Trudno jest uniknąć podejrzenia o chęć wejścia w szeregi samochwalców, którzy naginając nieco historię, chcą przywdziać szaty bohatera. Ponieważ w tamtych właśnie czasach byłem osobą młodą, uczniem szkoły średniej, studentem, młodym nauczycielem, łatwiej opisać mi ten okres, stojąc nieco z boku. Choć w wielu przywołanych przedsięwzięciach przemyskiej opozycji brałem bezpośredni udział, mogę zachowując nieco dystansu, dać ich świadectwo. Poznałem wielu prawdziwych bohaterów tamtych czasów, ludzi, którzy wykazywali się odwagą i niezłomnością. Poznałem też działania bezpieki – co potrafiła wyprawiać z ludźmi, łamiąc życiorysy, życie prywatne i zawodowe, skazując na poniewierkę, wykluczenie. Gdy widzę niektórych z byłych funkcjonariuszy UB i liderów PZPR na ulicach, uśmiechniętych, zadowolonych, biorących udział w życiu publicznym i politycznym, cisną się na usta wyrazy powszechnie uznawane za obraźliwe. Mam nadzieję, że moje wspomnienia przywołają przede wszystkim tych, którzy odeszli, a niejednokrotnie mieli swój wielki udział w walce z komuną o wolność.
Nim trafiłem na strych
Choć z działalnością opozycyjną zetknąłem się w liceum, mogę, powtarzając żart mojego taty, powiedzieć, że „miłość” do Związku Radzieckiego wyssałem z mlekiem matki. Obydwoje rodzice byli kresowianami. Mojego dziadka ze strony ojca okupanci sowieccy zamknęli pierwszego tygodnia okupacji w Kołomyi. Mama, rocznik 1937, 10 lutego 1940 roku w pierwszej fali zsyłek sowieckich wraz z całą rodziną „wyjechała na wycieczkę” pod Archangielsk. Tam zmarła moja babcia po dwóch miesiącach pobytu na zesłaniu. Pierwszym komunistycznym kłamstwem, które mnie jako nastolatka najbardziej uwierało, był zapis w dowodach osobistych rodziców – „miejsce urodzenia: ZSRR”.
Pierwszym bezpośrednim włączeniem się w sprzeciw wobec komuny była budowa kościoła na przemyskich Kmieciach. Ta niewielka drewniana stodoła, która pod przewodnictwem ks. Adama Michalskiego stała się kościołem, była prawdziwą oazą wolności, ale też dawała niezwykłe poczucie wspólnoty. Nie zważając na stałe obserwacje ze strony UB, mieszkańcy nielicznych wtedy bloków wspólnie budowali kościół jako budynek, ale też wspólnotę parafialną. Wraz z kolegami, rówieśnikami, ruszyliśmy do kopania fundamentów plebanii, a potem pomagaliśmy przy budowie bardziej cywilizowanej formy kościoła. Bez większego doświadczenia stawaliśmy się ministrantami, lektorami. Ksiądz Michalski, poddawany nieustannie represjom ze strony władz komunistycznych, niezłomnie budował kościół i wspólnotę. Msze z okazji zakazanych w tamtych czasach świąt, takich jak 3 Maja, 11 listopada, 15 sierpnia zawsze odprawiane uroczyście, dopełniane były płomiennymi patriotycznymi kazaniami, które stawały się lekcjami historii. To też był czas, kiedy zacząłem uczestniczyć w podobnych uroczystościach, w których głos zabierał abp Ignacy Tokarczuk.
Rozpoczynając w 1979 naukę w I LO im. Juliusza Słowackiego w Przemyślu, spotkałem jako swojego nauczyciela Adama Szostkiewicza. Młody nauczyciel j. polskiego i j. angielskiego szybko zdobył serca i umysły uczniów naszej klasy. To był czas pierwszych kontaktów z literaturą tzw. drugiego obiegu, m.in. poezją Czesława Miłosza, twórczością innych „zakazanych” poetów i literatów. Od momentu gdy A. Szostkiewicz został czynnym działaczem Solidarności, m.in. rzecznikiem prasowym ZR NSZZ „Solidarność” Ziemia Przemyska, mimo że przestał nas uczyć w szkole, stał się „wtyczką” w Solidarności, gdzie coraz częściej przychodziłem po bibułę i książki z drugiego obiegu. Prawdziwymi liderami tej naszej uczniowskiej opozycji byli Jacek Mleczko, Maciek Kędzior i Ela Błońska. To dzięki nim moje wizyty w ZR na Kamiennym Moście stawały się coraz odważniejsze. Poznałem wtedy braci Kurowskich, którzy pracowali w biurze rzecznika. Tam przechodziłem pierwsze lekcje druku na powielaczach, a ta umiejętność miała się jeszcze przydać w późniejszych czasach. We wrześniu 1981 roku na propozycję A. Szostkiewicza wyjechałem wraz z trójką innych uczniów do Gdańska na spotkanie rodzącego się niezależnego samorządu uczniowskiego. Wraz z Mariuszem Czarniecki, Jurkiem Tomusiakiem i koleżanką z Zespołu Szkół Ekonomicznych (niestety nazwiska nie pamiętam i mam nadzieję, że ta wspaniała dziewczyna mi to wybaczy), uczestniczyliśmy w niezwykłym spotkaniu. Do młodych zbuntowanych przyszedł m.in. Andrzej Gwiazda i inni czołowi działacze Solidarności. To był wielki szok. W dużych ośrodkach miejskich, takich jak Gdańsk, Warszawa, Kraków, Poznań rodziły się struktury niezależnych samorządów uczniowskich, które posiadały już m.in. swoje pisma (oczywiście ukazujące się poza cenzurą). Udało mi się nawiązać kontakt z redakcją pisma „Uczeń Polski”, dzięki czemu wiozłem do swojego liceum plecak pełen bibuły, a potem jeszcze kilkukrotnie otrzymywałem paczki z kolejnymi numerami, które rozprowadzałem wśród uczniów liceum. Niestety, jak się okazało, „karnawał wolność” trwał jeszcze tylko kilka miesięcy. Do dziś pamiętam jedno ze spotkań z Adamem Szostkiewiczem w Zarządzie Regionu, gdzieś pod koniec października 1981 roku, kiedy to oświadczył, że zbliża się moment krytyczny. Wskazywał, że walka m.in. o wolność słowa, zniesienie cenzury, jest dla komunistów nie do przyjęcia i pewnie dojdzie do sytuacji kryzysowej. Tak też się stało. 13 grudnia rano wraz z Maćkiem Kędziorem i moim bratem Jackiem poszliśmy do Zarządu Regionu, niosąc śpiwory i koce. Ku naszemu zdziwieniu same biura były jeszcze w rękach związkowców. W dość nerwowej atmosferze w piecu palone były różnego rodzaju dokumenty i pieczątki. ZOMO do biur ZR wkroczyło następnego dnia. Gdy zomowcy pacyfikowali biuro na piętrze, Ela Błońska z piwnicy wynosiła jeszcze maszynę do pisania i matryce. To na nich w podziemiach kościoła franciszkanów powstawały pierwsze ulotki. Jacek Mleczko i Maciek Kędzior wprowadzili mnie we franciszkańskie zakamarki, w których królował brat Maksymilian. Oczywiście drukowanie odbywało się już bez powielacza, ale ręcznie z matrycą przymocowaną do deski z filcem i z wałkiem w ręku. Podobnie spędziliśmy sylwestra 1981/1982 w mieszkaniu Wojtka Mikuły, do godz. 24 zabawa, a potem drukowanie. Ela Błońska, Maciek Kędzior, Jacek Mleczko i mój brat Jacek jako studenci wyjechali dość szybko na studia, które zostały zawieszone po wprowadzeniu stanu wojennego. Stali się jednocześnie osobami, które dostarczały najnowsze informacje o sytuacji w opozycji oraz dowozili „świeżą” bibułę. Bardzo ważnym osobistym doświadczeniem z pierwszej zimy stanu wojennego było oczekiwanie na wiadomości o ukrywającym się Adamie Szostkiewiczu.
Ubecja zagościła w moim domu w lutym 1982 roku. Jak na drobnego z budowy licealistę obstawa była znaczna. Jeden nieco wystraszony umundurowany żołnierz i trzech ubeków. Rodzice byli przerażeni, choć tato, który rozpoznał jednego z ubeków jako swojego byłego ucznia, był raczej wściekły. Po dość pobieżnej rewizji (dzięki Bogu) zabrali mnie na przesłuchanie. Pamiętam tylko, jak mama robiąc mi na czole znak krzyża, wsadzała do kieszeni tabliczkę czekolady i pudełko aspiryny, a tato zdążył jedynie krzyknąć, żebym wstydu rodzinie nie przyniósł. Na moje szczęście okazało się, że ubecy chcieli mnie przesłuchać na okoliczność mojego zaangażowania w niezależny samorząd uczniowski, a nie drukowanie bibuły. Na biurku przesłuchującego mnie ubeka leżał jeden z egzemplarzy „Ucznia Polskiego”.
Kolejne spotkanie z UB miałem w listopadzie 1983 roku, gdy wraz z koleżanką z klasy Basią Psik wylądowałem na ulicy Dworskiego, tłumacząc się, dlaczego zrobiliśmy gazetkę na 11 listopada.
Kontakty z bratem i kolegami z Krakowa pozwalały w kolejnych latach utrzymywać wiedzę, co się dzieje w „podziemiu” i zdobywać nową bibułę. Pomagały w tym też wyjazdy do Krakowa. Rzeszów, w którym podjąłem zaoczne studia z historii, wydawał się w tym czasie pustynią, jeżeli idzie o niezależne życie kulturalne, jak i opozycyjne. 30 kwietnia 1985 roku wraz z Jackiem, który zjechał ze swoją młodą żoną i malutkimi córkami na przerwę z okazji 1 Maja do domu rodziców, postanowiliśmy godnie uczcić to święto i przemalować propagandowe tablice. Nasi koledzy Marek i Tomek Kuźmiek i ja staliśmy na czatach, a Jacek jako kształcący się architekt ze zdolnościami artystycznymi poszedł przerabiać tablice. Okazało się, że UB spodziewało się takich akcji i natrafiliśmy na jeden z tajnych patroli. Nam trzem udało się zbiec, Jacek mimo ostrzeżenia i ucieczki, został złapany. Następnego dnia rano przyjechali po mnie. Mało przyjemne rozmowy z ubekami, próby szantażu i zastraszanie, groźby wyrzucenia rodziców z pracy, a brata ze studiów. Bardzo chcieli zrobić ze mnie kapusia. Podkreślali jedynie, że widać w nas dobrych braci, bo jeden drugiego krył, jak mógł. Ostatecznie, by mnie zmiękczyć, wsadzili mnie do aresztu w Jarosławiu na 48 godzin, gdzie w celi przywitał mnie stary Zek słowami: „Nic się małolat nie łam, więcej niż KS nie dostaniesz”. Straciłem pracę i pojawiły się kłopoty na uczelni. Dzięki niezastąpionemu dr. Antoniemu Kunyszowi udało się fortelem uratować studia. Kolejne miesiące to nieustanne nękanie ze strony UB. Ostatecznie we wrześniu, gdy dostałem kolejne wezwanie do siedziby UB na Dworskiego, poszedłem do księdza Stanisława Cebuli, wikarego w naszej parafii na Kmieciach z prośbą o pomoc. Ten, bardzo przejęty całą sytuacją, poprosił, bym przez chwilę poczekał, bo musi zapytać pewną osobę o poradę. Jak się później okazało, był to znany działacz Solidarności Andrzej Kucharski. Gdy wrócił, powiedział krótko: „Jak nie wiesz, co mówić, to módl się”. Tak też zrobiłem. Po 6 godzinach milczenia (w rzeczywistości w myślach odmawiałem różaniec) i kolejnych próbach zastraszania, m.in. mało wyrafinowanym sposobem na dobrego i złego ubeka, usłyszałem od Wiesława Gronostalskiego tekst: „Pamiętaj, w Polsce nie ma miejsca dla wrogów komunizmu. Jak się nie podoba, to wypi…, a my paszport tobie damy”. Wtedy po raz pierwszy tego dnia odezwałem się, mówiąc, że w Polsce podoba mi się bardzo, tylko władza mi nie odpowiada. Była to ostatnia wizyta na UB. Potem jeździli jeszcze za mną do szkoły we Fredropolu, gdzie pracowałem, ale tylko na rozmowy z dyrektorem Zbyszkiem Żakiem, który lojalnie mnie poinformował że „smutni” za mną jeżdżą.
Był to czas, gdy w parafii na Kmieciach coraz mocniej zaczęło działać Duszpasterstwo Ludzi Pracy. Organizowane przez niezłomnych księży; Stanisława Cebulę, Jana Pępka i Eugeniusza Dryniaka (tych dwóch ostatnich było duszpasterzami podziemnej Solidarności), spotkania w salkach katechetycznych były prawdziwymi oazami wolności. To tam miałem okazję obejrzeć zakazany w tym czasie film „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, tam odbywały się spotkania – wykłady m.in. z Janem Musiałem, Janem Drausem, Stefanem Bratkowskim. Innym miejscem, gdzie rozwijała się kultura niezależna, były Dni Kultury Chrześcijańskiej organizowane w kościele Św. Trójcy i u Franciszkanów. Tam też po raz pierwszy zetknąłem się ze środowiskiem twórców pisma „Strychu Kulturalnego”.
Na strychu
Wspomnienia związane ze strychem są do dzisiaj jednymi z najbardziej dla mnie inspirującego i wolnościowego okresu w życiu. By zrozumieć fenomen tego miejsca, jak i ludzi, którzy tam się pojawiali, trzeba powrócić do rzeczywistości lat 80. Dom Marka Kuchcińskiego, miejsce spotkań, był ostatnim w granicach miasta. Otoczony starym sadem i stojącymi opodal tunelami, gdzie rosły pomidory, które dawały utrzymanie Markowi i były jednym ze sposobów na uniezależnienie się od systemu.
Wokół brakowało zabudowy, a idąc sadem w stronę strumienia, można było niepostrzeżenie wydostać się z tej okolicy. Przydatne szczególnie wtedy, gdy od ulicy Węgierskiej stała nyska lub fiat 125p z nieznajomymi panami.
Sam dom, parterowy z poddaszem, gdzie zlokalizowany był strych – miejsce spotkań, wykładów, gorących dyskusji – enklawa wolności. Nie mniej ważnym miejscem w tym domu była położona na parterze kuchnia. Jako przedsionek do wzniosłych strychowych spotkań odgrywał jednak niepośrednią rolę. Tutaj odbywały się twórcze spotkania. Duży stół stojący pośrodku był świadkiem wielu dyskusji trwających czasem do późnych godzin porannych. Ich różnorodność, od historii sztuki, przez filozofię, literaturę, po kwestie polityczne zależała niejednokrotnie od gości strychowych lub tych, którzy zjawiali się przy okazji wystaw „Człowiek, Bóg, Świat”, organizowanych w podziemiach franciszkańskich. Dla studenta spotkania te były jak najlepsze seminaria. Po pierwsze prowadzone przez najwybitniejszych specjalistów w swoich dziedzinach, którzy gościli na strychu, ponadto pozbawione cenzury. Śmiem twierdzić, że w tamtych czasach żadna uczelnia w Polsce nie dawała takich możliwości, swobodnych i jednocześnie niezwykle inspirujących rozmów i wykładów, które nie tylko poszerzały wiedzę, ale i pozwalały na rozwój duchowy i intelektualny.
Moje kontakty z Markiem Kuchcińskim i strychem zaczęły się dość niefortunnie. Po kolejnych Dniach Kultury Chrześcijańskiej w 1985 roku pierwszy raz zagościłem na ulicy Węgierskiej. Byłem pod wielkim wrażeniem miejsca, gospodarza, jak i jego gości. Panowały tam nieco hipisowskie klimaty, otwartość i bezpośredniość w kontaktach. Niestety dwa miesiące później ubecja zamknęła gospodarza. W grudniu aresztowany został Maciek Kędzior, który wraz z zorganizowaną przez siebie grupą rozprowadzał ulotki po przemyskich kościołach przywiezione z Krakowa. Wokół przybywało tych, którzy bezpośrednio odczuwali represje ze strony ubecji. Jednocześnie ich przykład, niezłomnej postawy, prowadzonych głodówek, dawał szkołę, jak z ubecją należy postępować. Moje skromne „48 godzin” i wyrok kolegium stawały się igraszką wobec tego, co przechodzili inni.
W tym czasie Duszpasterstwo Ludzi Pracy przy parafii na Kmieciach stawało się jedynym miejscem, gdzie nadal rozwijała się działalność niezależna i opozycyjna. Wtedy też dostałem propozycję wyjazdów i uczestniczenia w niezależnych spotkaniach organizowanych w klasztorze sióstr niepokalanek w podwarszawskim Szymanowie. Uczestniczył w nich również Adam Łoziński, już wtedy zasłużony działacz opozycji, nauczyciel, członek Solidarności. Spotkania te stały się kolejną okazją do wysłuchiwania znakomitych wykładów, które prowadzili m.in. Halina Bortnowska, Jacek Szymanderski, Stefan Bratkowski. Były też okazją do kupowania książek z drugiego obiegu i zdobywania bibuły.
Po wyjściu Marka Kuchcińskiego z więzienia (aresztowana była wtedy grupa działaczy opozycji, m.in. Marek Kamiński i Andrzej Kucharski) moje wizyty na strychu stawały się coraz częstsze. O spotkaniach strychowych, gościach, którzy tam występowali, imprezach tam organizowanych napisano już sporo. Myślę, że największym skarbem tych spotkań, obok poruszanej tematyki, było poznanie niezwykłych ludzi, uczestników spotkań strychowych. Byli nimi tzw. tubylcy. Do „żelaznej gwardii” uczestników spotkań należeli m.in. Marek Zazula, muzyk, nauczyciel gry na wiolonczeli, który niejednokrotnie wzbogacał wernisaże wystaw w podziemiach franciszkańskich swoimi koncertami, zaangażowany w tworzenie Dni Kultury Chrześcijańskiej, prowadzący chór w kościele Salezjanów, jedna z najbarwniejszych postaci tego środowiska. Jerzy Bonarek, z żoną Beatą, jeden z liderów Solidarności Rolniczej, zaangażowany w spotkania organizowane przez ks. Bartmińskiego w Krasiczynie, wożący pomoc na Śląsk, „bieszczaders” zakładający niezależną osadę na Caryńskim z Wieńczysławem Nowackim, kolporter niezależnej prasy. Jurek to również właściciel niezapomnianej zielonej nysy, ważnego środka transportu, który obsługiwał gospodarstwo ogrodnicze Jurka, ale też niezbędnego do działalności opozycyjnej. Niejednokrotnie też przydatna była w życiu towarzyskim, tak jak podczas okrytego legendą towarzystwa strychowego wyjazdów w Bieszczady. Dla mnie Jurek to ostoja spokoju, a przy swojej posturze budzący respekt, ale też dający poczucie bezpieczeństwa. Jan Musiał, doświadczony w bojach z komuną, autorytet, redaktor „Strychu Kulturalnego”, mający mocną pozycję w gremiach kościelnych, wykładowca „latających uniwersytetów”, rodzinnie związany z Markiem Kamińskim, szefem podziemnych struktur Solidarności. Lucyna i Janusz Czarscy, Waldek Wiglusz, Józek Kurylak, Grażyna Niezgoda, Mirek i Brygida Buszowie. To byli „najstarsi” uczestnicy spotkań. Pod koniec lat 80. grono to powiększyło się znacznie, wśród uczestników spotkań znaleźli się Wojtek Mikuła, Artek Wilgucki, Paweł Niemkiewicz (z Jarosławia), Monika Maresch, Zygmunt Grzesiak i Ela Błońska-Grzesiak, Lucyna Podhalicz, Staszek Koba. Przy Zygmuncie Grzesiaku pozwolę sobie na dłuższe wspomnienie. Zygmunt z Nowej Huty, w latach 80. działacz niepodległościowy, członek i założyciel Liberalno-Demokratycznej Partii „Niepodległość”, prywatnie mąż Eli Błońskiej, która po wyjeździe z Przemyśla mocno zaangażowała się w działalność opozycyjną w Krakowie wraz z ekipą z Przemyśla, tj. Maćkiem Kędziorem i Jackiem Mleczko. Zygmunt i Jacek na 1 maja 1986 roku przygotowywali wyrzutnię do ulotek, która miała „wypalić” na krakowskim Rynku i w ten sposób rozprowadzić wśród uczestników reżimowych uroczystości Święta Pracy ulotki. Ostatecznie zostali aresztowani przez krakowskie UB. Stawiany im zarzut to „terroryzm na tle politycznym”, bo wyrzutnia miała w opinii ubeków służyć do ostrzeliwania rakietowego obiektów komunistycznych. Gdyby nie represje, które spotkały obu, można by ze śmiechem przyjąć te zarzuty. Ela pokazywała mi później pamiętniki ich dzieci. W jednej z rubryk było zapisane: „Mój pierwszy wyjazd tramwajem – jadę do taty do więzienia na Montelupich”.
Obok tubylców ważnymi uczestnikami spotkań strychowych byli przyjezdni. Obok bohaterów poszczególnych spotkań należały osoby niezwykłe: Marta Siennicka i Stefan Makowiecki, wspaniali ludzie, pracownicy naukowi. Marta, znana również jako „Miss redakcji”, bo pod takim pseudonimem publikowała w „Strychu Kulturalnym”, była jednocześnie niezastąpionym tłumaczem dla przyjeżdżających zagranicznych gości. Jej wiedza, erudycja były niezwykłym uzupełnieniem tłumaczeń, które robiła. Stefan, obok ogromnej wiedzy posiadał znakomite poczucie humoru. Ich udział w spotkaniach stanowił zawsze wzbogacenie dyskusji. Z Martą mam osobiste wspomnienia. To ona ochrzciła mnie „Szczawikiem”. Z Martą też często odwoziłem naszych zagranicznych gości do Warszawy. Podczas jednego z wyjazdów jechaliśmy z Denisem O`Keefe i Wainem Shutem. Choć był to już czas tworzenia się Komitetów Obywatelskich, władza ludowa nieustannie interesowała się naszym środowiskiem. Dlatego jeszcze przed Jarosławiem dołączył ogon w postaci fiata 125p o znanych ubeckich numerach rejestracyjnych. Za Jarosławiem w okolicach Szówska dołączył jeszcze radiowóz drogówki, który po chwili wyprzedził nasz samochód i zatrzymał do kontroli. Ubecy w nieoznakowanym radiowozie czekali kilkaset metrów z tyłu. Sprawdzanie dokumentów zagranicznych gości przez milicjantów z drogówki było bezcennym doświadczeniem. Szczególnie rozczytywanie paszportów i zastanawianie się, które to jest nazwisko, a które to imię oraz radość milicjantów, gdy okazało się że Marta jest Polką: „O! to Pani jest nasza!”. Gdy oświadczyłem, że obaj panowie są członkami parlamentów swoich krajów i że natychmiast jadę do Jarosławia, żeby telefonicznie powiadomić stosowne konsulaty o ich zatrzymaniu, zrobiło się nieco śmiesznie, bo milicjanci nie bardzo wiedzieli, co robić. Ostatecznie kazali jechać dalej. Było to moje ostatnie spotkanie z „władzą ludową”.
Kolejną bardzo ważną postacią często przyjeżdżającą na spotkania strychowe, ale też prywatnie, był Krzysztof Sawicki, „Rudy”. Działacz Solidarności, uczestnik strajków w Świdniku, potem związany z podziemnymi strukturami Solidarności w Białymstoku. Łącznik strychu z podziemiem solidarnościowym, dostawca politycznych informacji, bibuły i bezcennych kontaktów. To m.in. dzięki niemu nawiązaliśmy współpracę z Archiwum Wschodnim i Zbigniewem Gluzą. Wraz z Markiem i Krzyśkiem zbieraliśmy relacje sybiraków i mieszkańców Kresów. Po kilku takich rozmowach, które zarejestrowałem na taśmach magnetofonowych i później spisałem na maszynie, nie mogłem spać. Wstrząsające świadectwa bestialstwa, jakiego dopuszczali się sowieccy okupanci, ale też czystek etnicznych dokonywanych przez Ukraińców. Krzysiek to dodatkowo znakomity muzyk grający na harmonijce ustnej bluesa oraz na kongach.
Robert „Bob” Filding, kolejny niezwykły gość strychowy. Amerykanin związany z Solidarnością od początku powstania związku. Nieustannie zaangażowany w podziemną opozycję. Moje pierwsze z nim spotkanie było dość oryginalne. Gdy zapukałem do drzwi Marka domu, otworzył mi nieznany jeszcze Bob i przywitał w nienagannym języku rosyjskim, pytając, czego tu szukam. W tamtych czasach pierwsze skojarzenie to takie, że Sowieci zamknęli Marka. Widząc moją nietęgą minę, Bob przeszedł na angielski, ale z takim bostońskim wydaniu (bo z Bostonu pochodzi). Gdy to nie pomogło, przeszedł na polski i tak się z Bobem poznałem. Innym razem spotkałem Boba na zjeździe Solidarności w Gdańsku w 1990 roku. Obsługiwał wtedy delegację amerykańskiej centrali związkowej ALF CIO, a tłumaczem tej grupy była Marta Siennicka. Jego późniejsze dzieje, już w latach 90., pobyt na Ukrainie, Białorusi, w Kazachstanie, to materiał na książkę. Najlepsza rekomendacja – Łukaszenko wytrzymał z nim tylko kilka miesięcy i go z Białorusi popędził.
Marek Matraszek – łącznik z Londynu. O jego roli też wiele napisano. Dzięki Markowi środowisko strychowe oraz redakcja „Strychu” otrzymywały duże wsparcie techniczne, ale też dzięki niemu do Przemyśla przyjeżdżali wybitni przedstawiciele świata polityki z zagranicy, m.in. Roger Scruton. Od czasu do czasu dzwonił na telefon moich rodziców o różnych porach nocy, niezmiennie pytając „Czy jest może Szczawik?” – był to znak, że idzie kolejny przerzut lub istotna informacja dla Marka Kuchcińskiego. Bardzo ważną osobą, która od strony logistycznej i organizacyjnej dbała o całokształt spotkań i funkcjonowanie środowiska, jak i samego miejsca spotkań, był Pan Zbigniew Kuchciński, tato Marka. Mimo że zawsze nieco w cieniu, był niezawodny w rozwiązywaniu wielu problemów. Związany ze środowiskami kresowymi wspierał wszystkie nasze działania, dodając wyważoną ocenę sytuacji i cenne uwagi. Mam nadzieję, że nie pomniejszę jego roli, dodając, że był producentem znakomitej orzechówki i cytrynówki.
Jednym z najważniejszych przejawów aktywności środowiska strychowego było organizowanie wystaw „Człowiek, Bóg, Świat”. Gościnne podziemia kościoła Franciszkanów stały się jedną z nielicznych w Polsce niezależnych galerii artystycznych, w których swoje prace prezentowali polscy artyści spoza oficjalnego obiegu oraz goście zagraniczni. Zetknięcie z artystami, ich sztuką oraz filozofią w mistycznym miejscu, jakim były podziemia, to kolejne niezapomniane doświadczenie. To również niezła szkoła w organizowaniu dużych wystaw przy skromnych środkach i bez zaplecza technicznego. Zdarzało się m.in., że po prace uczestników trzeba było jechać do Warszawy. W ten sposób w jedną stronę jechały Marka pomidory i w tej samej przyczepce do Przemyśla wracały obrazy.
1989 rok
To przełomowy okres dla wielu spośród uczestników spotkań strychowych. Trzeba było zejść ze strychu i włączyć się w oficjalną działalność opozycji demokratycznej. Organizowanie Komitetów Obywatelskich, wyłanianie kandydatów do pierwszych prawie wolnych wyborów, spotkań z wyborcami, współpraca z odradzającymi się strukturami Solidarności. To bardzo gorący czas, gdzie strychowe teoretyczne rozważania związane z budowaniem społeczeństwa obywatelskiego trzeba było przekuć na rzeczywistość. Prawa do poprawki nie było. W mojej ocenie egzamin ten ludzie ze strychu zdali. Trudno jest jednym zdaniem opisać ten okres. Wielki entuzjazm, zapał i wiara w zwycięstwo oraz ciężka praca. Jestem przekonany, że wiele spośród działań podejmowanych wtedy przez uczestników ruchu Komitetów Obywatelskich, m.in. sposobu wyłaniania kandydatów do władz centralnych, jak i samorządowych, powstawania programów politycznych i gospodarczych, kontaktów z wyborcami może nadal stanowić wzór do naśladowania. Jak pokazały późniejsze lata, strych stał się również kuźnią wielu przyszłych polityków i działaczy społecznych, pełniących w samorządzie lokalnym, ale też we władzach ogólnopolskich bardzo ważne funkcje.
Jan Jarosz „Szczawik”