Powstawanie „Solidarności” w Przemyślu – na przykładzie działalności braci Siwców: Wita, Mariusza i Adama
1) Początki działalności opozycyjnej Wita Siwca
.
Z ENCYKLOPEDII SOLIDARNOŚCI IPN
Wit Eugeniusz Siwiec, ur. 13 VII 1952 w Przemyślu. Absolwent Technikum Rolniczo-Łąkarskiego w Przemyślu (1972). 1974–1975 nauczyciel w SP w Sielnicy, 1976–1977
https://encysol.pl/es/encyklopedia/biogramy/18628,Siwiec-Wit-Eugeniusz.html?search=792082169
.
Od autora:
Jak wiadomo, w rezultacie masowych strajków robotniczych w czerwcu 1976 roku, spowodowanych drastycznym wzrostem cen żywności, peerelowski aparat bezpieczeństwa aresztował i wtrącił do więzień tysiące robotników, bitych wcześniej przez szpalery milicjantów w tzw. ścieżkach zdrowia. Uderzenie komunistycznej władzy w klasę robotniczą stworzyło oczywiście podatny grunt dla działalności ugrupowań opozycyjnych, które w potajemnie drukowanych i rozprowadzanych pismach informowały o represjach, broniły robotników i potępiały peerelowski reżim, żądając wolności i demokracji dla Polski.
W tych okolicznościach nie pozostał biernym 24-letni wówczas Wit Siwiec. Pamiętał on przecież heroizm swego ojca Ryszarda, który 8 lat wcześniej dokonał samospalenia w akcie potępienia dyktatury komunistycznej zniewalającej Polskę.
Wit:
Działania opozycyjne podjąłem niedługo po powstaniu Komitetu Obrony Robotników, gdzieś jesienią 1976 roku. W Przemyślu była nas grupka. Był Jasiu Ekiert i Stasiu Sudoł, a dojeżdżał do nas Stasiu Kusiński, który pracował w Warszawie, a mieszkał w Przemyślu. Ja dołączyłem do nich. Naszym głównym celem było rozprowadzanie prasy nielegalnej, ponieważ czuliśmy potrzebę informowania przynajmniej części mieszkańców Przemyśla o tym, co dzieje się w kraju.
Wówczas KOR wydawał swój biuletyn w formie miesięcznika. Później zaczęły powstawać inne opozycyjne grupy niezależne, w tym m.in. ROPCIO, czyli Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. To właśnie tam bardzo zaangażował się Jasiu Ekiert. Niezależnie od tego zaczął powoli kiełkować ruch chłopski, wydający pismo „Placówka” i zogniskowany głównie wokół Zbroszy Dużej na Mazowszu. Na tym polu wybitnie zaangażował się Wiesio Kęcik. W tym czasie Mirek Chojecki założył i drukował swoje niezależne pismo „Nowa”. A później jeszcze Heniek Wujec organizował opozycyjny ruch robotniczy i rozpoczął wydawanie nielegalnej gazetki „Robotnik”.
Myśmy zbierali te pisma, od kogo tylko się dało, i przywoziliśmy do Przemyśla. Rozdawaliśmy je ludziom, co do których mieliśmy jakieś zaufanie. Chcieliśmy, żeby ta podziemna prasa trafiała w dobre ręce i żeby podawana była dalej, żeby to wszystko krążyło wśród ludzi. Znałem sporo mieszkańców Przemyśla, bo pracowałem w Przemyskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.
W 1978 roku zorganizowałem Komitet Samoobrony Ludzi Wierzących przy parafii na Kmieciach. Wtedy tam kościół był w budowie, a proboszczem był ks. Adam Michalski. On był niesamowicie szykanowany i represjonowany przez władze. No i założyliśmy ten Komitet po to, żeby go bronić, i zarazem po to, żeby prawdziwa informacja docierała do mieszkańców Przemyśla. Nasz Komitet wydawał drukowane „Komunikaty”. Niezręcznie mi o tym mówić, ale to ja byłem autorem ich wszystkich, o czym bezpieka dowiedziała się dopiero po trzecim wydaniu.
W pierwszym numerze tego pisemka wymienieni byli z imienia i nazwiska wszyscy członkowie tego Komitetu. Osoby, które nas w różny sposób jedynie wspierały, nie były tam ujawniane. Ich pomoc była jednak przekazywana do wiadomości Kurii Biskupiej. No i w sumie wydaliśmy tych „Komunikatów” chyba ze siedem, jeśli dobrze pamiętam. Numer pierwszy wypełniony był informacjami związanymi z parafią, z nielegalną – według władz – budową kościółka, ale także ważnymi informacjami ogólnokrajowymi i światowymi.
Z tym kościółkiem to było tak, że najpierw na tej posesji stała stodoła. Wewnątrz stodoły ksiądz proboszcz potajemnie zorganizował zbudowanie kapliczki. No i w sobotę wieczorem rozebrano dach i ściany stodoły, a w niedzielę w kapliczce odprawiana już była msza święta. Tak to się zaczęło, a później już ruszyła, też bez pozwolenia, budowa kościoła. Ksiądz proboszcz wcześniej zwracał się do władz z prośbą o zezwolenie na budowę kościoła dla osiedla Kmiecie, ale oczywiście wszystkie odpowiedzi były na „nie”. No więc kościół został zbudowany bez zezwolenia.
Władze nie odważyły się na wstrzymanie formalnie nielegalnej budowy kościoła, a swoją frustrację i złość skierowały na członków Komitetu Samoobrony Ludzi Wierzących. Wszyscy, którzy należeli do tego komitetu, byli co jakiś czas zatrzymywani na różne okresy. Minimalna kara to było zamknięcie na 48 godzin. Ale czasami było tak, że wypuścili człowieka np. o trzeciej po południu, a gdy wracał do domu, to ponownie go zatrzymywali na kolejne 48 godzin.
2) Przełomowe lato – 1980
Wit:
W tym czasie, gdy na fali ogólnopolskich strajków w lipcu i sierpniu 1980 roku powstawała Solidarność, ja już nie pracowałem w Spółdzielni Mieszkaniowej i nie byłem pracownikiem żadnego zakładu pracy. I pewnego razu przyszedł do mnie Stasiu Sudoł i powiedział, że PAX organizuje w Przemyślu wolne związki zawodowe. Podejrzewałem, że coś tu jest nie tak, więc tego samego dnia wieczorem pojechałem do Warszawy, do Staszka Kusińskiego w solidarnościowym Regionie Mazowsze. Tam moje wątpliwości się potwierdziły. Powiedziano mi, że to nie PAX ma organizować związki zawodowe, tylko sami pracownicy mają się organizować w zakładach pracy i tworzyć komitety założycielskie NSZZ „Solidarność”.
Wracając do Przemyśla, bałem się, że PAX albo starzy działacze WRZZ jako pierwsi założą niby wolne związki zawodowe, które nie będą oddolne, autentyczne, tylko jakoś sterowane przez władze. Jak tylko znalazłem się w domu, zwróciłem się do dwóch moich braci i siostry, żeby pomogli mi w organizowaniu Solidarności. Prosiłem, aby w swoich zakładach pracy rozpowszechnili informację o powstającym w całym kraju Niezależnym Samorządnym Związku Zawodowym „Solidarność”. Namawiałem, żeby razem z zaufanymi współpracownikami organizowali Komitety Założycielskie. No i rodzeństwo pomogło. To był sierpień 1980. Pierwszym był Mariusz pracujący w „Faninie”, a zaraz po nim Adam, pracownik przemyskiego POM-u. Udzielała się także nasza siostra, już niestety nieżyjąca Elżbieta, działając w Solidarności hotelarskiej.
3) Powstanie NSZZ „S” w przemyskiej „Faninie”
Mariusz:
Ja wówczas byłem pracownikiem „Faniny”, gdzie zatrudniano 550 osób. Pracowałem w mechanicznym dziale kontroli jakości, w związku z tym mogłem chodzić po całym zakładzie i znałem wielu pracowników. W czasie przerw na posiłek wychodziłem na jakieś podwyższenie i przekazywałem pozyskane od brata Witka informacje o sytuacji w kraju, i o powstającym Związku Zawodowym „Solidarność”. Argumentowałem, że my również powinniśmy się tutaj zorganizować jako związek niezależny od żadnych instytucji i władz. Robiłem to w całkowitym przekonaniu, że Solidarność odniesie sukces.
Wkrótce zaczęły się jednak kłopoty. Dyrekcja zakładu zaczęła robić mi wstręty. Zakazano mi opuszczania działu mechanicznego i chodzenia po halach produkcyjnych. Musiałem więc pozyskać odważnego i liczącego się sojusznika. Wiedziałem, że w Biurze Konstrukcyjnym zakładu pracuje bardzo przyzwoity człowiek – Krzysztof Prokop. Ceniony przez dyrekcję fachowiec z długim stażem pracy, i zarazem mający duży szacunek u załogi. Poszedłem więc do niego i mówię: Panie Krzyśku, pomóż pan ratować sytuację, bo dobierają się nam do skóry. No i on zgodził się, żebyśmy razem zorganizowali w zakładzie Komitet Założycielski „Solidarności”. Była z nami jeszcze trzecia osoba, ale już nie pamiętam nazwiska.
Pamiętam, jak we trójkę poszliśmy do naczelnego dyrektora zakładu i powiedzieliśmy: „Prosimy o pana podpis aprobujący wygłoszenie w zakładowym radiowęźle naszego Komunikatu dotyczącego organizowania w „Faninie” Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność”. Dyrektor odparł, że nie może takiej zgody podpisać. Na to Krzysztof Prokop spokojnie zapytał, z naciskiem akcentując każde słowo: „Czy w takim razie chce pan, żebyśmy w „Faninie” zrobili to samo, co uczynili robotnicy w Ursusie”? On przez chwilę zastanawiał się, ale w końcu podpisał swoją zgodę pod naszym komunikatem.
Mogliśmy więc już legalnie działać i wydawać komunikaty organizacyjne. Co prawda, politycznych ulotek opozycyjnych nie kolportowałem w zakładzie. Nie chciałem ryzykować, bo to było moje miejsce pracy. Jednak udało nam się założyć w „Faninie” Związek Zawodowy „Solidarność”, do którego wpisała się większość załogi, jakieś 450 osób na 550 pracowników. Gdyby nie mój ożenek w Lesku i zamieszkanie tam, to byłbym pewnie znaczącym działaczem solidarnościowym w Przemyślu. No i na pewno byłbym potem internowany, razem z moimi braćmi.
4) Powstanie NSZZ „S” w przemyskim POM-ie
Adam:
Pracowałem w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Przemyślu na stanowisku zastępcy kierownika warsztatu. Nasz Komitet Założycielski NSZZ „Solidarność” powstał na przełomie sierpnia i września 1980. Wtedy to już chyba istniał statut Solidarności. Fakt niezajmowania stanowiska kierowniczego był dla mnie i dla sprawy korzystny, bo – według statutu Solidarności – osoby zajmujące kierownicze stanowiska nie mogły aspirować do funkcji przewodniczącego Związku w zakładzie pracy. A ja byłem tylko zastępcą, więc wziąłem sprawy w swoje ręce.
Zacząłem organizować Związek w POM-ie jeszcze w sierpniu. W zakładzie pracowało tylko 150 osób, więc komunikowaliśmy się z pracownikami osobiście. Nie było ulotek, tylko z ust do ust. Korzystając z informacji przywożonych z centrali Związku przez brata Witka, docierałem osobiście od osoby do osoby, od wydziału do wydziału. No i zorganizowaliśmy w POM-ie Komitet Założycielski NSZZ „Solidarność”, którego zostałem przewodniczącym. I muszę przyznać, że nie było ze strony dyrektora jakichś restrykcji. Nie miałem w tym działaniu żadnych wielkich trudności.
Oczywiście, na początku ludzie jeszcze się trochę bali, więc nie wszyscy chcieli zapisywać się do Solidarności. Jednak po kolejnych rozmowach oraz informacjach o tym, co działo się w całej Polsce, ludzie nabierali odwagi i już nam nie odmawiali. Po prostu wiedzieli, że to się nie
dzieje tylko w Przemyślu, Mielcu czy Rzeszowie, ale że ta fala Solidarności rozlewa się po całym kraju i jest coraz większa. To było coś nowego i ludzie byli ciekawi, jak ta Solidarność zacznie działać obok dotychczasowych związków zawodowych, ale jako niezależny od władz i samorządny związek zawodowy. Coraz większe sukcesy Solidarności w całej Polsce dawały ludziom wręcz pewność, że to musi się udać. W konsekwencji zapisali się do Solidarności prawie wszyscy pracownicy przemyskiego POM-u, łącznie z dyrektorem naczelnym zakładu. Odmówiło jedynie troje ludzi: dyrektor techniczny, szef komórki wojskowej (czyli w istocie tajny wywiadowca przekazujący Słubie Bezpieczeństwa informacje o sytuacji w zakładzie pracy) oraz pani kadrowa.
Wit:
Trzeba tu dopowiedzieć też parę słów o naszej siostrze, śp. Elżbiecie, po mężu Szabaga. Elżbieta też zgodziła się nam pomóc i zorganizowała Komitet Założycielski „Solidarności” w Hotelu Dworcowym, gdzie pracowała.
5) Organizowanie szerszych struktur Solidarności w Przemyślu
Wit:
Mając już trzy Komisje Zakładowe „Solidarności” w domu, skontaktowałem się ze swoimi starymi znajomymi w Przemyskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Tam Komisję Zakładową „S” zorganizował Zygmunt Majgier. No więc zaprosiłem Zygmunta na zebranie w naszym mieszkaniu przy ul. Okrzei 2, zaprosiłem też oczywiście Komisje Zakładowe założone przez braci w „Faninie” i POM-ie, a także Andrzeja Kucharskiego, który założył Solidarność w zakładzie „Polna”. No i mieliśmy pierwsze zebranie przedstawicieli przyszłych zakładowych Związków Zawodowych Solidarności z kilku zakładów pracy w Przemyślu. A miejsce spotkania było dość symboliczne, bo był to ten sam pokój, w którym przed laty nasz ojciec, Ryszard Siwiec, robił zapiski przygotowujące do poświęcenia swego życia w jego słynnym proteście przeciwko dyktaturze komunistycznej.
Można powiedzieć, że było to pierwsze zebranie założycielskie ogólnoprzemyskiej struktury Solidarności, co prawda jeszcze bez formalnego protokołu. Tych zebrań w naszym mieszkaniu odbyło się w sumie kilka. W trakcie tych spotkań dzwoniłem do struktur Solidarności w Gdańsku i w Warszawie. Chciałem w ten sposób dowieść im, że bynajmniej nie zmyślam o organizowaniu się szerszych struktur Solidarności w Przemyślu, tylko że to się naprawdę tutaj dzieje.
Na kolejnym i zarazem ostatnim takim zebraniu w naszym mieszkaniu było obecnych, obok moich braci, kilku innych przewodniczących Komitetów Założycielskich z przemyskich zakładów pracy. Pojawił się też Władysław Mazur z Płyt Pilśniowych. W sumie była to już dość reprezentatywna grupa działaczy solidarnościowych z Przemyśla. Akurat ja prowadziłem to zebranie, dzieląc się swoją wiedzą na temat Związku Zawodowego Solidarność, a także najświeższymi informacjami przywiezionymi z Warszawy. Relacjonowałem m.in. apel centrali o tworzenie szerszych struktur związkowych w poszczególnych miastach i regionach kraju. No i w tym momencie Władysław Mazur zwrócił się do mnie takimi oto słowami: „Panie Witku, a teraz pan będzie łaskawy opuścić ten pokój, bo my tu wybierzemy sobie Tymczasowy Zarząd Regionu Przemyskiego. No a pan przecież nie reprezentuje żadnego zakładu pracy”. Wyszedłem z odczuciem przykrości, no ale cóż mogłem zrobić.
Adam:
Myśmy wybrali wtedy pierwszego przewodniczącego Solidarności przemyskiej, którym został właśnie Władysław Mazur. Nas było tam chyba siedmiu, jeżeli dobrze pamiętam, czyli reprezentantów siedmiu przemyskich zakładów pracy. Ja reprezentowałem „POM-Przemyśl”, brat Mariusz i Krzysztof Prokop – „Faninę”, Andrzej Kucharski – „Polną”, Gienek Opacki – „Klejowe Zakłady Remontowe”, Czesław Kijanka – „POM-Bircza”, no i Władysław Mazur – „Zakłady Płyt Pilśniowych”. Mnie przypadła w udziale funkcja skarbnika. No i w ten sposób, w trzeciej dekadzie września 1980, powstał pierwszy Międzyzakładowy Komitet Założycielski NSZZ „Solidarność” w Przemyślu. Problem w tym, że po spotkaniu zdenerwowany Witek powiedział nam: „No i kogo żeście wybrali. Bo ja mam uzasadnione podejrzenia, że on jest zwolennikiem raczej „Wolnych Związków Zawodowych”. Później rzeczywiście okazało się, że Władysław Mazur reprezentował ten jednak konkurencyjny wobec Solidarności profil związków zawodowych. Ale wybierając go, nie mieliśmy wówczas tej pewności, a znaliśmy go jako przyjaciela naszego śp. ojca.
Wit:
Po tym niefortunnym zebraniu, jak już prawie wszyscy się rozeszli, zatrzymałem Cześka Kijankę i Gienka Opackiego, mówiąc im: „Panowie, coś trzeba z tym zrobić, bo to nie może tak zostać”. Wiedzieliśmy, że Mazur wybiera się do Centrali w Gdańsku, aby zgłosić tam powstanie przemyskiej Solidarności. Poddałem więc pomysł, aby zrobić spotkanie w szerszym gronie, z przedstawicielami większej liczby zakładów pracy z Przemyśla i okolic, no i powtórzyć wybory. Skoro bowiem są dodatkowe zakłady pracy, to jest to już nowa sytuacja, i one też mają prawo uczestniczyć w wyborze przewodniczącego przemyskiej Solidarności.
6) Organizowanie struktury regionalnej
Wit:
Przyszedł mi do głowy jeszcze inny pomysł. Otóż Przemyśl od dawna był jakby pokłócony z Jarosławiem. Pomyślałem, że przynajmniej w sprawach związkowych nie powinno tak być. Powiedziałem więc swoim zaprzyjaźnionym związkowym kolegom, Kijance i Opackiemu:
„Panowie, w Jarosławiu już powstał Międzyzakładowy Komitet Założycielski „Solidarności”. Pojedźmy więc tam i zaprośmy ich do stworzenia wspólnej struktury wojewódzkiej NSZZ „Solidarność”, a może nawet ponadwojewódzkiej.”
Od tamtej pory w głowie siedział mi pomysł stworzenia Regionu Południowo-Wschodniego. Miałem bardzo dobre kontakty z działaczami ruchu chłopskiego z województwa krośnieńskiego, którzy czuli się trochę zagubieni. Pomyślałem więc, że powinniśmy otworzyć szeroko ramiona i przyjąć wszystkich do wspólnej struktury. A ponieważ jesteśmy Polską południowo-wschodnią, dlaczego by nie nazwać takiej ponadwojewódzkiej struktury związkowej Regionem Południowo-Wschodnim?
To już była pierwsza dekada października 1980, gdy pan Zając z Komisji Zakładowej Spółdzielni Inwalidów „Praca” w Przemyślu zawiózł nas swoim samochodem do Jarosławia na spotkanie z tamtejszym szefem Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego „Solidarność” Kazimierzem Ziobro. Z jego aprobatą zorganizowaliśmy wkrótce w Przemyślu, w świetlicy Związku Głuchoniemych, wspólne wybory, na które przyjechali delegaci z Jarosławia.
Otworzyłem to zebranie, przedstawiając się jako działacz związany z NSZZ „Solidarność” Mazowsze, i zaraz dodałem, że ponieważ nie reprezentuję żadnego zakładu pracy z województwa przemyskiego, to proponuję, aby to zebranie poprowadził przewodniczący Komisji Zakładowej z POM-u Bircza Czesław Kijanka. Mówiąc szczerze, to z góry przypuszczałem, że osoba prowadząca zebranie mające na celu wybór władz regionu, najprawdopodobniej zostanie wybrana przewodniczącym tej struktury. No i tak też się stało, bo wówczas ludzie jeszcze się trochę bali i nie było dużo chętnych do przewodzenia strukturom Związku.
Zanim jednak uczestnicy zgodzili się na Czesława Kijankę jako przewodniczącego zebrania, wstał Władysław Mazur i odezwał się mniej więcej tak: „Proszę Państwa, to zebranie nie powinno się odbyć, bo tu jest aż trzech braci Siwców. To nie może tak być!” Przewodniczący Kijanka natychmiast zgasił Mazura, stwierdzając, że to nie ma żadnego znaczenia. Jego apel o kontynuowanie zebrania spotkał się z pełną akceptacją uczestników.
Adam:
Na zebranie wyborcze w świetlicy głuchoniemych przybyli nie tylko przedstawiciele Komitetów Założycielskich „Solidarności”, ale także i starych związków zawodowych. I np. w przemyskim POM-ie nadal funkcjonował przewodniczący tych „państwowych” związków zawodowych. I on też uczestniczył w tym zebraniu wyborczym razem ze mną, jako przewodniczącym Komitetu Założycielskiego „Solidarności” z tego samego zakładu pracy. Ogółem w zebraniu uczestniczyli reprezentanci 35 zakładów pracy z Przemyśla i Jarosławia. Sala była pełna.
Teoretycznie przewodniczący starych związków zawodowych też mogli kandydować na funkcję przewodniczącego Regionu, jednak z reguły z tego nie korzystali. I tak np. przewodniczący starych związków zawodowych z POM-u Przemyśl od razu oświadczył, że on się wycofuje i przekazuje mnie reprezentowanie tego zakładu pracy.
To jakby zagubienie przewodniczących starych związków skończyło się gdzieś po 3 miesiącach, gdy już minęła ta niepewność co do sytuacji ruchu solidarnościowego. Wówczas, już jako kierownik Biura Interwencji przy Zarządzie Regionu, organizowałem zebrania praktycznie we wszystkich przemyskich zakładach pracy, które nie przystąpiły do NSZZ „Solidarność” w pierwszej fazie, czyli w tych wyborach w świetlicy u głuchoniemych. A tych zakładów było chyba ze 150. Otóż pracownicy tych kolejnych zakładów pracy decydowali w głosowaniu: albo o pozostaniu w starych związkach, albo o przechodzeniu do Solidarności. No i wszyscy wybierali Solidarność, w tym także przewodniczący starych związków zawodowych, dyrektorzy zakładów i prezesi spółdzielni. To był styczeń-luty 1981, gdy nasz Związek zaczął już w pełni funkcjonować i z miesiąca na miesiąc nabierał tych mas członkowskich, jak przysłowiowa kula śnieżna.
Wit:
Razem z Cześkiem Kijanką, jako przewodniczącym Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” w Przemyślu, zostało wybranych trzech wiceprzewodniczących: Kazimierz Ziobro z Jarosławia oraz Gienek Opacki i Andrzej Kucharski z Przemyśla. Zostało też wybrane prezydium MKZ-u, które bezpośrednio po zebraniu miało swoje obrady. Zwróciłem się do tego grona z taką oto propozycją: „Proszę Państwa, byłoby bardzo ładnie z Państwa strony, jeśli podjęlibyście taką uchwałę, że będę miał prawo brać udział w posiedzeniach Prezydium z prawem wyrażania swojej opinii o danej sprawie, ale oczywiście bez prawa do głosowania, jako że nie reprezentuję zakładu pracy”. I Prezydium podjęło taką uchwałę. Od tego momentu mogłem już formalnie reprezentować MKZ, choć bez siedziby, bez aparatury technicznej i bez zapłaty. Najważniejsze, że mogłem zacząć legalnie działać w ramach Prezydium.
Przede wszystkim podjęliśmy starania u wojewody przemyskiego, Andrzeja Wojciechowskiego, o przyznanie lokalu dla Solidarności. Taki lokal został nam zresztą przyznany w budynku na Kamiennym Moście, co prawda w nieco późniejszym czasie. Przyznano nam nawet i samochód.
7) Działalność informacyjna
Wit:
Na jednym z kolejnych posiedzeń zwróciłem uwagę Prezydium na fakt, że „jak do tej pory, to naszą piętą Achillesową jest działalność informacyjna”. Zaproponowałem więc stworzenie naszego pisma związkowego. W tej sprawie bardzo poparł mnie wiceprzewodniczący Gienio Opacki. Rzecznikiem prasowym był Wojciech Łukaszek, więc i on przyklasnął temu pomysłowi. No i powstała czteroosobowa redakcja. Na początku przygotowałem winietę, którą zespół zaakceptował. Gdy wspólnie poskładaliśmy i przygotowaliśmy do druku treść wydania, to powstał problem: kto się pod tym pierwszym numerem podpisze z imienia i nazwiska? Ponieważ nie było chętnych, zaproponowałem, że wymienimy jako autora Redakcję, w imieniu której ja się podpiszę. No i tak zrobiliśmy w tym pierwszym numerze, który po wydrukowaniu trafił według rozdzielnika do każdej Komisji Zakładowej oraz do państwowego Archiwum.
Następnego dnia przyjechał do mnie Czesiu Kijanka z pretensją: „Witku, ty się nie możesz podpisywać za Redakcję, bo związkowcy mi oczy wydrapią”. No więc już następne numery miały podpis: „Zespół Redakcyjny” z nazwiskami wszystkich członków redakcji. I tak było do mementu, kiedy Adam Szostkiewicz z sekcji nauczycielskiej Związku został wybrany na rzecznika prasowego i dołączył do Redakcji pisma. Od tej pory on sam się podpisywał pod numerami pisma.
8) Biuro Interwencji
Adam:
Gdy byłem członkiem Zarządu Regionu Południowo-Wschodniego, powierzono mi kierowanie Biurem Interwencji umiejscowionym przy Zarządzie Regionu. Mój zakład oddelegowywał mnie na dwa dni w każdym tygodniu tam do pracy. Zaczęliśmy działalność zaraz po otrzymaniu przez Region, jeśli dobrze pamiętam pod koniec grudnia 1980, czy też na początku stycznia 1981 roku, lokalu w budynku przy Kamiennym Moście. Pamiętam, że początki były trudne także i z tego powodu, że u nas, na czwartym piętrze tego budynku były duże problemy z ogrzewaniem. Jednak od początku zaczęliśmy dość intensywnie działać. Pomagało nam bezinteresownie kilku prawników (m.in. Ryszard Góral, Stefan Czejkowski i Zygmunt Kościuk), no i przyjmowaliśmy strony. Sprawy, które do nas trafiały, i w jakich interweniowaliśmy, były różnego rodzaju.
Oczywiście, głównym celem działania Biura były interwencje dotyczące członków Związku. W większości przypadków były to więc sprawy związkowe, a także pracownicze w zakładach pracy, np. w kwestii przyznawania mieszkań. Sprawy poza związkowe były niby drugorzędne, ale również ważne i często bardzo trudne. Zgłaszało się do nas wielu ludzi spoza Związku, którzy czuli się krzywdzeni przez system komunistyczny w ciągu wielu lat. Wiedzieli, że Solidarność jest jedynym przeciwieństwem władz państwowych, więc właśnie u nas szukali pomocy. Jakże więc mogliśmy jej odmówić? Przynosili do naszego Biura stosowną dokumentację z ostatnich 20 czy 25 lat, i wierzyli, że dzięki naszej interwencji mogą np. odzyskać coś, co stracili przez decyzje władz państwowych. No i w miarę możliwości
otrzymywali pomoc od naszych prawników. Często były to także sprawy dotyczące np. przyznawania zasiłków przez okoliczne gminy dla osób bardzo nisko uposażonych. Solidarność Rolników Indywidualnych była jeszcze w powijakach, więc przyszło nam zajmować się również i takimi sprawami. Oczywiście, popularność Biura Interwencji polegała również na tym, że udzielaliśmy pomocy całkowicie bezpłatnie.
Muszę tutaj przyznać, że relacje naszego Biura Interwencji z przedstawicielami władzy państwowej były dobre, rzeczowe. Nie tępiono nas. W momencie uznania przez władze Komitetu Założycielskiego Regionu Południowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”, tak jakby mieli z góry dyrektywę: „dajcie im to, co chcą”. Można się oczywiście domyślać, że dopełnieniem tej dyrektywy była konkluzja: „a oni sami się wykończą”. Ale to już raczej w późniejszym okresie. Na początku, w miesiącach od stycznia do kwietnia 1981, otrzymywaliśmy dobrą pomoc. Na nasze pisma zawsze przychodziły odpowiedzi, sprawy były załatwiane. Słowem, traktowano nas poważnie. Wojewoda przemyski, Andrzej Wojciechowski, przyjmował nas na rozmowy, a nawet pierwszy sekretarz Komitetu wojewódzkiego PZPR, Zdzisław Drewniowski, przyszedł raz, albo dwa razy, na nasze zebrania.
9) Pomoc w organizowaniu Solidarności wiejskiej
Wit:
Gdy nasz związek zawodowy zaczął się w coraz większej liczbie zakładów pracy jako tako rozwijać, poprosiłem prezydium Zarządu Regionu o zgodę na zajmowanie się przeze mnie pomocą w organizowaniu Solidarności Wiejskiej wśród rolników indywidualnych. Argumentowałem, że bardzo dużo mieszkańców wiosek przychodzi do Biura Interwencji ze swoimi typowo rolniczymi, typowo wiejskimi sprawami. Otrzymałem tę zgodę, no i zacząłem jeździć po okolicznych wioskach. Prowadziłem z rolnikami zebrania, na których zachęcałem ich do organizowania się za przykładem Solidarności w zakładach pracy. Tłumaczyłem, że w całym tym ruchu solidarnościowym chodzi o to, żeby być jakby gospodarzem w swoim własnym domu. I dlatego trzeba się organizować, wybrać swoich reprezentantów, i wspólnie bronić swoich interesów, bo nikt inny tego nie zrobi. Mieszkańcy miast pracujący w zakładach pracy będą się bić o swoje sprawy pracownicze, będą bronić interesów swoich i swoich rodzin.
No i jakoś się to potoczyło, zadzierzgnęła się nić porozumienia naszego Związku ze związkami, które dopiero kiełkowały w licznych wioskach województwa przemyskiego. To był początek stycznia 1981 roku, gdy doszło do strajku rolników w Ustrzykach Dolnych. Wówczas prezydium upoważniło mnie, abym pojechał tam w imieniu Komitetu Założycielskiego Regionu Południowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”.
10) Na etacie w Prezydium Zarządu Regionu.
Wit:
Podczas kwietniowego – jeśli dobrze pamiętam – posiedzenia Zarządu Regionu, czyli w obecności przedstawicieli wszystkich zakładów pracy, ktoś zgłosił wybranie mojej osoby do Prezydium Zarządu. Ja wówczas w siedzibie Regionu coś tam pisałem, gdy wezwano mnie na salę obrad. Okazało się, że wybrano mnie przez głosowanie, przy jednym głosie wstrzymującym się. Tak więc stałem się jednym z pełnoprawnych, oficjalnych przedstawicieli Zarządu Regionu Południowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”. Co więcej, przyznano mi etat pracownika Zarządu Regionu, bo wcześniej pracowałem za nic, bez żadnego wynagrodzenia.
No i zacząłem regularnie jeździć samochodem służbowym (brat Adam zgodził się usługiwać mi jako kierowca) do Gdańska i do Warszawy po wszelkie niezbędne materiały oraz informacje, a także na posiedzenia konferencyjne z Lechem Wałęsą. Moim zadaniem było też ściąganie na spotkania do Przemyśla osób liczących się w świecie opozycyjnym. Chodziło o znane osoby, które miały coś do powiedzenia i które zasłużyły sobie na duży szacunek w społeczności opozycyjnej i związkowej. Takie jak chociażby redaktor Kisielewski, Zbigniew Romaszewski, Jacek Kuroń czy Adam Michnik, który zresztą jeszcze wtedy nie zdradzał ideałów Solidarności, tak jak to uczynił po spotkaniach Okrągłego Stołu.
Tak więc ściągałem do Przemyśla znane osobistości związkowe, organizowałem im spotkania członkami Związku, załatwiałem sale i też jakąś ochronę. Równie ważnym moim zadaniem było przywożenie prasy związkowej, bo Mazowsze i Gdańsk drukowały pełną parą, a my w Przemyślu dysponowaliśmy tylko powielaczem.
Kiedyś przyszedł do mnie Marek Kamiński, działający w Zakładach Graficznych, i mówi:
„Co wy się wygłupiacie z tym powielaczem. Wam potrzebna jest drukarnia”. No więc poprosiłem go o pomoc w ściągnięciu do Przemyśla takiej drukarni. Udało się, i urządziliśmy drukarnię w budynku przy ulicy Barskiej. Mieliśmy tam trzy drukarki. Nie miałem zielonego pojęcia o drukowaniu, ale Marek nam pomógł. On mnie nauczył układać ołówek drukarski, zecerki mnie uczył. W rezultacie pismo naszego Regionu mogło już wyglądać bardziej atrakcyjnie i profesjonalnie.
11) Dramat 13 grudnia 81.
Adam:
No i w końcu przyszedł dramat 13 grudnia 1981. Mnie aresztowali w nocy. Przyszli po mnie do naszego mieszkania o 24:42. Wprawdzie spodziewaliśmy się takiej ewentualności, często nawet rozmawialiśmy na ten temat, ale jednak wprowadzenie stanu wojennego i aresztowanie było dla nas szokiem. Nie wiadomo było, gdzie nas biorą i jak to się skończy.
Poprowadzili mnie, razem z kilkoma innym związkowcami, wzdłuż podwórza przy budynku Służby Bezpieczeństwa przy ulicy Św. Jana. Było to niewiele metrów od domu, w którym mieszkaliśmy. Widziałem przylegającą do tego podwórza ścianę naszego mieszkania i naszą matkę wyglądającą przez okno. Gdy wprowadzili mnie do budynku SB, to tliło się we mnie tylko jedno pytanie: czy jest tam mój brat Witek? Świetlica była pełna ludzi. On tam już był, bo zwinęli go wcześniej. Zobaczyłem go skulonego w kącie pomieszczenia.
Wit:
Trzymali nas tam do rana. O świcie wyprowadzani byliśmy pojedynczo wzdłuż szpaleru esbeków do czekającego już autobusu. Na szczęście nie zrobili nam „ścieżki zdrowia”. Gdy autobus ruszył, tłoczyło się do głowy pytanie: Gdzie nas powiozą? Czy aby nie do Sowietów, na „białe niedźwiedzie”? Dopiero jak autobus przejechał przez most i skręcił na prawo, w kierunku Prałkowiec i Krasiczyna – odetchnąłem z ulgą. Znaczyło to, że jest szansa na przeżycie.
Najwyraźniej jechaliśmy w kierunku Bieszczadów. Domyślaliśmy się, że do najbliższego więzienia, czyli do Uherzec. Chłopcy nie tracili jednak ducha. Ktoś przemycił ołówek i karteczki. Napisaliśmy na nich, że działaczy Solidarności z Przemyśla wiozą do więzienia w Uhercach. Udało się je wyrzucić przez okno, pomimo tego, że z tyłu i z przodu autobusu siedziało kilku esbeków z automatami. Nie wiem, co jeden z nich powiedział Stasiowi Płatko, że ten nagle zerwał się na równe nogi, rozerwał koszulę na piersi i przeraźliwie krzyknął: „No, strzelaj we mnie ty skurwysynu! Strzelaj, na co czekasz!
Podjeżdżamy już pod to więzienie w Uhercach. Ogromny teren, jedna żelazna siatka, dwa metry przerwy, i zaraz druga siatka. Pomiędzy siatkami wieże strażnicze. Prowadzą nas gęsiego do wnętrza. Idziemy wzdłuż szpaleru strażników trzymających karabiny i stojących w rozkroku, szczekające wilczury przy ich boku. Scena zupełnie jak z filmu o hitlerowskich obozach zagłady. Na szczęście tutaj też nie zrobili nam „ścieżki zdrowia”. Mówię do brata: Trzymaj się blisko mnie Adam, to może nas nie rozdzielą.
Adam:
Zorientowałem się, że wprowadzają po dziewięciu do jednej celi. Przesuwaliśmy się tak kalkulując, żeby być w jednej dziewiątce. I udało się. Wsadzili nas do tej samej.
Wit:
Ale mimo to jeszcze mogło się nie udać. Gdy weszliśmy do celi, drzwi za nami zamknięto na klucz, ale po chwili znowu zgrzytnął zamek i w drzwiach stanął strażnik. – Jeden za dużo w celi! – krzyknął rozkazująco. No i znowu ten strach, że nas rozdzielą. Ale nagle Jarosław Kryk, który stał obok, spojrzał na nas i powoli wyszedł z celi. Odetchnęliśmy.
Mariusz:
Te karteczki wyrzucane przez okno autobusu w jakiś sposób już następnego dnia dotarły do działaczy Solidarności w Lesku, a przez nich i do mnie. Pojechałem więc do Uherzec, aby sprawdzić, czy Witek z Adamem tam są. Na miejscu dostałem takie potwierdzenie i zgodę na widzenie. Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że nie widać było w nich żadnego załamania. Nawet żartowali, że moglibyśmy zamienić się ubraniami i jeden z nich mógłby, zamiast mnie, opuścić więzienie po skończonym widzeniu.
Drugi raz przyjechałem do nich w wigilię, razem z moją małżonką. W grudniu strażnicy jeszcze dość łagodnie traktowali internowanych tam działaczy, więc pozwolenie na wizytę dostaliśmy bez problemu. Od stycznia natomiast nierzadko się zdarzało, że przyjeżdżającym w odwiedziny rodzinom odmawiano widzenia. Przywieźliśmy im w termosie wigilijny barszcz z uszkami. Była to dla nas bardzo wzruszająca wigilia.
Adam:
Po czterdziestu kilku dniach marazmu i podłego żywienia kaszą z robakami, zaczęli stopniowo wypuszczać ludzi na wolność. Gdzieś w marcu był taki moment, że w tej celi zostaliśmy tylko we dwóch z bratem. Pod koniec marca i mnie wypuścili, a Witka wywieźli do innego więzienia.
Wit:
Z Uherzec zawieźli mnie do więzienia w Nowym Łupkowie, potem do Załęża koło Rzeszowa, i wreszcie do Kielc. A wyszedłem na wolność dopiero 17 listopada. Zresztą w dokumencie skłamali, pisząc, że wyszedłem na wolność dwa dni wcześniej. A właśnie 15 listopada przyjechała na widzenie ze mną nasza mama, razem z Andrzejem Tumidajskim i jeszcze z kimś trzecim. Na bramie strażnicy powiedzieli im jednak, że w tym dniu widzeń nie ma. Ot, taka dodatkowa zemsta.
Jaśniejszą stroną tej więziennej gehenny było to, że solidarnościowi działacze przebywający na wolności nie zapominali o nas. Pamiętała też o nas przemyska diecezja, w imieniu której ks. prałat Stanisław Czenczek zorganizował w przemyskiej parafii św. Trójcy, Komitet Pomocy internowanym działaczom Solidarności. Wspierani więc byliśmy normalną, dobrą żywnością w przywożonych nam paczkach. Cieszyła nas też dobrze zorganizowana pomoc dla naszych rodzin, które też były wspomagane paczkami przez naszych solidarnościowych kolegów na wolności.
Adam:
Po wyjściu na wolność też udzielałem się w Komitecie księdza Czenczka. Bezpieka nie dawała nam jednak spokoju. Wróciłem do pracy w POM-ie, ale co środę dyrektor przypominał mi, że o trzeciej po południu mam obowiązek stawienia się w siedzibie Służby Bezpieczeństwa. A tam nieustannie próbowano wyciągać ode mnie informacje o kolegach działających w podziemiu solidarnościowym. Podobnie nękano i Witka. Mieliśmy tego dosyć i zdecydowaliśmy się na emigrację. Ja wyjechałem do USA, a Witek wybrał Kanadę. Tęskniliśmy za Polską, i gdy koszmar komunizmu przeminął, z radością wróciliśmy do kraju.
Rozmowę przeprowadził i autorsko opracował – Jacek Borzęcki
.