Rozmowa odbyła się 7 września 2022 roku w siedzibie tygodnika „Życie Podkarpackie”. Tygodnik powstał w 1967 roku jako „Życie Przemyskie”, pod obecną nazwą działa od 1999 roku. Ukazuje się na terenie byłego województwa przemyskiego w powiatach: jarosławskim, lubaczowskim, przemyskim i przeworskim.
AB: Celem mojej dzisiejszej rozmowy jest wspomnienie o dawnych czasach działalności opozycyjnej: o „Spojrzeniach Przemyskich”, „Strychu Kulturalnym”, o spotkaniach i dyskusjach, które wtedy się odbywały. Chciałbym się dowiedzieć od Ciebie, jak to się zaczęło, jak Ty to zapamiętałeś. Czy to było coś spontanicznego, czy coś bardziej przemyślanego?
WM: Wydaje mi się, że to wyniknęło z mojej wcześniejszej działalności za czasów Solidarności z roku 1981. Wraz z kolegami i z koleżankami chcieliśmy koniecznie coś wtedy zrobić i zaczęliśmy od wydawania m.in. bibuły i jakichś ulotek. To była chyba pierwsza niedziela od wybuchu stanu wojennego. Razem roznosiliśmy wtedy te ulotki po przemyskich kościołach.
AB: Jak to dokładnie wyglądało?
WM: Zostawialiśmy je między innymi na kościelnych ławkach i jak najszybciej się ulatnialiśmy. Ale może dokładniej opowiem o tej historii. Jak ogłoszono stan wojenny, to pojechaliśmy z moją ówczesną dziewczyną Elą Błońską do siedziby Solidarności przy Kamiennym Moście w Przemyślu. Udało nam się wtedy uratować jedną maszynę do pisania, którą schowaliśmy w pojemniku na piasek. Baliśmy się zabrać ją w ciągu dnia, ale przyszliśmy wieczorem, jak już się trochę uspokoiło. Ta maszyna służyła nam potem do przygotowywania matryc białkowych. Tak przygotowane matryce kładliśmy potem na filc, potem farba drukarska i przekładało się to kartkami. I tak kartka po kartce drukowaliśmy na początku ulotki jednokartkowe. Potem robiliśmy trochę większe broszury. To wszystko odbywało się u mnie w domu. Moja mama nie mogła w tym czasie wrócić do Polski, bo w czasie ogłoszenia stanu wojennego była na Kubie. Nie było wtedy nawet lotów powrotnych. Ja sam urzędowałem wtedy w mieszkaniu, gdzie zrobiliśmy minidrukarnię. Pamiętam sylwester z 1981 roku, jak siedzieliśmy razem w mieszkaniu, między innymi z Jankiem Jaroszem, Jackiem Jaroszem, Renatą Jarosz i paroma innymi osobami. Przez całego sylwestra wydrukowaliśmy wtedy sporo ulotek, które już 1 stycznia były w obiegu w Przemyślu. To doświadczenie drukarskie przydało się po moim powrocie do Przemyśla po studiach. Miałem jeszcze w międzyczasie 2-letnią przerwę po studiach i uczyłem w liceum w Ustrzykach Dolnych. Po powrocie naturalnie wróciłem do spraw związanych z drukiem, okazało się, że Marek Kuchciński drukuje „Strych” i są potrzebni ludzie, którzy coś na ten temat wiedzieli, znali technikę druku. To wówczas właśnie trafiłem na środowisko „Strychu Kulturalnego”.
AB: Czyli w tym czasie to środowisko już prężnie działało?
WM: Tak. Ja dołączyłem chyba w 1988 lub 1989 roku. Polegało to przede wszystkim na spotkaniach. Te spotkania organizował Marek, który wtedy był swego rodzaju wizjonerem. Łączył różnych ludzi. Jak patrzę teraz na zdjęcia z tamtych lat, to wszyscy byliśmy strasznie młodzi. Miło wspominam ten czas. Miałem wtedy 27 lub 28 lat. To środowisko nas ukształtowało. Wiedzieliśmy, czego chcemy, poznawaliśmy różnych interesujących ludzi. Mieliśmy swoje ideały i wiedzieliśmy, że trzeba o nie walczyć i do nich dążyć, nie poddawać się.
AB: Jeśli byście się poddali, to ten ówczesny system mógłby Was po prostu wchłonąć.
WM: Tak. Właściwie wcześniej ludzie byli przekonani, że tak musi być. Że należy się z tym pogodzić, z tym komunizmem. Ja przeciwko temu się buntowałem od samego początku. Jak skończyłem 18 lat i uzyskałem prawa wyborcze, to moja mama namawiała mnie na udział w głosowaniu. Natomiast ja stanowczo protestowałem, bo nie godziłem się ze stanem rzeczy, jaki wtedy istniał. Wolałem je zbojkotować i powiedziałem, że nie chce tego systemu. Było to pod koniec szkoły średniej, ja już myślałem w inny sposób niż wcześniej.
AB: Nasuwa mi się takie pytanie, czy Twoja mama widząc twój bunt, martwiła się o Ciebie?
WM: W zasadzie podchodziła do tego z taką można powiedzieć lekkością. Nigdy nie namawiała mnie do niczego siłą. Wiedziała o maszynie do pisania pod moim łóżkiem, ale udawała, że tego nie widzi. Wtedy, kiedy drukowaliśmy ulotki, w pamiętnego sylwestra, to na przykład w mieszkaniu obok naszym sąsiadem był sekretarz partii Pan Nycz, który potem był prezydentem miasta Przemyśla. Z kolei piętro wyżej mieszkał Pan Andrzej Matusiewicz z żoną. On w latach 80. zajmował się obroną oskarżonych w procesach politycznych i był jednym z założycieli wojewódzkiego Komitetu Obywatelskiego w 1989 roku. Podczas sylwestra jakiś nieostrożny kolega wzniósł wtedy doniosły toast: „Precz z komuną!”. Mogło się to źle skończyć, ale na szczęście tak nie było. Potem pan Nycz nie omieszkał mojej mamie wspomnieć o tym „niestosownym” zachowaniu młodzieży. Na szczęście ja nigdy nie miałem do czynienia z ubecją, czego nie mogę powiedzieć o moich kolegach, którzy odsiedzieli w więzieniu swoje. Na przykład ze starszych mentorów Adam Szostkiewicz, nie wiem, czy go kojarzysz, uczył wtedy w I Liceum Ogólnokształcącym w Przemyślu, w tzw. Słowaku, języka angielskiego. Potem zaangażował się w działalność Solidarności. Jako jeden z nielicznych mówił nam w szkole o różnych rzeczach, tych niewygodnych dla władzy. Był takim właśnie mentorem niepodległościowym w czasach szkolnych, od 1980 w Solidarności. Adam był później internowany, siedział m.in. w Uhercach i w Łupkowie, gdzie go odwiedzaliśmy. Potem przeniósł się do Krakowa i współpracował z „Tygodnikiem Powszechnym”. Ale wracając do spotkań z strychowych, to odbywały się one w domu Marka Kuchcińskiego w Ostrowie. Był to bardzo klimatyczny dom. Strych, na którym wszyscy siedzieliśmy, jeden obok drugiego, kilkanaście osób na spotkaniu, jak na archiwalnych zdjęciach. Wśród nich goście, m.in. artyści, działacze, politycy. Marek był swego rodzaju łącznikiem. Co chwila załatwiał też różne sprawy, na przykład raz powiedział mi, że pewnego Amerykanina trzeba koniecznie zawieźć do Budapesztu. To ja na następny dzień wsiadłem do malucha, w którym miałem dosłownie nogi pod brodą, i zawiozłem go do Budapesztu przez wszystkie granice! Na drugi dzień wróciłem z powrotem. Bardzo fajnie wspominam ten okres naszej działalności. Jak sobie analizuje ten czas, to myśmy wtedy niewiele mieli do stracenia tego, co władza mogła nam odebrać. Następnym krokiem po „Strychu Kulturalnym”, który był pismem elitarnym, było stworzenie czegoś dla szerszego kręgu odbiorców. Pisanie o ludzkich problemach, sprawach społecznych. I w taki sposób powstały „Spojrzenia Przemyskie”. Nie pamiętam, ile numerów było dokładnie.
AB: Chcemy udostępnić te archiwalne numery na portalu, który powstaje po to, aby mogły trafić właśnie do szerszego grona odbiorców.
WM: Zależało nam na tym, aby „Spojrzenia” wydawane były w miarę regularnie. Pierwszy numer w 1989 roku był jeszcze pisany na maszynie. Redagował go Artek Wilgucki, część graficzną robił Mirek Kocoł, grafik, który wyjechał później do Torunia. Po Mirku graficzną oprawą zajął się Mariusz Kościuk, który do dzisiaj współpracuje ze mną w „Życiu Podkarpackim”. Kiedy powstały „Spojrzenia”, dosyć szybko udało nam się dogadać z pewną przemyską drukarnią. Jej wiceprezes zaproponował nam potajemnie druk pisma. Wtedy „Spojrzenia Przemyskie” były profesjonalnie drukowane w Spółdzielni Inwalidów na ul. Jasińskiego w Przemyślu. Od czasu do czasu w „Spojrzeniach” pojawiały się też i moje teksty. Po 1990 roku zaproponowano mi start w wyborach do rady miejskiej – to były pierwsze wybory samorządowe. Wtedy komitet Solidarności zdobył wszystkie mandaty oprócz jednego. Dostał się chyba Pan Mach z SLD. „Spojrzenia” były też pewnego rodzaju gazetą wyborczą. Pamiętam jeden z moich tekstów zatytułowany chyba: „Dziedzictwo komunistycznych klik” – dosyć mocny tytuł. W ogóle „Strych” i Towarzystwo poprowadziły mnie w kierunku wyborów samorządowych. Ludzie rozeszli się później w różnych kierunkach, różniąc się politycznie. Pierwszą naszą różnicą były chyba wybory na prezydenta kraju i pytanie: Wałęsa czy Mazowiecki? Była to pierwsza nasza taka większa różnica zdań, bo to, że były różne kierunki, to nikomu wtedy towarzysko nie przeszkadzało. Każdy mógł mieć inne poglądy i tyle.
AB: Kościół Wam wtedy pomagał?
WM: Tak. Pamiętam taki epizod, jak jeden z braci franciszkanów z tego okresu, kiedy drukowaliśmy, przekazywał nam ukradkiem farbę do druku. Skąd on miał tę farbę, to chyba prawdopodobnie właśnie z drukarni na ul. Jasińskiego. Marek Kamiński, późniejszy szef Solidarności, był z zawodu drukarzem, więc myślę, że to tym kanałem się odbywało. Poza tym udało się załatwić miejsce w kościele na wystawy, festiwal. Czy ktoś był wierzący, czy niewierzący, to nie było problemem.
AB: Właśnie ciekawe było to, że pomimo różnicy Waszych poglądów i środowisk mieliście wspólny cel i to Was łączyło przede wszystkim. Chcieliście się spotykać pomimo różnic. Słuchaliście tego, co ma do powiedzenia druga strona.
WM: Tak, wtedy tutaj nie było z tym żadnego problemu. Czego nie można powiedzieć o dzisiejszych czasach. Teraz szczególnie polityka jest tematem bardzo wrażliwym. Ale wracając jeszcze do drukowania „Spojrzeń”, to tamto doświadczenie przydało nam się później, kiedy tworzyliśmy „Życie Przemyskie”, a teraz „Podkarpackie”. To nawet Marek miał taki pomysł, żeby je przejąć. Wtedy był likwidator i trzeba było przystąpić do przetargu. Wtedy właśnie to Przemyskie Towarzystwo Kulturalne było tym udziałowcem – spółki, która przejęła „Życie”. Towarzystwo miało odpowiednią kadrę, która się na tym znała. Na przykład Jacek Borzęcki, który uczestniczył w „Strychu Kulturalnym”, był pierwszym redaktorem nowego „Życia Przemyskiego”. Potem został nim Artek Wilgucki, bo Jacek zrezygnował ze względów osobistych. Wspólnikami było Towarzystwo i KIK z Lubaczowa.
AB: Skąd wziął się pomysł na powstanie Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego?
WM: Chcieliśmy coś robić ze „Spojrzeniami Przemyskimi” i sformalizować ich wydawanie. Marek podsunął nam wtedy wyjazd z Arturem do Warszawy na spotkanie Stowarzyszenia Wolnego Słowa, gdzie zjechali się różni wydawcy podziemnych periodyków. Chcieli oni założyć takie stowarzyszenie, gdzie dzielono się wiedzą, które wspierałoby twórców chcących wydawać, a był wtedy na przykład problem z brakiem papieru. Czekając na pociąg, wpadliśmy z Arturem na taki pomysł, że przecież my też możemy zawiązać takie stowarzyszenie w Przemyślu. A z kolei to stowarzyszenie może być wydawcą, i z takim pomysłem przyjechaliśmy do Przemyśla. Zostało to dobrze przyjęte, spotkaliśmy się i ustaliliśmy szczegóły. Pojawiła się kwestia nazwy, ja zaproponowałem trochę inną – Stowarzyszenie Myśli Niezależnej, ale poglądy towarzystwa były jednak bardziej konserwatywne niż liberalne. Dlatego stanęło na Przemyskim Towarzystwie Kulturalnym. Z tego. co pamiętam. to chyba nawet Andrzej Matusiewicz miał wtedy zastrzeżenia co do nazwy. I tak właśnie powstało towarzystwo, a pomysł przywieźliśmy z Warszawy. Wtedy chyba pierwszym prezesem był Marek, ja byłem skarbnikiem. Powstało chyba w 1990 roku, a przejęcie „Życia” było w 1991.
AB: Spotykaliście się wtedy w lokalu po dawnym empiku przy Wybrzeżu Marszałka Piłsudskiego 1, prawda?
WM: Tak, Towarzystwo dostało ten lokal – cały dół plus pomieszczenia na pierwszym piętrze. Ten okres wpłynął na moje późniejsze życie, ponieważ związałem się właśnie z „Życiem” przemyskim, do dziś. Poza tym, w części lokalu Marek zaproponował stworzenie księgarni wspólnie z Beatą i Jurkiem Bonarkami i moją ówczesną żoną Basią. Bonarkowie mieli doświadczenie z książkami. Zawiązaliśmy wtedy spółkę: Basia, Jurek i Beata, Jasiu Jarosz, Mirek Kocoł wraz z żoną. Do tej pory zostało nas cztery osoby w tej spółce, która powstała w 90. latach. Pierwszą naszą księgarnię prowadziliśmy w lokalu od ulicy Kościuszki w Przemyślu, tam gdzie teraz mieści się również inna księgarnia. Wtedy artystyczne witryny aranżował nam m.in. Mariusz Kościuk razem z Kozą-Cepińskim.
Rozmawiał Aleksander Busz