekiert, Rysio Buksa, Jasio Karuś, Józek Trojnar, a także Doluś Kunkiewicz i Danka Kir. Chciałem to nawet zapisywać i prosiłem ich o potwierdzenie, ale nie chcieli dawać potwierdzeń, bo uważali to za niebezpieczne. Gdyby Bezpieka znalazła u mnie te potwierdzenia, to wiedziałaby, kto ile dostał. Tak więc przekazywałem te pieniądze tym działaczom, którzy najbardziej wymagali pomocy. Marek Kuchciński zawierzył mi i to ja decydowałem, komu trzeba pomóc.
Jeździłem z Markiem Kuchcińskim i Markiem Kamińskim do miejsc internowania: Łupków, Uherce, Sanok. Woziliśmy paczki żywnościowe, ale zostawialiśmy je u księży w kościołach, bo nas strażnicy nie wpuszczali do więzienia. Tylko przez druty mogliśmy czasem zobaczyć internowanych kolegów. Jeździłem tam również z księdzem Stanisławem Czenczkiem i księdzem Stanisławem Bartmińskim.
Pomagałem też księdzu Bartmińskiemu, przywożąc na jego spotkania krasiczyńskie różnych dziennikarzy, działaczy czy księży. Czasem z daleka, na przykład spod Warszawy.
5. Czułem się potrzebny
Czułem się potrzebny i byłem potrzebny jakby do wszystkiego. Byłem odpowiedzialny np. za drukarkę, za kolportaż ulotek, a także za pomoc ukrywającym się działaczom.
I tak np. wiceprzewodniczący zakładowej Solidarności z Fabryki Autobusów w Sanoku ukrywał się u dwóch starszych pań na poddaszu jednego z budynków na przemyskim Zasaniu. Odwiedzałem go i wspierałem. Była tam u niego maszyna drukująca ulotki, taki powielacz, kręciołek. Po jakimś czasie chciał już wracać do domu, więc odwiozłem go do Sanoka. Wtedy Marek Kamiński polecił mi znalezienie nowego miejsca dla maszyny drukującej ulotki. No i znalazłem takie miejsce u Jurka Trojnara w Orłach. Wcześniej woziłem tam do jego żony paczki z żywnością. Jurek nie odmówił, zaryzykował i drukował ulotki przez rok czy półtora. Ja od niego je odbierałem i zawoziłem matryce, które przekazywał mi Marek Kamiński.
O tej maszynie u Jurka Trojnara to tylko ja wiedziałem, ale on w końcu zaczął się obawiać wpadki, bo miał dużo dzieci. No to spytałem takiego inżyniera w Edzia Szczurka, czy wziąłby do siebie tę drukarkę. On odpowiedział: „Nie ma sprawy”. No i w nocy zabrałem tę maszynę drukarską od Jurka z Orłów i zawiozłem do Edzia w Bolestraszycach. On też się trochę bał, ale się zgodził. Jego zwolnili z „Faniny”, bo był tam przewodniczącym Solidarności.
Z kolei w Zarzeczu działacz rolniczej Solidarności, Henio Cząstka, drukował podziemne książki. Zawieźliśmy mu tam do kościoła maszynę drukarską i on się tym zajmował. Potem zdarzyła się wpadka, zatrzymali go i siedział w więzieniu.
Ja też oczywiście ryzykowałem, bo gdybym wpadł podczas przewożenia tych drukarek, to poszedłbym siedzieć. Zdawałem sobie z tego sprawę i byłem na to przygotowany. Marek Kamiński zresztą też. Ale jakoś zawsze się udawało. Raz to nawet ciężarówką trzeba było wieźć maszynę drukarską. Ona była na poddaszu u takiego profesora na ul. Malawskiego. Była taka duża i ciężka, że ledwo z Markiem daliśmy radę ją wynieść. On załatwił samochód od kolegów z PKS-u, władowaliśmy ją na tę ciężarówkę i on ją wywiózł do kogoś gdzieś aż za Jarosław. Udało się i tam drukowali.
6. Przewoziliśmy też książki
Kiedyś przyszedł do mnie Janek Musiał. On mieszkał naprzeciwko mnie, na Kmieciach. No i mówi, że trzeba przewieźć książki od księdza Bartmińskiego z Krasiczyna do księży w Krośnie.
No to pojechaliśmy do Krasiczyna. Naładowaliśmy pełen bagażnik książek, ksiądz nas jeszcze poczęstował kawą, porozmawialiśmy, no i w drogę. Pomyślałem, że bezpieczniej będzie jechać nie najkrótszą drogą przez Birczę, tylko promem przez San na Korytniki i dalej na Dubiecko i Dynów. Ale i tam Bezpieka czuwała. Już na promie przewoźnik ostrzegł nas, że godzinę temu jacyś dwaj faceci pytali go, czy promem taka taksówka jechała. Jak wyjeżdżaliśmy z Korytnik na główną drogę, to akurat w kierunku Przemyśla jechał iiat. Gdy kierowca zobaczył moją taksówkę nr 201, natychmiast zawrócił i ruszył za nami. No to ja gazu, ile tylko zastawa mogła wyciągnąć. Moje auto było nowiutkie, więc szybko zostawiliśmy fiata daleko z tyłu.
Wjeżdżając do Dynowa, skręciłem do sióstr zakonnych. Tam się schowaliśmy i obserwowaliśmy, jak esbecki fiat przejechał przez miasto i pojechał dalej. Po jakimś czasie wyruszyliśmy znowu w trasę do Krosna. W połowie dalszej drogi znowu jakiś fiat się do nas przykleił. Ponownie musieliśmy uciekać i znowu udało nam się go zgubić. Tak, że bez wpadki dostarczyliśmy książki do księdza w Krośnie.
7. Nękania przez Bezpiekę
Jakoś udawało mi się uniknąć większej wpadki, ale i tak nękała mnie Bezpieka. Głównie za udział w organizowaniu wieców 3 maja, 31 sierpnia i oczywiście 13 grudnia.
Każdego 13 przemawiałem albo ja, albo Jasio Ekiert. Z początku żądaliśmy wypuszczenia Wałęsy i tych wszystkich internowanych. Potem domagaliśmy się uwolnienia uwięzionych działaczy, np. Romaszewskiego, Kamińskiego czy Kuchcińskiego. Zatrzymywali mnie po wiecu, a gdy im się udało, to wcześniej zabierali z domu czy z ulicy. Zwykle brali mnie na przesłuchanie i często karali grzywną. Najczęściej dostawałem grzywny w wysokości 50 tys. zł „za wywoływanie niepokojów społecznych”.
Ponadto nękano mnie rewizjami w domu. Miałem w sumie kilkanaście takich rewizji. Najgorzej było pierwszy raz, gdzieś na początku 1982 roku. Jakoś nie pomyślałem wtedy o niebezpieczeństwie rewizji i trzymałem w domu trochę zdjęć oraz te wszystkie podziemne pisma, które teraz przekazałem IPN-owi. Wpadłbym na sto procent, ale miałem szczęście, że nakaz rewizji wydał prokurator Henryk Handzel. On też mieszkał na Kmieciach, a był moim kolegą jeszcze z ulicy Dworskiego, kiedy to razem w piłkę graliśmy. Gdy wówczas jego brat zachorował, to ja mu w różny sposób pomagałem, jak tylko mogłem. No i on mnie teraz uratował. Wprawdzie podpisał nakaz rewizji, ale przez swoją bratową dał mi w nocy znać, że o 6 rano będzie u mnie w mieszkaniu rewizja. No więc jeszcze tej nocy wszystko to powynosiliśmy do zaprzyjaźnionej sąsiadki. No i oczywiście esbecy nic nie znaleźli. A przeszukali bardzo gorliwie całe mieszkanie, nawet do odkurzacza zaglądali. Szukali też w piwnicy, w garażu i nawet pod maską samochodu.
Ten Henio Handzel wkrótce przestał być prokuratorem i został adwokatem. Być może musiał, bo ktoś mógł donieść na niego, że był zbyt łagodny dla działaczy solidarnościowego podziemia.
8. Katarzynę też nękano
Bezpieka nękała zresztą nie tylko mnie, ale i moją żonę, Katarzynę. Ona też była patriotką i zawsze mnie wspierała, jak tylko mogła. Jak trzeba było przekazać komuś ulotki, to ona to robiła, bo za mną Bezpieka ciągle jeździła, czasem nawet jawnie, z kogutem na dachu.
To właśnie ona odbierała matryce od syna Gienka Folwarskiego. Jego syn studiował w Krakowie i dość często przywoził mi matryce i farbę drukarską. Marek Kamiński nie mógł wynosić tego z zakładu pracy, więc załatwialiśmy, gdzie tylko mogliśmy.
No więc żona też miała różne nieprzyjemności. Pracowała w sklepie. Była kierowniczką sklepu nasiennego przy ulicy Jagiellońskiej. No i miała tam kontrolę za kontrolą. Jeden esbek często przychodził do sklepu i zarzucał jej, że tego czy innego produktu nie ma w sklepie. To były czasy, kiedy nie wszystko było dostępne w hurtowniach. Musiała więc pokazywać, że wszystkie towary trzymane w magazynie są też w sprzedaży w sklepie. Raz nawet powiedziała mu, że przez niego nie może obsługiwać klientów, bo ciągle jej przeszkadza.
Otrzymywała też nieprzyjemne telefony. Raz na przykład głos w słuchawce mówił: „umrzesz, umrzesz”. No to ona odparła: „A myślisz, że ty nie umrzesz?” Innym razem głos w słuchawce sugerował moją niewierność: „No, pani Majgierowa, niech lepiej pani zbada się u lekarza, bo chyba pani nie wie, do kogo mąż chodzi i z kim się zabawia? Na to ona: „Wiem, do kogo chodzi. Niech się pan nie martwi”. No i takie różne prymitywne telefony.
9. Nie ominął mnie areszt
Co najmniej 10 razy trafiłem jednak do aresztu, w tym aż 5 razy na 48 godzin.
Rok po śmierci księdza Popiełuszki odsłanialiśmy poświęconą mu tablicę. Wtedy mnie zamknęli w areszcie wojewódzkim SB w Jarosławiu. Na początku obszukali mnie i kazali się rozebrać do naga. A że miałem na szyi łańcuszek z krzyżykiem, to kazali mi go zdjąć. Gdy się na to nie zgodziłem, to zerwali mi go i wrzucili mnie nagiego do celi. I tak siedziałem tam nago przez 48 godzin. A ponieważ urządziłem głodówkę, to nawet pogotowie przyjechało i dali mi jakiś zastrzyk. W celi było zimno, a nawet koca mi nie dali. Koc dostałem jednak od współwięźniów. Byłem tak słaby, że nie mogłem chodzić. Wtedy też zamknęli tam Marka Kamińskiego.
Innym razem, gdzieś w 1983 roku, gdy wiozłem klientkę na ul. Rogozińskiego, to cały czas jechało za mną auto milicyjne. Gdy klientka wysiadła, trzech facetów z milicyjnego auta podskoczyło do mnie, pokazali jakieś blachy, powiedzieli że to Służba Bezpieczeństwa i zażądali, żebym wysiadł. Gdy się nie zgodziłem, to złapali mnie za rękę i zaczęli ciągnąć. To ja zacząłem trąbić klaksonem na całe osiedle. Ludzie pootwierali okna, powychodzili z bloków, ale i tak wydarli mnie z taksówki. Zawieźli mnie na ul. Dworskiego do SB, a że w moim aucie znaleźli ulotki, to trafiłem na 48 godzin do esbeckiego aresztu w Jarosławiu. Co prawda dali mi potem pieniądze na autobus do Przemyśla, bo jak mnie wydzierali z taksówki, to został tam mój portfel.
Na Wszystkich Świętych w 1983 roku rozdawałem ulotki na cmentarzu. Jakiś kapuś musiał o tym donieść Bezpiece, bo gdy potem zabrałem z domu żonę i jechałem do grobu na cmentarz, to cały czas jechała za nami nieoznakowana esbecka wołga. Gdy wysadziłem żonę przy cmentarzu, a sam zaparkowałem na parkingu i wyszedłem z auta, to już czekało tam na mnie trzech esbeków: taki kapitan Bobiński i dwaj jego podwładni. Złapali mnie, powykręcali mi ręce i wsadzili do auta. Tam kapitan Bobiński krzyknął do mnie: „Ty skur…, my cię wykończymy za te ulotki. Jak jeszcze raz cię złapiemy, to cię wykończymy”. Ale nie zamknęli mnie wtedy, tylko przez pół godziny trzymali w tej wołdze i wypytywali o ulotki rozłożone na grobowcach. Ja do niczego się nie przyznawałem. Mówiłem: „Ja tych ulotek nie rozkładałem. Nie miałem i nie mam żadnych ulotek. Proszę bardzo, szukajcie u mnie w domu czy w taksówce”. Na szczęście skończyło się na kolejnej groźbie, że mnie wykończą, no i wypuścili mnie.
Ten kapitan Bobiński już wcześniej mnie zatrzymywał. Pierwszy raz to jeszcze po 13 grudnia 1981 roku, po tym, jak zorganizowałem w kotłowni PSM-u spotkanie podziemnych działaczy solidarnościowych. Ktoś najwyraźniej musiał o tym donieść Bezpiece. Bobiński aresztował mnie wieczorem 22 grudnia i spisał na mnie protokół, że zorganizowałem nielegalne spotkanie. Do niczego się nie przyznałem, ale w związku z tym oskarżeniem jeszcze tego dnia w nocy dostarczył mnie prokuratorowi na salę sądową. Na szczęście dla mnie był to prokurator Wrzos, który mieszkał w tej samej co i ja klatce w bloku na Kmieciach, i któremu ja kiedyś pomogłem w jakiejś ważnej dla niego sprawie. Prowadząc oficjalne przesłuchanie, w obecności kapitana Bobińskiego, prokurator Wrzos stwierdził, że za ten czyn grożą mi trzy lata więzienia. Gdy jednak po chwili wysłał Bobińskiego po jakiś dokument, to na osobności powiedział mi, żebym do niczego się nie przyznawał, żebym utrzymywał, że wprawdzie byłem w kotłowni poza godzinami pracy, ale sam i w celu sprawdzenia obsługiwanego przeze mnie pieca centralnego ogrzewania. No i dzięki prokuratorowi Wrzosowi nie dostałem trzech lat więzienia.
Wywiad przeprowadził i opracował Jacek Borzęcki