archiwum wolności

Henryk Cząstka

Opozycyjna działalność Henryka Cząstki

                                                    

Od autora:

W latach 80. w powiecie przeworskim i ówczesnym województwie przemyskim jednym z najbardziej aktywnych rolników zaangażowanych w działalność opozycyjną  przeciwko peerelowskiej dyktaturze komunistycznej był Henryk Cząstka ze wsi Kisielów koło Zarzecza. Współorganizator Solidarności Wiejskiej we wrześniu ‘80 i Solidarności Rolników Indywidualnych w początkach 1981 roku. Organizator jedynego w Polsce – w jesieni 81 –  strajku w gminie Zarzecze.

Po uwolnieniu z internowania niezwykle aktywny w przemyskich strukturach podziemnych Solidarności: współorganizator Ogólnopolskiego Komitetu Obrony Rolników oraz drukarz i kolporter niezależnych wydawnictw. Przypłacił tę działalność kilkumiesięcznym aresztem śledczym.

Po amnestii i wyjściu na wolność jeden z najaktywniejszych w skali kraju organizator i uczestnik akcji pomocy żywnościowej rolników dla robotników w miastach. I wreszcie, w roku 89., aktywny działacz Komitetów Obywatelskich „Solidarność”.

Poniższe opracowanie autorskie jest oparte w dużym stopniu na rozmowie z Henrykiem Cząstką, przeprowadzonej pod koniec października 2022.

.

KOR i udział w strajku rolniczym w Zbroszy Dużej

.

W 1978 roku przyjechał do księdza proboszcza w Zarzeczu Stanisław Sudoł i poprosił o wytypowanie spośród wiernych tej parafii kogoś odważnego, kto zapisałby się do Komitetu Obrony Robotników. Proboszcz bez namysłu wybrał Henryka Cząstkę, nie pytając nawet go o zgodę.

Henryk Cząstka:  No ale ze mnie to był taki „korowiec”, że tak naprawdę nigdy tam nie działałem. Jednak to moje formalne wstąpienie do KOR-u przydało się. Moje dane dotarły do centrali w Warszawie, no i z tego tytułu we wrześniu 1978 dostałem od Wiesława Kęcika zaproszenie do udziału we współorganizowanym przez niego strajku rolników w Zbroszy Dużej na Mazowszu. Tam  władze przymusowo wykupywały za grosze ziemie od rolników indywidualnych w celu zakładania kolektywnych gospodarstw rolnych. Tamtejsi rolnicy byli już dość zintegrowani, bo wcześniej, pod przewodnictwem bardzo energicznego księdza Czesława Sadłowskiego, z sukcesem walczyli o pozwolenie na budowę kościoła oraz podpisywali i wysyłali apele do Rady Państwa o uwolnienie uczestników protestów z czerwca ‘76 i działaczy KOR-u.  Tak więc wrześniowy apel ks. Sadłowskiego o strajkowe zgromadzenie przy parafii poparło wielu miejscowych rolników. Kolejnych kilkuset z całej Polski, także i z listy członków KOR-u, zaprosił Wiesław Kęcik. Miał on zresztą pozwolenie na organizację strajku z Episkopatu. 

To zaproszenie jakoś do mnie dotarło. Chciałem jednak zadzwonić do Wieśka, żeby  dowiedzieć się szczegółów. U nas w wiosce był tylko jeden telefon. Był to służbowy telefon u mojej znajomej, która pracowała na poczcie. Tam zresztą pracowały dwie moje znajome, i one orientowały się, kiedy jest, a kiedy nie ma podsłuchu. Błyskawicznie połączyły mnie z Kęcikiem w Warszawie, który prosił mnie, żebym stawił się w Zbroszy Dużej rano w sobotę 9 września.

Wówczas nie było łatwo tam dojechać.  W Grzędach koło Garwolina trzeba było wysiąść i dalej – 6 kilometrów – iść na piechotę. W Zbroszy zastałem tłumy rolników. Pewnie było nas tam około tysiąca, w tym wielu członków KOR-u. To był taki specyficzny strajk. Było więcej modlitwy niż przemówień. No bo jak niby mieli rolnicy strajkować, z czym walczyć przeciwko władzy?

Efektem tego zgromadzenia było powołanie przez miejscowych rolników Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Grójeckiej. Podpisano też rezolucję, w której żądano zmiany ustawy emerytalnej dla rolników oraz zadeklarowano wsparcie dla osób represjonowanych przez władze.

Oczywiście, Służba Bezpieczeństwa orientowała się, co się w Zbroszy Dużej działo. Wielu esbeków z daleka nas otoczyło i tylko się przyglądało, co z tego wyniknie. Pewnie władze trochę przestraszyły się tego wydarzenia, bo jednak odstąpiły od przymusowego wykupu ziemi pod kolektywne gospodarstwo sadownicze. W sumie więc ten strajk, czy też zjazd, zakończył się i łagodnie, i pozytywnie.

.

Solidarność Rolnicza i Duszpasterstwo Rolników

.

W kolejnych latach Henryk Cząstka brał udział w paru innych strajkach i zjazdach rolników. Między innymi w styczniu 1981 roku uczestniczył w strajku rolników w Rzeszowie i wizytował strajk w Ustrzykach Dolnych. W marcu tegoż roku był delegatem na zjazd w Poznaniu, gdzie doszło do zjednoczenia niezależnego ruchu chłopskiego w Niezależnym Samorządnym Związku Zawodowym „Solidarność” Rolników Indywidualnych.

Henryk Cząstka: W Poznaniu, pomiędzy Śliszem, Janowskim, Hadko i Wagnerem, toczyła się walka o kierowanie Związkiem. Józef Ślisz przechytrzył wszystkich, bo wysunął najmłodszego z nich, rolnika z Cieszacina Wielkiego, Jana Kułaja, i to on został przewodniczącym NSZZ „Solidarność” RI. Jednak potem, jak trzeba było gdzieś na rozmowy do władz jechać, to tylko sam Ślisz jechał, mimo że przewodniczącym był przecież Kułaj. I w efekcie tych rozmów Ślisz w zasadzie na wszystko się zgadzał. Ponadto on jako chyba pierwszy chciał prywatyzacji lasów państwowych, czemu ja się ostro przeciwstawiałem. I na tym tle nawet się pokłóciliśmy. Ponadto, ja chciałem tworzenia Regionów Solidarności Rolniczej w ramach starego układu administracyjnego kraju, a więc żeby było tylko 17 przewodniczących Regionów. Bo wtedy łatwiej byłoby się dogadać. Nie zważając jednak na to wszystko, przystąpiłem do działania. W sumie założyłem 54 Koła Solidarności Rolników Indywidualnych, począwszy od Strzyżowa aż po Nisko i Rudnik.

Dla mnie jednak ważniejszym zadaniem było założenie Duszpasterstwa Rolników. I ono działało u nas w Zarzeczu non stop. Zdarzało się, że na te spotkania zjeżdżało się 500, a nawet i około tysiąca osób. Jeśli było ich ponad 500, to nie  mogli się pomieścić w sali parafialnej w Zarzeczu, więc przenosiliśmy się do Przeworska. I nam to nawet nieźle szło. Z wykładami do naszego Duszpasterstwa przyjeżdżały takie znane osoby, jak np. profesor Stelmachowski, ks. Jancarz, ks. Tischner, ks. Piwowarski, Jan Musiał czy Andrzej Zakrzewski. Jednak najbardziej przez nas lubiany był prof. Jan Draus. No bo on przemawiał do nas takim prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem. I bardzo ciekawie.

Te spotkania w ramach Duszpasterstwa dla Rolników organizowaliśmy raz czy dwa razy w miesiącu, a czasem nawet częściej. Każde zaczynało się Mszą świętą, a potem były wykłady: historia, polityka czy też praktyczne porady, jak się zachować np. w przypadku wprowadzenia stanu wojennego. Te spotkania zyskały dużą popularność wśród rolników, bo ludzie mogli dyskutować i się integrować. Były one w zasadzie tajne, a w każdym razie nieoficjalne, ale oczywiście przychodziło też wielu dawnych pezetperowskich kacyków, którzy rzucali legitymacje partyjne i zapisywali się do Solidarności. Domyślaliśmy się jednak, że robili to nie po to, aby tę Solidarność budować, tylko żeby ją rozwalać od wewnątrz.

Strajk gminny w Zarzeczu

.

Henryk Cząstka: Tuż przed wprowadzeniem Stanu Wojennego zorganizowałem prawie tygodniowy strajk okupacyjny  w Urzędzie Gminy w Zarzeczu. Jaki był powód strajku? To związane było z zaleceniem centrali solidarnościowej, żeby w całej Polsce organizować takie strajki i stawiać żądania ogólnopolskie. I ja tak zrobiłem. Oczywiście, naczelnik gminy nie miał szans realizacji żadnych z tych ogólnopolskich żądań, ale takie strajki miały jednak znaczenie propagandowe. Tyle tylko, że ta w zamyśle ogólnopolska akcja okazała się niewypałem. Wszyscy bowiem odpuścili, a jedynie mnie w Zarzeczu udało się taki strajk przeprowadzić. Zakończył się on zresztą podpisaniem porozumienia z naczelnikiem gminy, co zresztą zostało podchwycone przez media i poszło w Polskę.  

Jak się wkrótce okazało, władze przygotowywały się wówczas do wprowadzenia stanu wojennego, więc gotowe były podpisać każde porozumienie. Dla nich nie miało to już żadnego znaczenia.

Po tym strajku pojechałem na zaproszenie ks. Jancarza do Nowej Huty, między innymi na spotkanie autorskie poety Czesława Miłosza. To spotkanie odbyło się w czwartek, w piątek omawialiśmy sprawy związkowe z hutnikami, a w sobotę, 12 grudnia po południu wróciłem do domu. Gdzieś o godzinie 22 w telewizji nadawano relację z pierwszego po wojnie Zjazdu Kultury. Przemawiali różni pisarze, a jak zaczął mówić Miłosz, to nagle w telewizorze zaczęły się usterki i nic nie było słychać. Po trzech dniach spędzonych w Nowej Hucie byłem dość „klapnięty”, więc zgasiłem telewizor i położyłem się do łóżka. Gdy już prawie zasypiałem, usłyszałem głos żony: „Heniu wstań, bo jacyś panowie do ciebie przyszli”.                                    

Stan wojenny – internowanie

.

Henryk Cząstka: Za moment do pokoju weszli uzbrojeni esbecy i kazali mi się natychmiast ubrać. Zrozumiałem, że to właśnie wprowadzany jest stan wojenny. Tak naprawdę od pewnego czasu spodziewaliśmy się tego, choć nie wiedzieliśmy, kiedy to nastąpi. 

Oczywiście, zostałem internowany. Trzymali mnie najpierw w Uhercach. Warunki przebywania tam i posiłki były tak podłe, że na znak protestu któregoś dnia, w kwietniu ‘82, po prostu zniszczyliśmy wnętrze naszego pawilonu.

Stało się to po godzinie 22. Jeden klawiszów, zresztą akurat najlepiej nas traktujący, sam był na dyżurce. Cele jeszcze wtedy trzymano otwarte. No więc wzięliśmy go jako zakładnika, idąc z nim na ugodę, że będziemy go dobrze traktować i po strajku uwolnimy. Wynieśliśmy z pawilonu materace na zewnątrz, polaliśmy margaryną i podpaliliśmy. Jak to wszystko stanęło w ogniu, to przyjechały „suki” milicyjne na sygnale. Szybko zabarykadowaliśmy się, ale jak zobaczyliśmy podwójny kordon esbeków z karabinami maszynowymi, to zrozumieliśmy, że nie mamy żadnych szans. No i się poddaliśmy.                        

Za karę przeniesiono nas do więzienia w Nowym Łupkowie. To jednak okazało się raczej nagrodą, bo warunki były tam dużo lepsze, a traktowanie łagodniejsze. Komendant Dąbrowski zachowywał się wobec nas przyzwoicie. Ponadto była tam dostępna ciepła woda i cele były cały czas otwarte. Co prawda wyjście na zewnątrz było zakratowane, ale krata od zewnętrznej strony miała wsadzony klucz. Można więc było wysunąć przez nią rękę, otworzyć zamek, no i wyjść na zewnątrz. Wychodziliśmy, mogliśmy sobie poleżeć na kocu w trawie. Zawsze to co innego, niż w celi. Trwało to przesz jakieś trzy tygodnie, aż do czasu, gdy taki zapalony patriota Mikołowicz, z kimś jeszcze, zrobili głośną manifestację z okazji 3 maja. Tam znajdowały się trzy pawilony więźniów oddzielone od siebie.

Efekt tego był taki, że po skończonej manifestacji komendant sprowadził spawacza, który bardzo wąsko zaspawał oka krat. No i skończyło się wychodzenie na zewnątrz pawilonu. Przypomniało mi to przestrogi mego taty Sybiraka, więzionego kiedyś przez Sowietów: „Synu, żebyś nigdy w więzieniu nie próbował być bohaterem, bo Polsce przydasz się bardziej jako żywy niż jako martwy”. No i nie ukrywam, że stosowałem tę radę, gdy rok później aresztowano mnie i zamknięto na dłużej w areszcie śledczym.

Z więzienia w Nowym Łupkowie wyszliśmy razem z Janem Karusiem w połowie maja 1982, jako ostatni internowani rolnicy.

.

Drukarnia podziemnych wydawnictw

.

Będąc już na wolności, Henryk Cząstka nie pozostawał długo bezczynnym. Wkrótce odwiedził go w jego domu w Kisielowie Marek Kamiński, szef podziemnej struktury solidarnościowej Regionu Przemyskiego. Przywiózł ze sobą maszynę drukarską, belgijski powielacz białkowy, zrobił krótkie przeszkolenie i zaproponował zajęcie się drukowaniem opozycyjnych, antykomunistycznych wydawnictw podziemnych.

Henryk Cząstka: Ja sam prowadziłem tę drukarnię, którą zlecił mi Marek Kamiński. Długo to prowadziłem. Drukowałem takie podziemne gazetki, jak „Hutnik”, „Tygodnik Mazowiecki”, „Solidarność Walcząca”, a także książki Niezależnej Oficyny Wydawniczej „NOWA”, i różne ulotki. Drukowałem to w krypcie rodziny Dzieduszyckich w podziemiach kościoła parafialnego w Zarzeczu. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z dużego ryzyka wpadki, więc tak to zorganizowałem, że działacze podziemnej Solidarności kolportujący drukowane przeze mnie pisma odbierali je złożone w dzwonnicy. Nie mieli żadnego kontaktu ze mną i nic o mnie nie wiedzieli, i ja też nic nie wiedziałem o nich. Dawało to pewną gwarancję, że w razie wpadki nikt nikogo, nawet na torturach, nie będzie mógł wsypać.

W późniejszym okresie drukowałem z matryc w domu. Dowiedział się o tym  komendant Posterunku Milicji w Zarzeczu, Józef Wywrot. Jednak zamiast aresztować, zaczął mi pomagać w tej działalności. Przywoził matryce do mojego domu. Odbierał je ze stacji kolejowej w Jarosławiu, gdzie dostarczali je z Warszawy zaufani kolejarze w wagonie pocztowym.   

W końcu Józek ostrzegł, że esbecy zaczynają się mną interesować. Aby więc ratować cenny powielacz, przewiozłem go do Staszka Naspińskiego, w Ładach Kostkowskich, jakieś 7 kilometrów za Jarosławiem. Tam też trochę przyjeżdżałem drukować. Jak by zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, to on miał utopić tę drukarkę w Sanie.

                                                          

Jak poznałem komendanta Wywrota
 

Henryk Cząstka: Komendant milicji w Zarzeczu, Józef Wywrot, pochodził gdzieś z Węgierki. Był to bardzo dobry człowiek. Gdy jakiś chłop jechał po kieliszku albo wracał z pola bez świateł, to odwracał się i udawał, że tego nie widzi. Jeśli już wlepiał mandat, to ktoś musiał na to dobrze zasłużyć. A jak milicjanci z innych posterunków przyjechali i złapali miejscowego chłopa z drobnym wykroczeniem, to prosił ich: „Zostawcie go, a niech sobie jedzie. Nie widzicie, jaki on jest spracowany i jaki zabrudzony wraca z pola?”

A poznaliśmy się komendantem Wywrotem w 1972 roku przy okazji sesji Gminnej Rady Narodowej.  Ja pracowałem wówczas w Wojewódzkiej Radzie Ludowych Zespołów Sportowych, a tu w Zarzeczu byłem gminnym przewodniczącym LZS. No i sekretarz Gminnej Rady zaprosił mnie na tę sesję. A była to bardzo ważna sesja, na którą zjechała z Przemyśla delegacja Komitetu Wojewódzkiego PZPR, z pierwszym sekretarzem Zdzisławem Drewniowskim na czele.

W trakcie sesji zabrałem głos. Zacząłem domagać się więcej profesjonalnego sprzętu dla ludowych zespołów sportowych, a także odżywek dla najmłodszych sportowców. A skoro były to rzeczy dostępne wówczas tylko za dolary, to prosiłem o zabezpieczenie odpowiednich środków na tego typu niezbędne zakupy.

Znalazłem się w dość konfliktowej sytuacji, bo nie dość, że zarzucałem władzom zaniedbywanie ludowego sportu, to inaczej niż wszyscy obecni używałem słowa „pan”, a nie „towarzyszu”, zwracając do pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, czy też do sekretarza Komitetu Gminnego Partii, który zarazem pełnił funkcję przewodniczącego Gminnej Rady i prowadził tę sesję. I muszę tu przyznać, że Zdzisław Drewniowski jakoś to przełykał i nie zwracał mi uwagi. Natomiast sekretarz Gminnego Komitetu Partii za każdym razem przypominał mi, że mam mówić do niego „towarzyszu”. No więc odpowiedziałem mu, że ja nie jestem członkiem PZPR i wobec tego on nie jest dla mnie „towarzyszem”, i  będę się zwracał właśnie przez „pan”. To go rozwścieczyło i nawet chciał  mi odebrać głos. To mu się nie udało, więc ogłosił przerwę w sesji.

W trakcie tej przerwy podszedł do mnie dyskretnie komendant milicji w Zarzeczu, Józef Wywrot, i odezwał się ściszonym głosem: „Słuchaj chłopie, przyjadę wieczorem do ciebie do domu, to pogadamy. Ale proszę cię, nie wchodź już teraz na sesję, bo w takim przypadku dostałem polecenie, że będę musiał cię siłą wyprowadzić z sali. Nie chciałbym tego robić, bo szanuję cię za Twoją odwagę i za to, co im powiedziałeś. A jeszcze kiedyś w życiu mogę ci się przydać”.

 Bardzo mi się spodobały jego słowa. Oczywiście, posłuchałem go i po przerwie nie wróciłem już na salę.  A wieczorem pogadaliśmy przy kielichu, no i tak zaprzyjaźniliśmy się.

                                            

Aresztowanie

.

Henryk Cząstka: Któregoś poranka w marcu ‘83, gdzieś o godzinie 6 rano, ktoś mocno zastukał do drzwi mojego domu.  No i weszło do pokoju dziewięciu mundurowych uzbrojonych w karabiny i kazało mi się ubierać. Ubierając się, spojrzałem kątem oka przez okno, czy dałoby się jakoś im czmychnąć. Wśród tych nieproszonych gości był też komendant Józef Wywrot.  On stał pierwszy w szeregu, i jak zauważył moje spoglądanie w okno, to pokręcił głową, dając mi znak, żebym tego nie robił. I faktycznie, całe podwórze obstawione było esbekami i milicjantami z psami.  

On wcześniej niejednokrotnie ostrzegał mnie przed planowaną rewizją, żebym usunął z domu trefne rzeczy. A i w czasie rewizji, gdy esbecy przeglądali każdą półkę i każdą książkę, to on nieraz im mówił: „tu możecie nie szukać, bo ja już tu przeszukałem”.  Ci esbecy przeważnie przyjeżdżali na rewizję skacowani i słuchali go. A jak on znalazł coś trefnego, to dyskretnie kiwał na moją żonę, i ona to wynosiła w fartuszku.

 Esbecy zrobili tym razem dokładną rewizję i, niestety, w piwnicy znaleźli tysiąc ryz papieru już wydrukowanego, a w stodole drugi tysiąc czystego. Złożyłem to u siebie już po przerwaniu drukowania, bo nie miałem gdzie tego dać. Liczyłem na to, że jeśli wpadnę, to raczej nie w domu, tylko gdzieś w terenie. 

Zostałem aresztowany i osadzony w areszcie śledczym. Siedziałem sam w celi. Zamknęli mnie o godzinie 14, a przesłuchanie miało być o 22. Miałem  8 godzin na wymyślenie jakiejś w miarę wiarygodnej wersji zeznania. Gorączkowo zastanawiałem się, co powinienem powiedzieć.  

.

Areszt śledczy i przesłuchania

.

Henryk Cząstka: Podczas pierwszego przesłuchania dwunastu esbeków stanęło wokół ścian małego pokoju, jeden przy maszynie do pisania, a ten przesłuchujący z drugiej strony biurka. Oczywiście, rażące lampy walące strumieniem światła prosto w oczy. Przesłuchujący co chwilę się zmieniali.                               

Zeznałem, że te wydrukowane ryzy przywiózł mi ktoś z Rzeszowa, ale nie wiem kto, bo się mi nie przedstawił. No i kazał mi to wszystko porozwieszać i porozdawać ludziom, a jeśli tego nie uczynię, to zostanę ukarany. Ale nie chciało mi się ich roznosić, więc schowałem do piwnicy, żeby nimi w kotłowni palić. Za dwa dni ktoś znowu przyjechał z Rzeszowa, sprawdził, i pogroził mi, więc zapewniłem go, że to będzie porozwieszane.

Wydawało mi się, że oni uwierzyli w to, że chciałem tymi ryzami wydrukowanego papieru w piecu palić. Moje zeznanie zapisali na sześciu stronach maszynopisu. I na każdym kolejnym

przesłuchaniu musiałem pamiętać, żeby mówić to samo. To były dziesiątki, a  może i setki tych przesłuchań. Jak czasami się w czymś pomyliłem, to przesłuchujący esbek mnie poprawiał. Główny sens tych zeznań był jednak ten sam.

 Podczas pierwszego przesłuchania oficer SB, patrząc mi prosto w oczy, zaczął powoli, z naciskiem cedzić słowa: „Zrobiliśmy jeszcze jedną, tym razem dokładniejszą rewizję w pana zabudowaniach. I znaleźliśmy ciekawe rzeczy. Czy kojarzy pan RKW? Bo my wiemy, co to jest”.

On miał na myśli Regionalny Komitet Wykonawczy, którego faktycznie byłem członkiem. Ja jednak przesłyszałem się i w pierwszej chwili uderzyła mi do głowy myśl, że oni znaleźli RKM. Bo rzeczywiście ojciec miał schowany w stodole, jeszcze z czasów wojny RKM, czyli ręczny karabin maszynowy i parę granatów. Tylko tata i ja wiedzieliśmy o tym. Jak pomyślałem, że teraz tatę wsadzą do więzienia, to krew mi uderzyła do głowy. Śledczy musiał  to zauważyć, bo powiedział: „My obserwujemy każdy wyraz pana twarzy. A pan się właśnie w tej chwili zaczerwienił. Proszę więc niczego nie ukrywać, tylko mówić prawdę i się przyznać!”

I tutaj śledczy popełnił błąd, bo niechcący uświadomił mi, że podczas przesłuchań muszę zachowywać kamienny wyraz twarzy. Żadnych emocji i wzruszeń. No i w setkach kolejnych przesłuchań już wiedziałem, jak mam się zachowywać. I tak np. na jednym z przesłuchań oficer SB mówi do mnie: „Pan ma młodą żonę. No i pan tu siedzi, a tam do niej młodzi sąsiedzi zachodzą. Jak tylko jeden wyjdzie, to drugi wchodzi. Czy nie lepiej więc wszystko ujawnić, zeznać, szybko wrócić do domu i pilnować żony?” I mówiąc to, podaje mi czystą kartkę papieru i długopis. No więc wziąłem do ręki długopis i piszę: „Bardzo proszę o dalszy pobyt w więzieniu, bo skoro sąsiedzi tak dobrze opiekują się moją żoną, to ja już nie muszę do niej wracać”. A on do mnie: „No i co pan tu wypisuje!”  Ze złością wyrwał mi z rąk tę kartkę i podarł.                       

Kiedy indziej przesłuchiwał mnie prokurator, którego pamiętałem z czasów, gdy byłem pracownikiem Wojewódzkiej Federacji Sportu. On też mnie zapamiętał i podczas przesłuchania zachowywał się wobec mnie przyjaźnie. Gdy po przesłuchaniu zamierzałem złożyć swój podpis na samym dole kartki, to on zatrzymał moją rękę i mówi: „Panie Heniu, jak podpisuje pan protokół zeznania, to swój podpis trzeba stawiać tuż pod tekstem, żeby nie było pustego miejsca. Tak ciasno, żeby nawet żyletki nie można było wsadzić pomiędzy ostatnim zdaniem tekstu a pana podpisem. Bo jak pan podpiszesz na samym dole, to musisz się liczyć z tym, że ktoś może tam jeszcze dużo dopisać. Później już zawsze tej rady przestrzegałem.

Groziło mi do 16 lat więzienia za kierowanie ruchem antypaństwowym, w tym także za drukowanie nielegalnych wydawnictw. Na szczęście esbecy nie mogli mi tego udowodnić,  bo tak zorganizowałem tę działalność drukarską, że nikt o tym nie wiedział i nie wiązał jej z moją osobą. No, z wyjątkiem Marka Kamińskiego, który mi ją zlecił, oraz komendanta Józefa Wywrota, który dowoził mi matryce z pociągu.

.

Żywność dla robotników w miastach

.

Na mocy ogłoszonej amnestii Henryk Cząstka został w sierpniu 1983 roku wypuszczony z więzienia. Natychmiast wrócił do działania. Duże wrażenie zrobił na nim wygłoszony przez biskupa Ignacego Tokarczuka na dożynkach w Częstochowie apel do rolników, aby – w sytuacji pustych półek w sklepach – polska wieś pomogła wyżywić rodziny robotnicze w miastach. Bez wahania włączył się tę akcję i przez co najmniej cztery lata zajmował się zbiórką żywności.    

Henryk Cząstka: Jak wyszedłem z więzienia, to zbierałem żywność od rolników po całej diecezji przemyskiej. Miałem osobiste upoważnienie od biskupa Tokarczuka i Kurii Biskupiej. A z polecenia kanclerza, ks. Stanisława Krzewińskiego, jeździł ze mną od parafii do parafii i przedstawiał moją osobę wiernym, ks. Stanisław Bartmiński, proboszcz z Krasiczyna.

A zaczęło się to pewnego wieczoru, gdy akurat orałem pole. Przybiegła do mnie  moja 6-letnia córeczka i mówi: „Tato, chodź szybko do domu, bo nasz ksiądz przyszedł do ciebie z jakimś panem”. Ten „pan” okazał się być właśnie księdzem Bartmińskim. Przekazał mi upoważnienie od biskupa Tokarczuka i powiedział, że mam się zająć zbiórką żywności na terenie diecezji. Podkreślił przy tym, że ksiądz biskup Tokarczuk osobiście wybrał mnie do wykonania tego zadania. Nie wiem, dlaczego akurat mnie, ale widocznie miał do mnie zaufanie. No i na początku ks. Bartmiński objechał ze mną wszystkie parafie diecezji przemyskiej. Woził nas swoją zastawą przemyski działacz Solidarności Zygmunt Majgier.    

Potem jeździłem już po całej diecezji z takim miejscowym właścicielem stara z przyczepą,  i zbierałem tę żywność od rolników. W sumie setki ton różnej żywności, a w okresie Wielkanocy setki tysięcy jaj. Zachodziłem z tym upoważnieniem od biskupa Tokarczuka do każdej plebanii i każdy proboszcz był zobowiązany mnie przyjąć oraz przedstawić wiernym w kościele. Rolnicy, zwłaszcza w pierwszych dwóch latach, bardzo ofiarnie składali te dary. To były głównie różne warzywa, mąka i jaja. Ludzie dawali, ile mogli: po pół kilograma mąki, po główce kapusty, po kilka jaj. Nieraz aż się serce krajało.

I tak na przykład w Hureczku koło Przemyśla jedna biednie ubrana babcia przyniosła nam pół kilograma cukru. A cukier był wtedy cenny, bo sprzedawany tylko na kartki. No i daje mi ten cukier, mówiąc: „Zabierzcie to dla robotników w Nowej Hucie”. Jak zobaczyłem tę bidulę, to chciałoby się jej raczej pomóc, aniżeli cokolwiek od niej brać. No więc mówię, żeby może zabrała z powrotem ten cukier dla siebie, bo jej na pewno jest potrzebny. Ale ona nie chciała o tym słyszeć i nalegała. Wziąłem więc ten mały woreczek cukru do szoferki i w Nowej Hucie osobiście przekazałem księdzu Jancarzowi z prośbą, żeby pomodlił się za tę biedną babinkę. Doświadczyłem wiele takich wzruszających przykładów dobrych ludzkich serc.

Tak działałem od jesieni 1983. Przez czter lata systematycznie, a potem już tylko wyrywkowo. Akcja zaczynała się od października i trwała do przymrozków, czyli zwykle do połowy listopada. Te setki ton płodów rolnych woziliśmy do ojców bernardynów w Krakowie, do parafii Stanisława Kostki w Warszawie, także do katedry w Lublinie i Katowicach, a najwięcej do księdza Jancarza w Nowej Hucie. Oni tam zajmowali się jej rozdawaniem robotnikom zrzeszonym w podziemnej Solidarności. I tę kilkuletnią akcję uważam za jedną z ważniejszych moich działalności.

Muszę też wspomnieć o naszych inicjatywach powiązanych z akcją zbierania żywności dla robotników. Otóż, ze śp. ks. Kochmanem z Łańcuta organizowaliśmy akcję przyjazdu dzieci robotników ze Śląska na wiejskie wakacje do nas. A z kolei nasze dzieci wyjeżdżały na ferie zimowe na Śląsk. Ponadto organizowaliśmy tzw. białe niedziele, czyli przyjazdy do nas na weekendy lekarzy ze Śląska. Tam w Katowicach organizowała lekarzy do tej akcji siostra ks. Bartmińskiego Maria, też lekarz medycyny. No i ci lekarze, jakby w ramach rewanżu, bezpłatnie robili badania naszych mieszkańców. Ludzie tłumnie się na nie schodzili. To robiliśmy oczywiście dla ludzi, ale też trochę propagandowo. Partyjniaków szlak trafiał, ale nic nie mogli zrobić, żeby tę akcję powstrzymać.        

.                                                        

Spotkania Krasiczyńskie  

.

Henryk Cząstka: W późniejszym okresie jeździłem też na rekolekcje dla działaczy podziemnej Solidarności u księdza Bartmińskiego w Krasiczynie. Zawsze po mszy porannej zbieraliśmy się na plebanii i tam były już rozmowy niekoniecznie religijne. Przeważały dyskusje polityczne, pogawędki i układanie planów dalszej działalności solidarnościowej.

Jednego razu wyglądam przez okno i widzę faceta w skórzanym  płaszczu, który najwyraźniej obserwuje budynek plebanii. Poznałem w nim pułkownika SB, który kiedyś, podczas mojej działalności drukarnianej, kierował rewizją w moim domu. Zszedłem więc na dół, stanąłem w drzwiach, a on podchodzi do mnie i mówi: „Dzień dobry, panie Cząstka. A co wy tu macie w tej plebanii?” Ja na to: „No wie pan, ten kler zawsze mnie wrobi w co bądź. Tutaj proboszcz kazał mi się zajmować tymi cholernymi alkoholikami. No i muszę ich pilnować, bo część z nich przyjechała z naszej parafii, z Zarzecza”. A na to on z uśmiechem zadowolenia: „Czyli to jest spotkanie alkoholików? To dobrze. Dziękuję panu za informacje”. No i poszedł sobie.

No cóż. Ja go spławiłem, chroniąc zebranych na plebanii działaczy solidarnościowego podziemia. On natomiast zapisał w swojej służbowej notatce, że udało mu się pozyskać ode mnie informacje. Powiedział mi o tym Andrzej Kaczorowski z Warszawy.      

  (Rozmowę przeprowadził i autorsko opracował – Jacek Borzęcki)

.

Marek Kuchciński, Henryk Cząstka
2018 r, Sejm, podczas 80 rocznicy urodzin ks. Czesława Sadłowskiego. Z kwiatami stoi ks. Czesław, koło niego klęczy Henryk Cząstka, obok Wiesław Kęcik, Marek Kuchciński, Wieńczysław Nowacki i inni 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści