Z ENCYKLOPEDII SOLIDARNOŚCI IPN..
Marek Kamiński, ur. 22 II 1952 w Przemyślu. Ukończył SP nr 4 tamże 1969–1973 uczeń, nast. po zdaniu egzaminu zawodowego maszynista typograficzny (drukarz) w Terenowych Zakładach Przemysłu Poligraficznego
https://encysol.pl/es/encyklopedia/biogramy/16557,Kaminski-Marek
.
Od Komisji Zakładowej do szefa Regionu Solidarności
Marek Kamiński:
(Był zwykłym robotnikiem i zarazem szefem Komisji Zakładowej Solidarność w Spółdzielni Inwalidów „Praca”. Na pierwszym zjeździe regionalnym został wybrany na członka zarządu Regionu Południowo-wschodniego w Przemyślu. Jego zdecydowane zaangażowanie – razem z kilkoma innymi działaczami solidarnościowymi – w działalności podziemnej w stanie wojennym i później, wyniosło go pod koniec lat 80. do funkcji szefa Regionu Solidarności w Przemyślu).
***
Stan wojenny
Gdy wybuchł stan wojenny, nie zostałem internowany i – zgodnie z decyzją Związku z początku grudnia na wypadek ataku milicji – poszedłem do zakładu pracy, aby ogłosić strajk. Portier zobaczył mnie i mówi: „Marek, uciekaj, ubecja jest na zakładzie”. Poszedłem więc do siedziby Regionu na Kamiennym Moście. Drzwi siedziby w nocy rozbiła ubecja i odeszła. Wokół dużo ludzi, m.in. Głowacki – członek Zarządu Regionu, Staszek Żółkiewicz – członek Komisji Wyborczej w Regionie, Zygmunt Majgier, Staszek Wilk, Krystyna Osińska – sekretarz Zarządu Regionu. Sztandaru związkowego esbecy o dziwo nie zabrali, powielacze też były i jeszcze dużo dokumentów, więc związkowi działacze zanieśli je do oo. franciszkanów. Przyszedł Wojtek Kłyż, wiceprzewodniczący Regionu. Umówiliśmy się na godz. 16 tego dnia u oo. Franciszkanów.
Przyszło nas 15 osób, w tym Krystyna Osińska, która zresztą później okazała się agentką bezpieki. Był m.in. Stanisław Trybalski, Staszek Baran, Marek Pudliński (uciekł z „Astry” po rozbiciu strajku przez esbecję), Stanisław Żółkiewicz, Zygmunt Majgier i inni. Jesteśmy u w świątyni, aż tu nagle ktoś przynosi wiadomość, że ubecja otacza kościół. Zygmunt Majgier (szef Komisji Zakładowej „S” w Przemyskiej Spółdzielni Mieszkaniowej) mówi: „Chodźcie do mnie do kotłowni”. No więc pojedynczo wymknęliśmy się z kościoła.
W kotłowni PSM na Kmieciach, za kościołem, zebraliśmy się: Zygmunt Majgier, Staszek Żółkiewicz, Staszek Trybalski, Zygmunt Pyś, Wojtek Kłyż – wiceprzewodniczący Regionu, Krzysiek Prokop, Marek Pudliński – członek ścisłego kierownictwa Regionu Solidarności, jakiś działacz, którego nazwiska nie pamiętam, no i ja. Pudliński napisał treść odezwy wzywającej zakłady pracy w Regionie do strajku okupacyjnego, ktoś to wydrukował, no i ulotki były gotowe. Ja z Zygmuntem Majgierem następnego dnia rano (w poniedziałek 14 grudnia) rozprowadziliśmy je na przystankach autobusowych, głównie wśród pracowników przemyskich zakładów pracy. Później ktoś widocznie zdradził lub nieostrożnie się wygadał, bo aresztowanemu Markowi Pudlińskiemu esbecja zarzuciła właśnie napisanie tej odezwy strajkowej, za co dostał dwa lata wiezienia.
W Spółdzielni Inwalidów „Praca”, który był zakładem pracy chronionej, zdecydowaliśmy się jedynie na strajk włoski, który zaplanowaliśmy na 16 grudnia. Dzień wcześniej ubecja i komisarz zakładu pracy ostrzegli mnie, żeby żadnej akcji strajkowej nie robić. Mimo to, następnego dnia włożyliśmy na rękawy opaski biało-czerwone i akcja strajkowa się rozpoczęła. Oczywiście zaraz przyjechali ubecy i zabrali mnie oraz Stefanię Borowską, wiceprzewodniczącą Komisji Zakładowej „S”. Oskarżyli nas jednak nie o zorganizowanie włoskiego strajku, ale o „złodziejstwo”, że jakoby skradliśmy pieniądze na uszycie opasek. W istocie pieniądze na ten cel wzięliśmy z solidarnościowej skarbonki, którą wystawiliśmy i ludzie dobrowolnie składali datki. W rezultacie komisarz zakładu wyrzucił z pracy wiceprzewodniczącą, a mnie pozostawił, ale odebrał mi stanowisko brygadzisty. Ponadto, w styczniu 1982 roku odbyła się rozprawa sądowa, gdzie oskarżono mnie o zakłócanie pracy na zakładzie. Na szczęście dla mnie, sędzia sądu rejonowego Jerzy Galanty okazał się bardzo przyzwoitym i odważnym człowiekiem. Uniewinnił mnie, za co potem komuna uniemożliwiła mu robienie kariery w sądzie.
Na drugi dzień (17 grudnia) Wojtek Kłyż z Krzyśkiem Prokopem weszli do gabinetu wojewody z wnioskiem o wydanie koców dla osób protestujących. Oczywiście, natychmiast „zwinęła” ich „ubecja” i zamiast koców dostali kary więzienia. Był chaos, bez żadnej koordynacji. Marka Pudlińskiego gdzieś złapali. Widocznie ktoś z uczestników spotkania w kotłowni na Kmieciach „sypnął” go w ubecji, że to właśnie on pisał treść owej odezwy strajkowej. W rezultacie zarówno Pudliński, jak i KŁyż zostali skazani na dwa lata więzienia, z tym że ten pierwszy zachowywał się honorowo w trakcie rozprawy sądowej, a ten drugi nieładnie.
Świnia dla internowanych
Ja chciałem podjąć jakieś działania, ale nie wiedziałem, co robić, dopiero uczyłem się konspiracji, próbowałem szukać jakichś kontaktów. Koło mnie na osiedlu mieszkało dwóch wiceprzewodniczących Komisji Zakładowej z „Polnej”, który to zakład był prężnym ośrodkiem Solidarności. Oni jednak bali się i nie chcieli ze mną rozmawiać.
Spotykam Jana („Mietka”) Zrajkę, szefa rzemieślniczej Solidarności Regionu Przemyskiego, i on mi mówi: „Panie Kamiński, chcemy przekazać świnię dla internowanych”. Odpowiadam: „Dobrze, zrobię to”.
Ale jak tu samemu zabrać się za przerobienie świni na kiełbasy i szynki? Idę więc do Ryśka Bukowskiego (członka Zarządu Regionu). Jego, razem z siedmioma innymi działaczami Solidarności, wyrzucono z Wojskowych Zakładów Uzbrojenia w Żurawicy, więc założył sobie warsztat telewizyjny. Mówię mu, w czym rzecz, no i Rysiek się zgadza. Tak więc zamieniliśmy się w masarzy i po kilku dniach ciężkiej pracy kiełbasy, szynki, boczki, salcesony i kaszanki były gotowe. Wtedy poprosiliśmy ks. Stanisława Czenczka, żeby przy okazji posługi kapłańskiej w ośrodkach internowania dostarczył te nasze produkty uwięzionym kolegom. I on to zrobił, bo tylko księża mieli możliwość obdarowywania internowanych paczkami żywnościowymi.
Podziemna Solidarność
Spotykam kiedyś na mieście Staszka Żółkiewicza idącego ze Staszkiem Wilkiem. Informują mnie o spotkaniu na ul. Dworskiego, w prywatnym mieszkaniu rodziny Zygmunta Majgiera. Spotykamy się tam: Staszek Wilk, Rysiek Bukowski, Zygmunt Majgier, Staszek Żółkiewicz i ja. No i zakładamy podziemną strukturę solidarnościową.
Najpierw chcemy znaleźć jakieś pomieszczenie potrzebne do działalności, a potem zdecydujemy o możliwych formach naszej działalności. Kto ma dojścia do Kościoła? Ja razem ze Staszkiem Żółkiewiczem wystaraliśmy się u ks. Majchera o przyjęcie nas przez ks. biskupa Ignacego Tokarczuka. Gdy w oznaczonym terminie spotkał się z nami ks. biskup, poinformowaliśmy go o powstaniu podziemnego Tymczasowego Komitetu Wykonawczego Regionu Solidarności i przedstawiliśmy plany działania. Biskup Tokarczuk zaaprobował je, ale jednocześnie przestrzegł nas przed podejmowaniem jakichkolwiek akcji zbrojnych. Po zakończeniu rozmowy, odbywanej dla ostrożności w trakcie spaceru, biskup przywołał ks. Krzywińskiego i poprosił go, żeby w miarę możliwości pomagał nam ze wszystkim, z czym się do niego zwrócimy.
W odpowiedzi na prośbę o udostępnienie nam lokalu na solidarnościową działalność podziemną ks. Krzewiński zaprowadził nas do ks. Zarycha w parafii św. Trójcy na Zasaniu i polecił mu przekazanie nam lokalu.
W istocie otrzymaliśmy do dyspozycji cały (nieistniejący już zresztą) parterowy budynek mieszczący się obok kościoła, a dodatkowo jeszcze salki katechetyczne na zorganizowanie biura pomocy prawnej. To ostatnie udało nam się zrobić dzięki pomocy Ryśka Górala i radcy prawnego NSZZ „Solidarność” – Kościuka, którzy udzielali bezpłatnych porad prawnych. Bezpłatnych porad medycznych udzielało małżeństwo lekarzy – państwo Opalińscy. A myśmy mieli miejsce do spotkań. A gdy z zagranicy zaczęto przysyłać dary, to tam były magazynowane i następnie rozdzielane osobom najbardziej potrzebującym.
Ustaliliśmy, że nie powołujemy żadnego szefa, tylko gremium rządzi, z tym że podzieliliśmy się zadaniami. Zygmunt Majgier zajął się kolportażem. Staszek Żółkiewicz pozyskiwał kontakty zewnętrzne na linii Rzeszów – Kraków – Katowice – Wrocław, a ja na linii Warszawa – Gdańsk – Szczecin. Nawiązaliśmy kontakty m.in. z wydawnictwem warszawskim Czesława Bieleckiego „Poleskiego” – CDN. Powołaliśmy też Międzyregionalną Komisję Rzeszów –Stalowa Wola – Krosno – Przemyśl.
Drukarnia i wydawnictwo
Ja w szczególności zająłem się wydawnictwem, prasą i drukarstwem. Ze Szczecina przywiozłem do Orłów dwutonową maszynę drukarską do plakatów. Udało się przejechać całą Polskę bez kontroli drogowej, ale w razie czego miałem pieniądze na łapówkę dla gliniarzy, którzy wtedy brali wszystko. Kolejarze przysłali mi w nocy ogromny dźwig do zdjęcia maszyny drukarskiej z ciężarówki i wstawienia jej do budynku. Musieliśmy to zrobić przez wybicie wielkiej dziury w ścianie, którą natychmiast zamurowaliśmy.
Tworzyłem sieć podziemnych drukarni i miejsc wydawniczych w prywatnych mieszkaniach. Wydawnictwo „CDN” dawało mi do druku reprinty z „drugiego obiegu”, które drukowałem z podpisem „CDN – Przemyśl”. Ubecy przeszukiwali cały Przemyśl i niczego znaleźć nie mogli. To wszystko grało i nie było u nas żadnej wsypy. U siebie w mieszkaniu też drukowałem ulotki. Jak zastukali do drzwi ubecy, żeby zabrać mnie na przesłuchanie, to nie wpuściłem ich, powiedziałem, że muszę się ubrać i szybko do nich wyszedłem. Dzięki temu nie było wpadki, bo powielacz akurat stał na stole.
Byliśmy zatrzymywani, aresztowani, ale „wsypy” nie było, choć o tej naszej działalności wiedziało dużo osób. Nasz zespół zresztą powiększył się – doszli tacy działacze solidarnościowi jak: Staszek Trybalski, Staszek Baran, Rysiek Buksa i Jan Musiał. Nikt w tym naszym zespole nie okazał się agentem SB. Próbował przyłączyć się do nas niejaki Płatko, taki prężny działacz na kolei, ale nie wzbudzał w nas zaufania, więc go spławiliśmy. Mieliśmy nosa, bo on – jak się później okazało – był agentem i donosił wszystko na SB. Podobnie Osińska, taka radykalna i bojowa, że Rosję to by sama najechała, a potem wyszło na jaw, że była agentką. Tutaj też mieliśmy wyczucie, bo na to spotkanie do kotłowni jej nie wzięliśmy. Zresztą to nie ja o tym zadecydowałem, tylko Staszek Żółkiewicz, Wojtek Kłyż i Marek Pudliński.
Z różnych źródeł zdobywaliśmy sprzęt poligraficzny. Otworzyłem trzy drukarnie podziemne, wydawaliśmy nielegalne gazetki, ulotki np. z informacjami o przygotowywanych akcjach. Jak było trzeba, to ukrywaliśmy „spalonych” działaczy solidarnościowych. Normalna podziemna działalność opozycyjna, za którą zresztą wielu z nas zostało wyrzuconych z pracy. Staszka Żółkiewicza zwolniono ze stanowiska dyrektora konserwacji zabytków, ale z pomocą Mietka Zrajki założył on warsztat rzemieślniczy. Zygmunta Majgiera wyrzucili z Przemyskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, więc został taksówkarzem.
Pomoc biskupa i księży
Zaczęła się działalność strukturalna, w której z ogromną pomocą przychodził ks. biskup Tokarczuk poprzez swoich zaufanych księży: Stanisława Krzywińskiego i Stanisława Czenczka. We wspomnianej wcześniej rozmowie bp Tokarczuk powiedział: „My będziemy się rzadko spotykać, ale wasz kontakt z ks. Krzywińskim będzie taki, jak gdyby był ze mną samym”.
I tak było. Jeśli miałem w jakiejś parafii problem z udostępnieniem przez proboszcza salki na spotkania, to wystarczyło powiedzieć o tym ks. Krzywińskiemu i problem znikał. Gdy ks. Koński (proboszcz parafii na Błoniach) nie chciał dać nam kawy z zagranicznych darów przysyłanych do Kościoła, którymi on rozporządzał, to wystarczyło słowo ks. Krzywińskiego i kawa dla nas się znalazła. A kawa była wówczas najlepszym środkiem płatniczym w załatwianiu wielu spraw.
Przede wszystkim musieliśmy wspomagać trudno dostępnymi towarami internowanych działaczy Solidarności i ich rodziny oraz rodziny osób poszkodowanych przez władze komunistyczne. Robiliśmy paczki żywnościowe, a woził je osobom internowanym do więzienia w Łupkowie (i jednocześnie przywoził stamtąd grypsy) ks. Stanisław Czenczek. Jego – jako kapłana przyjeżdżającego z posługą duszpasterską – wpuszczano do zakładów karnych.
Ks. Czenczek ponadto dysponował specjalnymi funduszami, być może z Kurii lub przysyłanymi z zagranicy, i nigdy nie odmawiał nam pomocy finansowej na potrzeby naszej działalności. W szczególności dawał nam pieniądze na opłacanie kar pieniężnych, wymierzanych solidarnościowym działaczom za udział i przemawianie na nielegalnych wiecach rocznicowych lub akcjach protestacyjnych (w tym także za noszenie zabronionego przez esbecję znaczka „Solidarność”). W sumie Kolegium ds. wykroczeń wymierzyło około 30 kar grzywny po 30 tysięcy złotych każda. Sami działacze nie byliby w stanie ich zapłacić, bo przeciętne zarobki w tym czasie wynosiły 6 czy 7 tys. zł miesięcznie.
Przerzuty Pisma Świętego do ZSRR
Kiedyś, w 1983 roku, przyszedł do mnie Marek Kuchciński i powiedział, że jest potrzeba przerzutu do Związku Sowieckiego egzemplarzy Pisma św. w języku rosyjskim. W pierwszej chwili osłupiałem i żachnąłem się: No Stary, to Ty mnie teraz pakujesz już nie na kolegium ds. wykroczeń, tylko wprost do kryminału! I to być może sowieckiego! Po chwili jednak ochłonąłem i powiedziałem: No dobrze, zorientuję się, na ile ta sprawa jest realna. Marek z kolei zapewnił, że księża po tamtej stronie granicy – w Mościskach i we Lwowie – wiedzą o wszystkim i mają swoich zaufanych parafian pracujących na kolei, którzy są gotowi odbierać te „przesyłki”.
Pomyślałem, że szansą byłby tu kolejowy suchy port przeładunkowy rosyjskiej rudy żelaza koło Medyki. Być może kolejarze zaangażowani w solidarnościowym „podziemiu” mogliby jakoś przemycić przez kolejowe przejście graniczne taką „biblijną przesyłkę”. Poprosiłem więc wypróbowanego działacza kolejarskiej Solidarności, Staszka Barana (dziś już niestety świętej pamięci, bo zmarł w tym roku), o rozeznanie się w tej sprawie i ewentualnie zorganizowanie takiego przerzutu.
Nie miałem pojęcia, jak to się rozwinie, czy uda się Staszkowi to zorganizować, no i nie wiedziałem, ile będzie tych egzemplarzy. Aż tu Marek Kuchciński przywozi mi swoją starą toyotą 5 wielkich paczek, każda po 2 tysiące egzemplarzy Pisma Świętego. Kompletnie zbaraniałem i przeraziłem się. No bo mogłem wyobrazić sobie przemycenie przez granicę 50 czy 100 egzemplarzy, ale nie 10 tysięcy!
Po jakimś czasie zjawia się u mnie Staszek Baran i z szerokim uśmiechem mówi: Załatwione. Koledzy, którzy jeżdżą z pustymi szerokotorowymi składami na tamtą stronę, zgodzili się. Gdzie masz te Pisma święte? Ja z „ciężkim sercem” pokazuję mu te wielkie paczki książek, a on na to: Trochę dużo tego, ale spróbujemy to jakoś ukryć w „towarówkach” po rudzie.
No i tak zaczęły się te nasze przerzuty Pisma św., które trwały od 1983 do 1988 roku. Transporty po około 10 tysięcy egzemplarzy każdy, przerzucane były przez granicę 2 lub 3 razy w roku. Wszystko to robione było według zasad konspiracji. Tak więc ja nawet nie wiedziałem, kogo Staszek angażował do tych przerzutów. On z kolei nie wiedział, skąd ja otrzymuję te transporty. Ja zresztą też nie wiedziałem, skąd Marek Kuchciński je dostaje.
Kiedyś ks. prałat Krzywiński, który wspomagał nas w naszej podziemnej działalności, spytał mnie: No, a jak tam kolejarzom idzie przewożenie tych przesyłek przez granicę? Zdziwiłem się: A skąd ksiądz o tym wie? A on odpowiada: Ja wiem, wiem. To ja na to: Ale lepiej, żeby ksiądz wiedział o tym jak najmniej. Ja też zresztą nie znam szczegółów. Powiem księdzu tylko tyle, że idzie dobrze. I nic więcej nie wiem, bo ja tylko przekazuję dalej to, co mam przekazać.
Tak więc domyślałem się, że ta akcja była inspirowana przez biskupa Ignacego Tokarczuka. A może nawet i przez Watykan? Bo te rosyjskojęzyczne książeczki Pisma Świętego były niezwykle pięknie wydane. Zatrzymałem sobie jedną na pamiątkę: druk bardzo dobrej jakości na niezwykle cienkim i mocnym papierze, w eleganckiej czarnej oprawie z bardzo dobrej imitacji skóry. Książka była jak marzenie. Naprawdę, przepięknie wydana, a że do tego i po rosyjsku, więc mało prawdopodobne, żeby drukowano ją w Polsce.
Przez te pięć lat przemyciliśmy do Sowietów ponad 100 tysięcy egzemplarzy Pisma świętego. I na szczęście, nie było żadnej wpadki, ani po naszej, ani po tamtej stronie granicy. Ryzykowaliśmy sporo, ale myślę, że to była wielka rzecz, która na pewno w jakimś stopniu wpłynęła na świadomość tamtych ludzi i na ostateczne odrzucenie przez nich komunizmu.
„Tu mówi Radio Solidarność w Przemyślu”
Gdzieś późną wiosną 1984 roku skontaktował się ze mną Marek Kuchciński, który prowadził podziemną działalność w ramach Solidarności Rolników Indywidualnych, i zaproponował załatwienie wypożyczenia nadajnika radiowego dla naszego podziemnego Tymczasowego Komitetu Wykonawczego Solidarności Robotniczej. Oczywiście zgodziłem się i Marek dostarczył mi ten sprzęt. A ponieważ zbliżały się wybory do Sejmu PRL, razem z Markiem Kuchcińskim postanowiliśmy za pomocą nadajnika radiowego zaapelować do mieszkańców Przemyśla o zbojkotowanie tych komunistycznych wyborów.
Przygotowaliśmy tekst apelu z uzasadnieniem oraz parę lokalnych informacji o przypadkach przeciwstawiania się władzom komunistycznym – łącznie na stronę maszynopisu. Powstał jednak problem, gdzie znaleźć takie miejsce do nadawania, które pozwoliłoby na możliwie największy zasięg sygnału radiowego. Sprawdzałem parę lokalizacji na wzgórzach wokół Przemyśla, ale rezultaty nie były dobre. Ostatecznie uratował sytuację Marek Kuchciński, proponując nadanie audycji z położonego na Wzgórzu Zamkowym starego domu, odziedziczonego po jego śp. babci.
Wcześniej trzeba było oczywiście zapowiedzieć tę nielegalną audycję. Wydrukowałem więc ulotkę, która zachęcała do odbioru naszej audycji, jak również informowała, w który dzień i o której godzinie zostanie wyemitowana. Kilka dni przed emisją audycji rozprowadziliśmy ją wśród mieszkańców Przemyśla.
O oznaczonej dacie i godzinie popłynął w eter nagrany na taśmę dźwięk solidarnościowej melodii (zapożyczonej od warszawskiej piosenki z czasów okupacji niemieckiej – „Siekiera, motyka,…”), po czym moja siostra, Irena Kamińska, przeczytała tekst wzywającej do bojkotu wyborów odezwy, podpisanej przez Tajną Komisję Wykonawczą przemyskiej Solidarności. Po 4 minutach ta sama melodia zakończyła naszą krótką audycję, która – jak się okazało – była dobrze słyszalna na Zasaniu (w pasie od osiedla Kmiecie do pl. Konstytucji) oraz na Starówce.
Emisja nie mogła trwać dłużej, bo esbecja zdążyłaby namierzyć miejsce nadawania. Wprawdzie przemyska milicja nie miała własnej aparatury wykrywającej nadajniki radiowe, ale sprowadziła ją z Rzeszowa, jak tylko dowiedziała się z naszej ulotki o terminie audycji. W trakcie emisji specjalistyczny milicyjny radiowóz jak wściekły jeździł po Przemyślu, próbując nas namierzyć, ale na szczęście bezskutecznie. Owa aparatura radiowa powędrowała następnie do Krosna, do Stalowej Woli i do innych ośrodków solidarnościowego podziemia.
„Odwilż” i ujawnienie
W 1988 roku komuniści już zaczęli popuszczać. Chyba zrozumieli, że ekonomicznie bankrutują, że nie są w stanie zwalczyć solidarnościowego podziemia i że nie mogą liczyć na poparcie społeczeństwa. Wtedy spotykaliśmy się już prawie oficjalnie, bez kamuflażu. I wówczas padło wśród nas pytanie, kto się ma ujawnić jako tymczasowy szef Regionu Solidarność?
Staszek Żółkiewicz zaproponował, żebym to był ja. Bo co mi mogli zrobić, skoro nie byłem ani rzemieślnikiem, ani osobą na stanowisku, tylko zwykłym robociarzem w zakładzie pracy. Razem ze mną ujawnił się Zygmunt Majgier.
Jest wrzesień 1988, w Warszawie rozpoczęły się pierwsze rozmowy okrągłego stołu. Wydajemy oficjalnie „Uchwałę nr 1” o reaktywacji działalności Związku i idziemy z nią do wojewody Wojciechowskiego. Przedstawiam się jako szef regionalnej Solidarności i proszę o przydzielenie nam oficjalnego lokalu z telefonem. Co prawda, nie byliśmy całkiem „bezdomni”, bo ks. Krzywiński wcześniej przydzielił nam, na naszą nieoficjalną siedzibę, jedną z izb w „Orzechówce” obok katedry.
Wybory władz Regionu Solidarności
Naszym celem była teraz reaktywacja i rejestracja Komisji Zakładowych oraz doprowadzenie do formalnych wyborów władz Regionu NSZZ „Solidarność”.
Niektórzy działacze solidarnościowi z Jarosławia kwestionowali wojewódzką strukturę związkową. Oni chcieli, aby to ich miasto było siedzibą regionu lub żeby przyłączyć ich do regionu rzeszowskiego. Udało mi się jednak do tego nie dopuścić. Przekonywałem ich, że jednak Przemyśl jako stolica województwa musi być siedzibą władz Regionu „S” i że mamy wspólne interesy jako ten region, a Jarosław, Przeworsk i Lubaczów będą miały swoich wiceprzewodniczących. Porozumiałem się i otrzymałem wsparcie m.in. od Bronisława Niemkiewicza (i jego ojca) z Jarosławia, Ireny Lewandowskiej i Janka Sołka z Przeworska oraz Mieczysława Argasińskiego i Jurka Czekalskiego z Lubaczowa.
W przeprowadzonych wyborach władz regionalnych Solidarności wybrano mnie przewodniczącym Zarządu Regionu, a wiceprzewodniczącymi zostali: Franciszek Łuc z Jarosławia, Jacek Sołek z Przeworska i Wiesław Bek z Lubaczowa.
Zakładanie Komitetu Obywatelskiego „S”
Jako przewodniczący Zarządu Regionu jeździłem na zebrania władz krajowych reaktywowanej Solidarności, a tam zrodził się pomysł organizowania Komitetów Obywatelskich „Solidarność”. Ich celem miało być przeprowadzenie kampanii wyborczej przed pierwszymi częściowo wolnymi wyborami do parlamentu.
Mówiąc szczerze, argumentowałem przeciwko temu, bo moim zdaniem te wybory powinna przygotować Solidarność. Gdy powiedziałem to głośno na „krajówce”, to Lech Wałęsa spytał: A skąd ty jesteś? Ja odpowiadam: Z Przemyśla. A on na to: No to siadaj! Po czym bez słowa argumentacji poddał uchwałę pod głosowanie. Uchwała przeszła, no i trzeba było powoływać te nowe struktury.
Podzieliłem się tą wiadomością ze Staszkiem Żółkiewiczem i Markiem Kuchcińskim, którego polecił mi, jako zaufanego niezależnego opozycjonistę, Andrzej Tumidajski. Nawiasem mówiąc, Marek wkrótce zaczął pełnić rolę jakby mojego nieformalnego doradcy, i muszę powiedzieć, że polegałem na jego słowie, bo przekonałem się, że jest on wierny sprawie, widzi wyższe cele i nie uprawia prywaty.
Tak więc, trzeba było i u nas powołać Komitet Obywatelski „Solidarność”, bo to już był przełom marca i kwietnia 1989, a więc do wyborów niedaleko. No więc siedzimy: ja, Marek Kuchciński, Staszek Żółkiewicz i wybieramy 15 osób do KO „S”. W istocie prawo doboru ludzi mieli regionalni liderzy Solidarności i Solidarności Rolników Indywidualnych, czyli ja i Jan Karuś. Ale on miał do mnie zaufanie i aprobował osoby wybrane przez nas.
Wybór nie był łatwy, bo trzeba było zachować parytety pomiędzy powiatami, a w nich pomiędzy poszczególnymi grupami społecznymi i profesjami. Kierowanie doborem osób zleciłem Staszkowi Żółkiewiczowi, tym samym mianując go przewodniczącym Wojewódzkiego Komitetu Obywatelskiego „S” w Przemyślu. Aby KO „S” mógł się ukonstytuować, wybraliśmy pierwsze 15 osób. Z Przemyśla: Staszek Żółkiewicz jako przewodniczący, Waldemar Wiglusz – sekretarz, Zbigniew Kuchciński, Włodek Pisz, Andrzej Matusiewicz, Marek Kuchciński; z Jarosławia: Bronisław Niemkiewicz – wiceprzewodniczący, stary Zeman, Andrzej Wyczaski; z Przeworska: Irena Lewandowska – wiceprzewodnicząca, Janek Sołek; z Lubaczowa: Mieczysław Argasiński – wiceprzewodniczący, Jerzy Czekalski. Dopełnili tę listę Jan Karuś i Tadeusz Ulma. Pierwszą siedzibę KO „S” miał w dworku Orzechowskiego (pokój od ulicy). Zarząd Regionu „S” też zresztą miał tam tymczasowe biuro (pokój od ogrodu).
Po kilku dniach jednak wysunęliśmy Żółkiewicza na stanowisko wicewojewody przemyskiego, tak żeby mógł zapoznać się z tą pracą i żeby w perspektywie mógł od razu przejąć funkcję wojewody. Zresztą na którymś spotkaniu powiedziałem Wojciechowskiemu prosto w oczy, że to jest już końcówka jego pracy na tym stanowisku i powinien Żółkiewicza wprowadzać w obowiązki wojewody. W tej sytuacji na przewodniczącego KO „S” oddelegowałem ze Związku mego sekretarza – Zbigniewa Bortnika z Państwowej Stadniny Koni w Stubnie.
Staszek Żółkiewicz świetnie nadawał się na wojewodę, bo na wielu dziedzinach znał się, był sprytny i zdecydowany, po prostu urodzony przywódca. Miał jednak tę wadę, że jak się zdenerwował, to działał zbyt emocjonalnie i gwałtownie. I taki właśnie moment miał miejsce podczas konkursu na lekarza wojewódzkiego, kiedy to wbrew decyzji Zarządu Regionu poparł kandydata OPZZ, a utrącił Jerzego Stabiszewskiego, który w Stanie Wojennym załatwiał działaczom Solidarności miejsca w szpitalu. Na drugi dzień poszedłem do Staszka i mówię: Coś ty narobił? Czegoś głosował na pezetperowca? Przecież Zarząd Regionu zdecydował, że stanowisko to ma otrzymać Stabiszewski. A on żachnął się: A co mi tam Solidarność będzie decyzje narzucała! Więc ja odparłem: No to nie zostaniesz wojewodą! I nie został.
A kandydat OPZZ, po rozmowie ze mną, sam zrezygnował z funkcji lekarza wojewódzkiego, i stanowisko to objął drugi kandydat Solidarności – Bogusław Dawnis.
Wybieranie kandydatów do Sejmu i Senatu
Następnym zadaniem było wyłonienie naszych kandydatów: Janek Musiał z Przemyśla i Tadek Ulma z Markowej na senatorów oraz Tadek Trelka z Tuczempów na posła. Po drugiego „poselskiego” kandydata Staszek Zółkiewicz z Markiem Kuchcińskim pojechali do Warszawy i od Wałęsy przywieźli nam Janusza Onyszkiewicza. Wprawdzie niektórzy przemyślanie kręcili nosem, że tylko jeden kandydat na posła z Przemyśla, a drugi to „spadochroniarz” z Warszawy, ale myśmy cieszyli się, bo był to najlepszy kandydat, jakiego mogliśmy dostać. I co by nie powiedzieć, to był on lokomotywą naszej kampanii wyborczej. Umiał ładnie powiedzieć, co było bardzo ważne, bo nasze spotkania przedwyborcze przyciągały mnóstwo narodu. Jak zrobiliśmy wiec przedwyborczy na przemyskim Rynku, to cały plac był szczelnie wypełniony ludźmi.
Dualizm solidarnościowej opozycji
Współpraca Zarządu Regionu „S” z KO „S” przebiegała bez konfliktów, ale okazało się, że jest jednak pewien problem. Otóż wojewoda Wojciechowski spytał mnie pewnego razu: Panie przewodniczący, ale właściwie z kim od waszej strony ja mam rozmawiać? Z panem jako szefem Regionu Solidarność, czy ze Zbigniewem Bortnikiem jako przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”?
Zrozumiałem, że tu był błąd. Stworzono bowiem dualizm kierownictwa solidarnościowej opozycji. Tymczasem KO „S” powinien być podporządkowany kierownictwu NSZZ „Solidarność” jako najistotniejszej opozycyjnej sile społeczno-politycznej. I gdy próbowałem dać Bortnikowi polecenie powrotu do struktur związkowych, to on odparł, że mi nie podlega i odmówił.
No cóż, Gieremek dał Komitetom kasę, biura i jakieś poczucie władzy. I co się później okazało? Posłowie i senatorowie wyłonieni z szeregów NSZZ „Solidarność” i wybrani do parlamentu dzięki poparciu tegoż Związku, nie reprezentowali już Solidarności, tylko Komitety Obywatelskie. Ci posłowie nie czuli już potrzeby utrzymywania kontaktu ze mną, bo nie identyfikowali się ze Związkiem. Ja, jako przewodniczący Regionu NSZZ „Solidarność”, musiałem iść do Bortnika i prosić, żeby „solidarnościowi” posłowie raczyli mnie przyjąć? To już nawet nie chodzi o upokorzenie, ale ci posłowie po prostu nie chcieli słuchać o problemach Związku i o jakimś reprezentowaniu jego interesów. Tego się od początku obawiałem, i tak się niestety stało.
I skutkiem tego jest choćby dzisiejsza sytuacja Związku Zawodowego Solidarność, który niemal całkowicie stracił swoje znaczenie. Ja rozumiem potrzebę powstawania partii politycznych, ale nie wolno było Wałęsie i Gieremkowi rozwalać matecznika. Strukturę Solidarności trzeba było chronić i wspomagać, bo ten masowy Związek mógł dać siłę i oparcie polityczne wyłonionym z jego szeregów politykom. Ja, prosty człowiek, rozumiałem to i na „krajówce” próbowałem to tłumaczyć Wałęsie, Gieremkowi i tym innym Kuroniom i Michnikom, że jak odejdą od nas, to wkrótce nie będzie nie tylko nas, ale ich również. Ale zlekceważyli moje argumenty. Bo oni – „wielka elita ze stolicy”, a ja –„zwykły robociarz z Przemyśla”.
„Esbecja rozegrała nas przez Wałęsę”
Teraz, po 30 latach jesteśmy mądrzejsi, ale wtedy „esbecja” rozegrała nas przez Wałęsę. No ale kto wówczas mógł przypuszczać, że on był „Bolkiem”? Wtedy dalibyśmy się za niego posiekać. I ja tu mam pretensję do Gwiazdy, do Walentynowicz, do Wyszkowskiego. Oni mi po 20 latach to powiedzieli. Ale dlaczego wtedy głośno o tym nie krzyczeli, skoro wiedzieli?
Co prawda, jedno mogło mi w tamtych latach dać do myślenia. Kiedyś w stanie wojennym kolejarze zgłosili się do mnie z propozycją, żeby odbić Wałęsę internowanego w ośrodku rządowym w Arłamowie. No to ja im mówię: Odbijcie sobie lepiej korek w butelce, bo skąd wiecie, że on chce stamtąd uciec? A jak wy tam wpadniecie w ręce esbecji, a on wam powie, że ma was w dupie? Pomalutku! Dobra, jak chcecie, to ja mogę się rozeznać.
Podjąłem się tego zadania, bo miałem dostęp do Wałęsowej. Gdy ona jeździła do Arłamowa w odwiedziny do męża, to zawsze zatrzymywała się w Kurii Biskupiej w Przemyślu. No i kiedyś powiedziałem jej: Pani Danusiu, spytaj się pani swego chłopa, czy chce prysnąć z Arłamowa. Jeśli tak, to da się to zrobić. No i ona spytała się go, a jak wracała z Arłamowa, to powiedziała mi: On tego nie chce.
No cóż, miał tam przecież jak w raju. Mogło mi to już wtedy dać trochę do myślenia, że z Wałęsą coś jest nie w porządku. Ale nawet nie dopuszczałem takiej myśli do siebie, bo to była przecież wtedy postać pomnikowa. Zresztą, Frasyniuk czy Bugaj to były też postaci pomnikowe, a co teraz się z nimi porobiło? No i ci doradcy Wałęsy: Gieremek, Mazowiecki, Kuroń, Michnik. Oni opanowali Wałęsę. Ubecja podstawiła Wałęsę „Bolka”, a ci go obstawili, zaczęli mamić i rozbili jedność w narodzie. Oderwali inteligencję od robotników. W 1968 roku robotnicy nie poszli razem z inteligencją, a w 1970 inteligencja nie przyłączyła się do robotników. A gdy w 1980 robotnicy oraz inteligencja poszli razem, tośmy zwyciężyli. No a w 1989 roku komuś bardzo zależało, żeby nas znowu rozłączyć i podzielić.
Nasi parlamentarzyści nie reprezentowali Solidarności
Przewodniczący Solidarności swoją podobizną uwiarygodniał kandydatów KO „S”, ale Związek w zasadzie nie miał wśród nich swoich przedstawicieli. Wyrazem tego była sytuacja, że ja niby miałem z naszego Regionu Solidarności reprezentantów w Sejmie, ale aby się z nimi spotkać, to musiałem zameldować się u przewodniczącego KO „S” Bortnika i prosić, żeby posłowie raczyli mnie przyjąć. No to jacy to byli przedstawiciele Solidarności? To nawet nie chodzi o moje upokorzenie, ale Związek miał wówczas spore trudności, a oni nie chcieli w ogóle o tym słuchać.
Ten, do którego miałem dobry dostęp, bo był w mojej rodzinie, to znaczy senator Janek Musiał, niewiele mógł Związkowi pomóc. Nawet wtedy, gdy został wojewodą.
Argumentem Wałęsy było to, że z KO „S” uformują się różne partie polityczne, potrzebne w demokracji. Ale ja uważam, że gdyby Komitety Obywatelskie „Solidarność” nie powstały, to partie polityczne i tak by się uformowały. Zresztą i z naszego Związku Zawodowego powstała polityczna partia AWS, przeciwko czemu strasznie się nagardłowałem. AWS wygrał wybory i cały Związek poszedł do parlamentu, z Krzaklewskim na czele. Z naszego regionu poszli wszyscy, prócz mnie i Zbyszka Sieczkosia. Gdybym startował, to też bym wszedł, ale ja uważałem, że Związek Zawodowy nie jest od rządzenia krajem. No i przez te rządy całkowicie rozwalili związek. Przegrali Polskę, przegrali swoje osobiste kariery, i przegrali Związek. I to do pewnego stopnia trwa do dzisiaj. No bo ileż razy można odbudowywać strukturę związkową tak, aby władze najpoważniej ją traktowały?
Senator-wojewoda
Ja od początku odradzałem i ostrzegałem Janka Musiała przed objęciem funkcji wojewody przemyskiego. Gdyby miał 50 kompetentnych i zaufanych ludzi, i razem z taką fachową ekipą obejmował urząd, to tak. Tymczasem on miał tylko kilka zaufanych osób, i to niekoniecznie fachowców od zarządzania. A on sam, owszem, mądry człowiek i – jak to się mówi – „najuczciwszy z całej wsi”, ale w zarządzaniu województwem nie miał żadnego doświadczenia, a problemów zakładów pracy też nie znał, bo fabryki od wewnątrz na oczy nie widział.
No więc ja jeden głosowałem przeciwko kandydaturze mego szwagra na stanowisko wojewody. I nawet ostrzegałem innych, że za parę miesięcy będą na nim psy wieszali. No i co, nie było tak? Współpracownicy dawali mu do podpisywania niektóre takie decyzje, które potem obracały się przeciwko niemu. Wojewoda oczywiście nie musi się na wszystkim znać, ale musi mieć kompetentną i zaufaną ekipę urzędników. A on takiej niestety nie miał. No i gdyby nie to „wojewodowanie”, to mógłby „do śmierci” być senatorem. Funkcja ta przecież jest bardziej reprezentacyjna, niż związana z podejmowaniem decyzji i odpowiedzialnością za nie.
Tak jak np. późniejszy senator Andrzej Matusiewicz, który kiedyś przyszedł do mnie i mówi: Potrzebuję twojej oceny, bo robimy projekt ustawy o pomocy finansowej dla zubożałych antykomunistycznych opozycjonistów. No wiec ja mu na to: Andrzej, wy jesteście przecież w opozycji i Platforma wam tego nie przegłosuje, więc przyjdź z tym do mnie, jak będziecie rządzić. Teraz jego formacja rządzi, lecz jakoś do mnie nie przychodzi. Ale może jeszcze przyjdzie.
Dwie „Magdalenki”
A czy los Związku i całej Polski nie został przegrany w Magdalence? Na to my w Regionie nie mieliśmy żadnego wpływu. O tym mógłby może Marek Kuchciński coś powiedzieć, bo on bywał na spotkaniach w kościele św. Anny w Warszawie.
Ja zresztą byłem zwolennikiem Magdalenki, ale na tym etapie oficjalnym, kiedy to doprowadzono do częściowych wolnych wyborów, i w konsekwencji do upadku systemu komunistycznego bez rozlewu krwi. Bo to łatwo teraz komuś mówić, że nie trzeba było z komunistami rozmawiać, tylko iść na barykady i walczyć. Może byśmy ostatecznie i wygrali, ale wcześniej ile byłoby ofiar.
Inna rzecz, że – po pierwsze – można byłoby lepiej rozegrać nasze wyborcze zwycięstwo 4 czerwca 1989 roku. Skoro te wybory udowodniły, że mamy przytłaczające poparcie w społeczeństwie, to już 5 czerwca powinniśmy siąść do tego samego okrągłego stołu i zmienić warunki. A po drugie, była niestety jeszcze „druga Magdalenka”, czyli tajne rozmowy, w których elita solidarnościowa zagwarantowała nieodwracalność uwłaszczenia się elity komunistycznej władzy na majątku państwowym. Oni się uwłaszczali od 85 roku, ale usankcjonowała to tzw. gruba kreska Mazowieckiego, Gieremka, Kuronia, Michnika – popieranych zresztą przez Wałęsę.
I to owa nieoficjalna „Magdalenka” sprawiła, że wkrótce w tym niby naszym rządzie – ministrem spraw wewnętrznych został Kiszczak, a prezydentem Polski – generał Jaruzelski. W owej niby wolnej Polsce na decydujących stanowiskach zasiedli prosowieccy aparatczycy odpowiedzialni za komunistyczne zbrodnie na narodzie. Czy mógł to być normalny kraj? I ci komunistyczni aparatczycy otwarcie ostrzegali swoich solidarnościowych partnerów z tajnych spotkań w Magdalence, żeby nie próbowali „podskakiwać”, bo w szafach dawnej komunistycznej bezpieki są na nich teczki, które w każdej chwili można otworzyć. I wtedy poleciałoby wiele ważnych głów z „magdalenkowej” elity solidarnościowej.
Nie wiem, kto ma teraz te papiery, ale one muszą być straszne. Agenturalna robota esbecji, WSI, i innych formacji obecna była cały czas. Ciekawe, że odtrącani od elity byli nie radykalni działacze solidarnościowi, ale ci normalnie myślący. I trzeba powiedzieć, że ci normalni byli często naszymi rękami odrzucani, bo oburzaliśmy się, że jak oni mogą atakować np. Wałęsę czy Bujaka. A dzisiaj okazuje się, że tak naprawdę ukrywał się jeden Kornel Morawiecki, a np. Borysewicz był od dawna namierzony przez esbecję i mogli go zdjąć w 5 minut. Nie aresztowali ich, bo wiedzieli, że z nimi mogą grać i coś ugrać. A gdyby ich posadzili, to zrobiliby z nich bohaterów, ale tymczasem utworzyłyby się nowe elity związkowe, które trudniej byłoby kontrolować i które być może nie chciałyby dogadywać się z komunistyczną władzą. Oczywiście, z dzisiejszej perspektywy to łatwo mi jest oceniać, a wtedy człowiek nie miał jeszcze takiej wiedzy.
Mamy Polskę niepodległą – zróbmy ją sprawiedliwą
Szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się, że doczekam niepodległej Polski. Zdawało mi się, że ta komuna będzie trwała i trwała. Myślałem, że nas wyłapią, pozamykają, potem z kryminału wyjdziemy i… będzie spokój.
Dzięki Bogu, stało się inaczej. Ale z drugiej strony nie uważam, że nasz kraj jest sprawiedliwy i całkowicie wolny. Nie zwracam uwagi na to, jak ludzie śpiewają „Boże coś Polskę”, bo do kościoła chodzę się modlić, a nie politycznie demonstrować.
Uważam, że wolność Polski jest zagrożona właśnie przez tych, którzy ogłupiają ludzi i organizują demonstracje KOD-u przeciwko rzekomej dyktaturze PiS-u. I jeśli większość społeczeństwa nie pomoże teraz polskiemu rządowi, to przegramy wszystko. W wyborach społeczeństwo określiło się, że chce zmiany i odrzuca dotychczasowy układ. Nie przymierzając, tak jak w 1989 roku. Ale dzisiaj jest sytuacja gorsza niż w 1989 roku, bo jest dużo prywaty, która dzieli społeczeństwo. I jest dużo zawłaszczonej przez elitę III RP różnego rodzaju dawnej państwowej własności, którą państwo powinno teraz odebrać. Ale właśnie dlatego każdy ruch rządu PiS i prezydenta Andrzeja Dudy jest i będzie atakowany przez ową postkomunistyczną elitę, która w perfidny sposób broni swojej dotychczasowej pozycji, swoich przywilejów i zagrabionego przez siebie mienia.
To jest bezpardonowa walka oligarchicznego biznesu i wielkiego (także międzynarodowego) kapitału. Było ją wyraźnie widać we wściekłych atakach mediów (nie tylko prywatnych, ale i państwowych, opanowanych za poprzednich rządów przez reprezentantów elity III RP) – na siłę polityczną, której społeczeństwo dało przecież w ostatnich wyborach mandat na przeprowadzenie zmian w kierunku bardziej sprawiedliwej Polski. I jeżeli społeczeństwo nie pomoże temu rządowi, to oni załatwią PiS i ideę sprawiedliwej i solidarnej Polski.
I dlatego powinniśmy, jako naród, wesprzeć zapoczątkowaną zmianę dotychczasowego układu, premiującego tylko wąską elitę kosztem zaniedbywania interesów znakomitej większości społeczeństwa. Jak moglibyśmy pomóc? A choćby poprzez masowe demonstracje poparcia programu rządu. Są przecież środowiska, które mogłyby i powinny inicjować to publiczne poparcie dla systemowych zmian: Związek Zawodowy „Solidarność”, Kluby „Gazety Polskiej”, ruchy narodowe, Kluby Inteligencji Katolickiej, a nawet i poszczególne wspólnoty parafialne.
.
(Rozmowę przeprowadził i autorsko opracował – Jacek Borzęcki)
.