Rozmowa odbyła się 24.09.2022 roku w kawiarni Libera w Przemyślu.
AB: Witam, tak jak wspominałem wcześniej, Przemyskie Towarzystwo Kulturalne bierze udział w projekcie dofinansowanym przez Muzeum Historii Polski. Głównym celem jest utworzenie portalu internetowego, w którym gromadzone będą wspomnienia, teksty, rozmowy, a także wydawnictwa archiwalne i po prostu pamiątki dawnych czasów.
GN: Jest też piękne archiwum, które gdzieś mam, zdjęcia robione przez Władysława Szulca z Sanoka, fotografika, przekazane mi przez jego córkę, które muszę odszukać. Jest też ważne wydawnictwo pt.: „25 x Słonne”, znakomicie zrobione przez Tadeusza Nuckowskiego, a Nuckowski, jak wiadomo, współpracował ze „Strychem”. Edward Robinson, którego widzę tu na zdjęciu, to jest ciekawy temat na osobną opowieść. Może uda się coś takiego napisać. Dobrze byłoby iść drogą małych tekstów. Po prostu każde takie wspomnienie zamykać w jednym tekście. Edwardem Robinsonem zajmowałam się osobiście, bo okazało się, że on wyjechał tam do miejscowości Prałkowce i robił w tamtejszym kościele ołtarz. I tam go ktoś umieścił na plebanii i wszyscy o nim zapomnieli. Siedział tam chwilę, nie znając języka polskiego, i robił swoją sztukę. Nauczyłam go jeździć autobusem na moje nieszczęście, bo on wtedy przyjeżdżał do mnie prawie codziennie, stawiał się w mieszkaniu i musiałam się nim zajmować. Zrobił ołtarz drewniany, który podarował parafii, ale parafia go nie przyjęła, bo był to bardzo abstrakcyjny ołtarz. Było to w czasach festiwalu Człowiek – Bóg – Świat. Możliwe nawet, że sprowadziła go Helen Ganly. Artyści z Oksfordu, których sprowadziła Helen, byli również na plenerze w zamku w Krasiczynie. Marek Kuchciński płacił wtedy na plebanii za nasz pobyt 1 dolara dziennie od uczestnika, bo taki był przelicznik złotówki. Ci artyści bardzo się tym przejęli i chcieli nam wtedy pomagać, widząc, jak tu wygląda życie. Wykonali wtedy różnego rodzaju działania artystyczne i dzieła. Roger Perkins zrobił wtedy takiego człowieka z drewna, taką figurę ludzką. Chciał podarować to muzeum, ale to się nie udało, muzeum nie przyjęło tego dzieła. Pewnie byłby to dla nich kłopot, bo Perkins wykorzystał mało trwały materiał, deseczki drewniane, niewysuszone, konserwatorzy mogliby tego nie utrzymać. Poza tym był to duży format dzieła. Wróćmy jednak do Państwa projektu.
AB: Chciałem porozmawiać o tym właśnie całym ruchu, „Strychu” i spotkaniach. Jak to Pani wspomina, kiedy to się dla Pani zaczęło?
GN: Spotkania strychowe zaczęły się w moim mieszkaniu i mieszkaniu Marka, a w zasadzie u jego rodziców przy ul. Matejki.
AB: A nie w Ostrowie pod Przemyślem?
GN: Nie, to potem, najpierw na pewno u rodziców Marka – Janiny i Zbigniewa. U mnie było spotkanie poetyckie z poetką Barbarą Tondos. Z tego spotkania są jakieś zdjęcia, muszę je odszukać. Z tego drugiego nie ma zdjęć, a ciągle nam wszyscy mówili, że powinniśmy dokumentować to, co robiliśmy. Nie mieliśmy na początku do tego za bardzo głowy. Ja byłam wtedy wdową, miałam małe dziecko, pracę itp. U Marka odbyło się spotkanie z poetą Józefem Kurylakiem, który potem okazał się agentem.
AB: Tak, znam tę dramatyczną historię.
GN: Potem wszystko przeniosło się do domu Marka w Ostrowie.
AB: Było zatem duże zainteresowanie kontynuacją spotkań?
GN: Nie do końca o to chodziło. Po prostu żyliśmy wtedy w innych czasach, gdzie wszyscy spotykali się w domach. Teraz na przykład nie umawialibyśmy się tutaj w kawiarni, tylko w domu. Ten trend zachodni z Francji, Włoch – spotkań w restauracjach – przyszedł do nas dopiero niedawno. Wtedy myśmy się spotykali w domach. Ja gościłam u siebie ogromne ilości ludzi, grup artystów we własnym mieszkaniu. Miałam trochę jedzenia, herbatę i tak to się odbywało. I nie przyszło mi wtedy do głowy, że może być inaczej. Poza tym ruch, o którym mówimy, teraz był w kontrze do ówczesnej sytuacji w kraju. Byliśmy często śledzeni i takie spotkania mogły być wtedy nagrywane. Pamiętam na przykład, jak ciągle miałam tłuczone szyby w mojej DeSie, którą wtedy prowadziłam w Przemyślu. Często siedziałam do rana, żeby nikt nie ukradł drogocennego towaru, a to trzeba pamiętać, były czasy specyficzne. Nie chciałam narażać pracowników. Bardzo uciążliwe było to nękanie przez ubeków, to było okropne, często wtedy chorowałam. Nie było to wszystko takie proste, jednak nawyk spotykania się przetrwał, odbywały się często w ciekawym towarzystwie. Po przeniesieniu się spotkań do Marka w Ostrowie okazało się, że warunki są znakomite. Pierwsza wystawa, pamiętam, to była wystawa pojedyncza, potem były wystawy zbiorowe. Napisałam nawet list zapraszający artystów i wszyscy odpowiedzieli. Wystawę prezentowaliśmy w podziemiach oo. franciszkanów w Przemyślu, trzeba było jej pilnować społecznie. Ojcowie udostępnili nam swoją przestrzeń i nie cenzurowali niczego. Na wystawach festiwalowych były też obrazy naprawdę szokujące, jak np. Janusza Szpyta, który mówił o profanacji przez ludzi słów Chrystusa…
AB: Nikt nie miał nic przeciwko?
GN: Nie, te wystawy miały pozytywny odbiór zarówno franciszkanów, jak i widowni, a artyści pokazywali to, co chcieli. Swoje prace prezentował też Zygmunt Czyż, grafik z Rzeszowa, już nieżyjący. Było też wiele znanych w Polsce nazwisk. Ja weszłam do tego ruchu po śmierci mojego męża w roku 1985. Tak jak wspominałam, pierwsza wystawa była ściśle przemyska, potem rozszerzyliśmy dobór artystów zgodnie z diecezją przemyską. Następne wystawy to byli już goście zza granicy, np. Helen Ganly, Edward Robinson, potem ważny plener w Krasiczynie. Tutaj w tym wydaniu „Strychu Kulturalnego” z 2019 roku jest całe kalendarium… Jest Margaret Steel Hunter, Szkotka i profesor David Reagan ze Stanów Zjednoczonych. Bardzo ważne nazwisko Marek Sapeto, artysta, który miał swoją indywidualną wystawę. Jest i wystawa wspólna Cepiński/Kościuk.
AB: Tak, z tej ostatniej wystawy jest fotografia opublikowana w tym wydaniu „Strychu” z 2019 roku. Część archiwalnych materiałów, m.in. fotografii właśnie, zostało już częściowo zeskanowanych. Chcemy to wszystko udostępniać ludziom.
GN: Tak, jak przeglądam te fotografie, to widzę bardzo ważną osobę – księdza Partykę. Widzę też na zdjęciu Magdalenę Hniedziewicz, którą zaprosiliśmy do jury festiwalu. Potem związała się z nami na dłużej i przyjeżdżała. Bardzo ważna krytyk sztuki. Jest też Kaziu Wiśniak, który był w jury. Jest też Marysia Witkiewicz, malarka, o której opowiadałam wczoraj na moim wykładzie o przemyskich artystkach. Widzę tu też obrazy Stanisława Koby, ale zbiorowa wystawa. Pamiętam taką historię z tej wystawy, że Jadwiga Sawicka, ówczesna partnerka Koby, przyniosła na wystawę obrazy jeszcze mokre, malowane dosłownie dzień wcześniej. Pilnowaliśmy tych obrazów w podziemiach, to były duże pomieszczenia. Teraz sobie myślę, że też to mogło być nękanie albo jakiś idiota, ale ktoś po prostu te mokre obrazy, namoczonym w farbie palcem, pozaznaczał, niszcząc je. Ciekawe, tutaj widzę późniejszego wojewodę Niemkiewicza… My w ogóle nie spodziewaliśmy się, że część z nas zostanie potem politykami na szczeblu wojewódzkim czy krajowym.
AB: Tego chyba się nikt nie spodziewał. A czy czuliście na plecach oddech bezpieki?
GN: Najczęściej wiedzieliśmy, że nas obserwują, że jeżdżą za nami samochodami i parkują w miejscu spotkań. Mieliśmy taką świadomość. Na przykład w naszym dzisiejszym lokalu Libera to jego współwłaściciele Beata i Jurek Bonarek podczas edycji festiwalu sprzedawali niezależne książki. Ja też przewoziłam takie książki. Wspierałam też KOR i miałam swój kanał dostaw w Rzeszowie jeszcze za życia mojego męża, który zmarł w 1983 roku. Barbara Tondos i Jerzy Tur – wybitni historycy sztuki związani z Solidarnością – to od nich brałam torby książek, które się kupowało. W ogóle ten ośrodek przemyski był bardzo silny, wymieniany w publikacjach o ośrodkach krajowych.
AB: Pani ma niesamowitą pamięć do tych wszystkich osób i wydarzeń. Rozmawiałem już z kilkoma osobami i różnie jest z tą pamięcią…
GN: Dziękuję. A tutaj widzę Jacka Fedorowicza. Namówiłam go osobiście, żeby swoje prace sprzedawał podczas spotkań autorskich. Miałam je wtedy też w swoim sklepie – dużo rysunków satyrycznych, m.in. takie z Wałęsą. Był mi za to bardzo wdzięczny, bo żył też z tego wtedy. Nawet w ramach podzięki przyjechał tutaj do Przemyśla podczas pierwszych wyborów wspierać komitety. A druga historia z nim związana jest taka, że mieszkał u mnie chwilę podczas wizyty. Jeden z moich kolegów pytał mnie wtedy, jak on mógł mnie tak narazić… Tadek Boruta, który teraz zrobił takie wydawnictwo, które może Pana zainteresować. Artyści zajmowali się oprawą graficzną w numerach drukowanych „Strychu Kulturalnego”. Pierwszy numer zrobił Mirosław Kocoł, potem Jadwiga Sawicka i Stanisław Koba. Były to prace bardzo ciekawe pod względem graficznym. Mirek układał to wszystko graficznie i robił skład. Mikrutowie też od początku byli w „Strychu Kulturalnym”. Kościuk też robił rysunki. Strona plastyczna cały czas była ważna i robiona przez profesjonalistów na wysokim poziomie. Oprawę wystawy Człowiek – Bóg – Świat robił Tadek Nuckowski, jeden z najwybitniejszych przemyskich artystów. Tacy świetni artyści jak Andrzej Cieszyński uczestniczyli w tworzeniu całej oprawy graficznej. Mariusz Kościuk potem przeszedł do „Życia Przemyskiego”, teraz „Podkarpackiego” i został grafikiem w redakcji. Artystów na wydarzenia, plenery ściągała Marta Siennicka, bo mieszkała w Warszawie i znała to środowisko. Udało się także nawiązać kontakty z zagranicą.
AB: Może Pani powiedzieć, jak udało się ściągnąć osoby z Zachodu?
GN: Oni tutaj przyjeżdżali pewnie trochę przypadkiem, a trochę z ciekawości. Artyści zagraniczni na swój wyjazd mogli otrzymywać stypendia i dopłaty ze swoich instytucji zagranicznych. Ruch niezależny w Polsce miał też swój budżet i tak zdobywano środki na ich przyjazd. O tym się nie mówiło, ale tak było. Goście przyjeżdżali nawet ze Stanów Zjednoczonych, opowiadając m.in. o ich systemie edukacji. Mówiono o analfabetyzmie i o tym, że edukacja amerykańska nie jest idealna. Tematy były poważne i było wiele świetnych wykładów i dyskusji. Przyjeżdżały świetne nazwiska, takie na przykład jak Leszek Moczulski, grupa Łódź Kaliska. Była to naprawdę wielka sprawa, że oni tu przyjeżdżali. Ja ich między innymi u siebie nocowałam. Wszystko to się właśnie tak odbywało trochę prywatnie, trochę oficjalnie, ale na pewno niezależnie. Marek Kuchciński miał swój dom, w którym mógł praktycznie każdego przenocować.
AB: No tak, w dzisiejszych czasach mogłoby to wyglądać zupełnie inaczej. Artyści nocowaliby w hotelach, spotkania odbywałyby się w sali konferencyjnej lub w galerii sztuki…
GN: Oni przyjeżdżali tak naprawdę do dzikiego kraju. Dzikiego i komunistycznego. Pamiętam taką anegdotę, jak zabrałam Helen Ganly na plener organizowany przez Janusza Cywickiego, do Słonnego. Powiedziałam jej: Helen jedziemy do starego ośrodka nauczycielskiego i tam będą koszmarne warunki. Helen się nie zraziła i pojechała. Po jakimś tygodniu pojechałyśmy do mnie do domu w Przemyślu samochodem po jakieś rzeczy. Helen w moim domu wyciągnęła ukradkiem z szafy poszewki na pościel. Ja widząc to, zapytałam, po co je bierze. Opowiedziała, że chciałaby sobie w Słonnem powlec pościel w pokoju. Na co ja powiedziałam: Helen, przecież tam jest pościel! Okazało się jednak, że ona biedna dostała tam łóżko bez pościeli na tamten tydzień. Ale przez ten czas nie miała śmiałości, żeby się o nią w ośrodku upomnieć. Biedna spała wtedy pod kocem i wzięła sobie do serca moje słowa o złych warunkach… Rok później Helen powiedziała, że na plener przyjedzie Winej z Indii, ale on musi brać codziennie kąpiel, tak zaznaczył. I pytała, jak my to robimy w tym ośrodku, bo przecież tam nie ma haczyka w łazience, żeby była prywatność. A dla nas to było normalne, że jak ktoś zajmuje łazienkę, to po prostu słychać i nie wchodzi się do środka. Były to takie różnice świata zachodniego, które w dość zabawny sposób wychodziły z czasem. Na pierwszym plenerze u księdza Bartmińskiego w Krasiczynie, który był wspaniałym człowiekiem, ale to osobna historia, na plebanii warunki były też słabe. Pamiętam, że była sala, a w niej piętrowe łóżka i koce. Jedzenie za to było wspaniałe. Zresztą przecież słynna Babcia Józia z serialu Plebania wzorowana była na tej z plebanii w Krasiczynie właśnie! Pamiętam, że po ludzi na lotnisko w Warszawie jeździł Janek Jarosz, wtedy młody chłopak, a teraz dyrektor Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej w Przemyślu. Raz nawet odbierał jednego gościa, który można powiedzieć był jego sobowtórem. Nie był jednak przyjemnym gościem, trochę nas chyba wykorzystywał. Po tym, jak pozbyli się go we Wrocławiu, miał nawet u mnie chwilę zamieszkać. Wtedy w moim mieszkaniu było dość dużo osób. Odbywał się wówczas festiwal Człowiek – Bóg – Świat i po festiwalu prawie wszyscy przyszli do mnie. Jedni goście zmywali naczynia, inni uczyli się w przedpokoju jogi, ktoś dzwonił do Warszawy, ktoś płakał w innym pokoju. Wszyscy się tak kłębili, że niedoszły gość pojechał ze strachu do kogoś innego. Ja wtedy zajmowałam się sferą plastyczną, gośćmi z tym związanymi, natomiast Marek bardziej sferą intelektualną razem z Janem Musiałem. Oni robili papierowy „Strych”. Ciekawe jest to, że artyści z Zachodu próbowali nam przekazać, że ustrój, w którym żyliśmy, był w pewnym sensie dla nas ochroną. Chodziło im o to, że w wolnym rynku pojawiają się problemy natury finansowej, szczególnie w zabezpieczeniu emerytury na przykład. Te problemy pojawiają się już w czasach teraźniejszych, ale wtedy my tego nie rozumieliśmy. Opowiadali też o Art Weeku, gdzie sztuka dosłownie wychodziła na ulice miasta, otwierali pracownie dla publiczności, co było dla nas czymś nowatorskim. Ta wymiana doświadczeń była naprawdę ciekawa i ważna. Były też jak pamiętam organizowane już później aukcje artystyczne, a zbiórka pieniędzy przeznaczona na kampanię wyborczą Solidarności. Jedna z takich aukcji odbyła się w Rynku 10 w Przemyślu i w Muzeum. Prowadziłam te aukcje, wszystkie prace się sprzedały. Ceny nie były wygórowane, ale liczył się cel. Ludzie nie byli wtedy oswojeni z wartością prac. W Krasiczynie Marek Kuchciński prowadził spotkania, konferencje trwające zresztą do dziś pod inną nazwą (Europa Karpat obecnie). Zrobiliśmy w tamtym czasie ok. 50 wystaw plastycznych, obok naszej codziennej pracy. Cała organizacja trwała bardzo długo, polegała na pisaniu korespondencji, kontaktach z ludźmi. Logistyka spoczywała przede wszystkim na Marku, który miał wtedy oprócz tego domu także samochód marki Toyota. Bezpieka dała mu nawet pseudonim „Toyota”.
Rozmawiał Aleksander Busz
Materiały archiwalne przekazane przez Grażynę Niezgodę