archiwum wolności Europy Karpat

Teresa Baranowska

Archiwum Wolności. Kobiety Karpat. Wspomnienia Teresy Baranowskiej 

 Teresa Baranowska, działaczka Solidarności i opozycji niepodległościowej, ur. 13 VIII 1946 w Bydgoszczy. Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego, filologia polska (1970). 1969-1983 nauczycielka jęz. polskiego w Zespole Szkół Handlowych w Katowicach. Od IX 1980 w Prezydium ZR NSZZ SOLIDARNOŚĆ w Katowicach; 1980-1984 w KPN. 12/13 XII 1981 internowana. 1984-1985 hodowała owce w gm. Cisna w Bieszczadach. 1985-1989 w PPN (Polskie Porozumienie Niepodległościowe). W 1987 organizatorka Ruchu Młodzieży Solidarnej, współredaktor podziemnego pisma „Bajtel”. od 1991 dyr. LO im. Adama Mickiewicza w Katowicach, od 2006 na emeryturze, mieszka w gminie Cisna.                                                   

Byłam wierna idei niepodległej i demokratycznej Polski

W listopadzie 81 roku do mego mieszkania w 15-piętrowym bloku odprowadził mnie jeden z kolegów. Wjechaliśmy windą na moje 8-me piętro i pożegnaliśmy się. Nagle z klatki schodowej wyszedł jakiś młodzieniec w adidasach i rzucił się w moim kierunku. Drzwi windy jeszcze nie zdążyły zamknąć się za moim kolegą, który ujrzawszy co się dzieje, wyskoczył i przegonił młodego. Byłam pewna, że ów napastnik chciał mnie pobić, bo wcześniej dwukrotnie – najpierw w Katowicach, a później w Bieszczadach – doszło do takich prób, na szczęście nieudanych.

12 grudnia tegoż roku już przeczuwaliśmy, że coś się będzie działo, ale nie wiedzieliśmy co. Po ulicach Katowic jeździło dużo „bud” milicyjnych. Jako członkini prezydium Zarządu Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ „Solidarność”, byłam akurat na naradzie w Zarządzie. A że dokuczało mi zapalenie oskrzeli, więc o 22-giej pożegnałam się z kolegami, aby u siebie wziąć lekarstwa i spakować się. Koledzy nalegali bowiem, abym wyprowadziła się z własnego mieszkania i przeniosła do przygotowanego przez nich na wypadek, gdyby esbecy chcieli mnie aresztować. Sądziliśmy bowiem, że będą chcieli aresztować akurat mnie, bo tajniacy chodzili za mną już od połowy listopada, a jeszcze pod koniec października otrzymałam z Warszawy wezwanie na przesłuchanie, na które zresztą nie stawiłam się. W okresie „Solidarności” redagowałam pismo Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania „Wolność”. Należałam też do Konfederacji Polski Niepodległej Leszka Moczulskiego. Zarzucano mi więc działania zmierzające do obalenia ustroju PRL przemocą, za co groziła kara od 10 lat więzienia do kary śmierci. Musiałam więc liczyć się z możliwością aresztowania w każdej chwili.

W mieszkaniu zaczęłam się pakować, bo koledzy mieli nad ranem po mnie przyjechać. Było już po 23-ciej gdy odezwał się dzwonek do drzwi. Przez wizjer ujrzałam barczystego mężczyznę i stojącą obok kobietę w kożuszku. Po chwili usłyszałam: „Milicja, proszę otworzyć drzwi!”. Ja na to: „Wy bynajmniej nie wyglądacie na milicję, tylko raczej na bandytów”. Tymczasem obok tej pary pojawił się funkcjonariusz w mundurze, a barczysty krzyknął: „Proszę nie żartować tylko natychmiast otworzyć, bo wyważymy drzwi!”. Odparłam: „Nie otworzę, bo jako milicja wiecie przecież, że pomiędzy 22-gą a 6-tą rano nie macie prawa wejść siłą do prywatnego mieszkania, jeśli nie znajduje się tam niebezpieczny przestępca posiadający broń zagrażającą innym mieszkańcom.” W odpowiedzi usłyszałam potężne uderzenia. Wkrótce posypał się tynk, drzwi razem z futryną wpadły do przedpokoju, a w otworze ukazało się dwóch kolejnych mężczyzn z ogromnymi młotami i siekierami. Barczysty z tą w kożuszku weszli do mieszkania i rozkazali: „Ubieraj się!”.      

W tym momencie zadzwonił mój telefon, odebrany jednak przez funkcjonariuszkę, która przez chwilę słuchała i odpowiedziała: „Tak, wiem”. Ironią tej sytuacji było to, o czym dowiedziałam się dużo później, że był to telefon od moich związkowych kolegów, którzy radzili mi natychmiast uciekać z mieszkania, bo milicja właśnie szturmuje siedzibę naszego Zarządu przy ulicy Stelmacha. A ponieważ byli błędnie przekonani, że to właśnie ja podniosłam słuchawkę i wymówiłam owe dwa słowa – „tak, wiem”, więc długo nie mogli mi darować, dlaczego mimo ich telefonicznego ostrzeżenia nie opuściłam natychmiast swego mieszkania, tylko dałam się złapać esbekom.

 Z komendy MO do Darłówka

Zabrali mnie wtedy do Wojewódzkiej Komendy Milicji, zostawili mnie z kimś w jednym z pomieszczeń, najwyraźniej nie bardzo wiedząc co ze mną zrobić. O trzeciej nad ranem powiedziano mi, że mam trafić do aresztu. Gdy prowadzili mnie do tego aresztu w sąsiednim budynku, to zobaczyłam kilkanaścioro moich solidarnościowych koleżanek i kolegów, których aresztowano podczas szturmu na budynek Zarządu przy ulicy Stelmacha. Oni zaczęli krzyczeć do mnie: „Teresa, a co ty tu robisz?”. A ja na to: „To samo, co i wy”. Wszyscy byliśmy zdezorientowani, tak naprawdę nie wiedząc co się dzieje. A to był już właśnie 13 grudnia.

Bardzo długo trzymali mnie w areszcie, jakieś dwa miesiące. Wszystkie nasze kobiety były już w obozach dla internowanych, a ja wciąż w areszcie. Dokuczano mi tu chyba wszystkimi możliwymi do otrzymania karami. Na przykład, pozbawiono mnie prawa do otrzymywania wrzątku, podczas gdy inne osoby osadzone w areszcie dostawały wrzątek raz dziennie. Śmiałam się, że właściwie po co mi ten wrzątek, skoro nie ma tu ani herbaty, ani kawy. No bo jedną z innych moich kar był zakaz otrzymywania paczek.

Po interwencji naszego księdza biskupa Herberta Bednorza oraz Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, wreszcie przewieziono mnie do obozu internowania w Darłówku. Tam byłam jednak tylko dwa tygodnie, bo przez moje szczere i dosadne komentowanie przestępczych działań esbecji, podpadłam komendantowi. Wykrzykiwał więc do mnie, że wywiozą mnie stąd najbliższym transportem. No i faktycznie wywieźli. Doszło bowiem do wymiany internowanych kobiet. Część kobiet z innych obozów internowania, m.in. Halinę Mikołajską i  Gajkę Kuroń, przywieziono do Darłówka, a nas, 8 czy 10 dziewczyn ze Śląska, przeniesiono do Gołdapi.

W Gołdapi było lepiej

Jak się okazało, w istocie polepszono nam warunki bytowe. Na przykład mogłyśmy się poruszać po całym piętrze tego dawnego domu wczasowego Polskiego Radia i Telewizji. Na parterze była esbecja i na dół nie wolno było schodzić, natomiast cała góra była otwarta dla nas. W dwuosobowych pokojach dostawiono leżanki i umieszczono po cztery kobiety. Początkowo mieszkałam z dziewczynami z Torunia. To był chyba początek marca gdy Anna Walentynowicz przybiegła do mnie z informacją, że dwie dziewczyny z mojego pokoju wychodzą na wolność, i spytała czy mogą się z Aliną Pienkowską do mnie wprowadzić, bo nie miały zaufania do swoich współmieszkanek. Było to dla mnie bardzo miłe, bo z Anną przyjaźniłyśmy się. Pamiętam, że gdy nas przywieziono do ośrodka w Gołdapi i czekałyśmy na parterze budynku, to witały nas wcześniej tam osadzone kobiety zebrawszy się na takiej obszernej antresoli. I wówczas Anna Walentynowicz zauważyła mnie i krzyknęła: „Patrzcie dziewczyny, Teresa Baranowska przyjechała”. I na powitanie setka dziewcząt zaśpiewała „Wyrwij murom zęby krat…”. Było to bardzo wzruszające. A dla mnie osobiście także i to, że Anna zbiegła po schodach i serdecznie mnie uściskała, mimo zakazu schodzenia na dół i wbrew klawiszom, którzy usiłowali ją zatrzymać.

Miałam więc tę przyjemność mieszkania w jednym pokoju z tymi wybitnymi osobami: Anną Walentynowicz i Aliną Pienkowską. Dużo opowiadałyśmy sobie. One były zaskoczone, że ja byłam w Konfederacji Polski Niepodległej, a nie w Komitecie Obrony Robotników. One z kolei opowiadały mi jak trafiły do KOR-u, także i o wolnych związkach zawodowych. Tak więc tę prawdę o tym, kto tak naprawdę zakładał wolne związki zawodowe, to ja dobrze znam i wiem, że bynajmniej nie był to Lech Wałęsa.

A w ogóle, to ten okres internowania był oczywiście uciążliwy, jak każde uwięzienie człowieka, ale zarazem na swój sposób pozytywny właśnie poprzez osobiste kontakty z wybitnymi i zasłużonymi działaczkami opozycji antykomunistycznej, a także i poprzez bardzo patriotyczną atmosferę. Urządzałyśmy sobie takie wieczorki, śpiewając patriotyczne pieśni, m.in. z okazji rocznicy 3-go maja. Co jakiś czas były tzw. wypustki, ale nas ze Śląska trzymano tam dość długo, bo do połowy lipca.

Po wyjściu z internowania

Wypuszczono mnie 15-go lub 17-go lipca, natomiast Anię Walentynowicz i Alinkę Pienkowską zwolniono 22 i 23 lipca. W przeciwieństwie do nich, ja nie dostałam jednak formalnego zwolnienia z internowania, a tylko przepustkę. Co prawda, po 22-gim lipca chcieli abym przyjechała po formalne zwolnienie z internowania bo była amnestia, ale ja odpisałam żeby przysłali mi je pocztą.                                                              

Do pracy w szkole nie wróciłam. Chcieli mnie zamknąć przed rocznicą sierpnia, ale gdy widziałam, że idą za mną, to wsiadłam do taksówki i pojechałam do centralnej kliniki w Katowicach, gdzie ordynatorem Oddziału Neurologii był mój kolega prof. Grzegorz Opala. Poszłam tam na Izbę Przyjęć, gdzie już czekał kolejny mój znajomy lekarz, Jurek Kurkowski, który zadzwonił do ordynatora, że jestem i zaraz tam przyjdę. Esbecy pod Izbą Przyjęć czekali na mnie, ale mogli już tylko zobaczyć, jak takim przeszklonym korytarzem jestem w szlafroku prowadzona przez pielęgniarkę na Oddział. Najwyraźniej byli bardzo zawiedzeni. Potem zresztą robili wstręty ordynatorowi Oddziału Neurologicznego. Ucierpiał też Jurek Kurkowski, którego przenieśli z Oddziału Neurologii na Izbę Przyjęć, tak aby nie mógł zrobić doktoratu. Esbecja zarzucała, że to jest szpital dla internowanych, i że ja po to leżę na tej neurologii, żeby prowadzić działalność polityczną. Faktycznie udawałam tam chorą, ale nie mogli mi tego udowodnić. Co więcej, spotykałam się w szpitalu z działaczami podziemia antykomunistycznego i załatwiałam nawet mieszkania oraz inne sprawy dla osób ukrywających się. Robiłam to jednak nie na neurologii, tylko dwa piętra niżej, na Oddziale Ginekologii, gdzie akurat pracowała jako lekarz ginekolog moja przyjaciółka Hania Wiejowa. Esbecja próbowała wprawdzie śledzić mnie w szpitalu poprzez przywiezienie chorej po udarze swojej funkcjonariuszki z Kliniki MSW do mojej sali na Oddziale Neurologii. Szybko zorientowałam się jednak w czym rzecz i zachowywałam ostrożność. W przeciwieństwie do mnie ona z trudem poruszała się, a ja mogłam wychodzić z oddziału, w tym także np. do ogrodu, bo to był wrzesień. Nie zdziwiło mnie poufne ostrzeżenie od innej pacjentki udarowej, że po moim wyjściu z sali owa chora funkcjonariuszka sprawdzała co mam pod materacem, gdzie akurat chowałam bezdebitowe wydawnictwa. Mierny rezultat jej działań zapewne spowodował późniejsze przysłanie do leczenia na Oddziale Neurologii pewnego mężczyzny, który – jak się później okazało – był pracownikiem SB i tylko udawał chorego. Po okresie leczenia na Oddziale Neurologii, a była to już jesień, po raz pierwszy w życiu dostałam skierowanie do sanatorium. Potem przez parę  miesięcy byłam na zwolnieniu lekarskim.

 Dyscyplinarne wyrzucenie ze szkoły

W 83 roku chciałam wrócić do pracy jako nauczycielka języka polskiego w Zespole Szkół Handlowych w Katowicach. Niestety, władze udaremniły to wytaczając przeciwko mnie postępowanie i dyscyplinarnie zwalniając mnie z pracy z zakazem dalszego wykonywania zawodu nauczyciela.

Argumentów w tym postępowaniu dostarczyła władzom jedna z polonistek. Zarzucała mi, że w okresie mojej pracy pedagogicznej uchylałam się od uczestniczenia w akademiach z okazji rewolucji październikowej, publicznie krytykowałam i odrzucałam pojęcie „moralności socjalistycznej”, a także organizowałam rocznicowe uroczystości katyńskie, w trakcie których „powielałam antyradziecką propagandę hitlerowską o Katyniu”. Nawiasem mówiąc, tę prawdę o wymordowaniu tam tysięcy polskich oficerów właśnie przez Sowietów wyniosłam z domu rodzinnego. Wprawdzie urodziłam się w 46-tym roku w Bydgoszczy, ale jako dziecko repatriantów z Kresów wschodnich, którzy dobrze znali prawdę o Związku Sowieckim i sowieckich komunistach.

Działalność w podziemiu

Cały czas działałam jednak w podziemiu antyreżimowym. Załatwiałam mieszkania dla ukrywających się działaczy. Organizowałam pomoc dla osób represjonowanych i ich rodzin. Współorganizowałam Msze za Ojczyznę w katedrze Chrystusa Króla w Katowicach, a także uczestniczyłam we wszystkich mszach organizowanych  przez ks. Jerzego Popiełuszkę  w kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. Byłam też w stałym kontakcie z Anną Walentynowicz i Aliną Pienkowską.  Kontaktowałam ludzi, załatwiając nieraz przewiezienie kogoś np. z lubelskiego na Śląsk, bo zawsze łatwiej było ukrywać się przed esbecją w dużych miastach. Na przykład, jeden z moich kolegów ukrywał się w Katowicach na Osiedlu Tysiąclecia akurat w bloku milicyjnym zgodnie z popularnym powiedzeniem, że „pod latarnią najciemniej”. Innemu koledze z Prezydium Zarządu Regionu „Solidarności” z Huty Katowice, Jasiowi Górnemu, który był poszukiwany listem gończym, załatwiłam możliwość ukrywania się w jednym z mieszkań naprzeciwko tego bloku milicyjnego. 

Pamiętam, że w listopadzie 82 roku było wezwanie do ogólnopolskiego strajku, a mnie zwykle z jakiejkolwiek okazji esbecja zamykała na 24 lub 48 godzin. Po prostu przychodzili i oznajmiali: „Pani Tereso, musimy zabrać Panią do przechowalni”. Cóż było robić? Wówczas brałam tylko jakąś książkę do czytania. Tym razem ukryłam się u znajomych w tym moim 15-piętrowym bloku, a tymczasem strajk okazał się nieudanym. Zastrajkowały tylko jakieś zakłady futrzarskie w Nowym Sączu i jeszcze gdzieś tam kilka innych. Jednak esbecja wkrótce zemściła się na mnie za to, że nie dałam się zamknąć. Wkrótce w wielu miejscach w Katowicach rozwiesili klepsydry informujące o mojej śmierci i pogrzebie „w Cisnej koło Ustrzyk”. Najwyraźniej nie bardzo wiedzieli gdzie ta Cisna dokładnie znajduje się, a tym bardziej nie wiedzieli, że moje górskie gospodarstwo po zmarłym bracie znajduje się w bieszczadzkiej wiosce Strzebowisko. Jakież było zdziwienie jednego z moich znajomych, który rankiem tego dnia spotkał mnie ukrywającą się u moich kolegów w naszym bloku. –Teresa, nie wierzę swoim oczom. To ty jednak żyjesz! – krzyknął ściskając mnie.

W pierwszym momencie zdenerwowałam się i nawet zwymyślałam go, zanim zdołał mi powiedzieć o tych klepsydrach. Rozwieszone były na naszym bloku i w całym mieście, nawet na pałacu biskupim i na Izbie Przyjęć katowickiego szpitala, gdzie im kiedyś umknęłam. Jurek Kurkowski opowiadał mi później, że z tą klepsydrą z Izby Przyjęć pobiegł na górę do profesora Opali wołając: -Słuchaj, straszna wiadomość, Teresa nie żyje! Ordynator spokojnie przeczytał klepsydrę i powiedział: -To musi być jakaś „ściema”, zapewne prowokacja ubecka. Przecież jeszcze dwa dni temu widziałem się z Teresą i była jak zwykle radosna i pełna energii. Żebyśmy tylko nie mieli kłopotów przez to twoje zerwanie klepsydry. Natychmiast powieś ją tam gdzie była. Wrócił więc Jurek na Izbę Przyjęć, gdzie z niemałym zdziwieniem zauważył, że na miejscu zerwanej przez niego klepsydry wisiała już nowa.

Nie wszystkie osoby działające w antyreżimowym podziemiu były dostatecznie odporne psychicznie. Jedna z moich koleżanek, Irena, z którą współdziałałam w podziemiu, została już po stanie wojennym zatrzymana wraz z 15-letnim synem przez SB na 48 godzin. Tam esbecy zagrozili jej, że jeśli nie pójdzie z nimi na współpracę, to tak stłuką nerki synowi, że zrobią z niego kalekę. Przerażona podpisała więc współpracę i od razu otrzymała polecenie donoszenia na mnie do SB, tak aby doprowadzić do aresztowania. Gdy tylko ją wypuszczono, to od razu przyszła do mnie, opowiedziała mi to wszystko i ostrzegła, abym unikała kontaktu z nią. Oczywiście, nie miałam do niej żalu, tylko współczułam i podziękowałam za tę szczerość. Powiedziałam jej aby rozgłaszała wśród znajomych, że musiała podpisać współpracę, to wówczas esbecy się od  niej odczepią.

 Gospodarstwo rolne w Bieszczadach

Pyta pan o moje bieszczadzkie gospodarstwo w Strzebowisku. Otóż mój brat przyjechał w Bieszczady w 68 roku. Rok później po raz pierwszy go tu odwiedziłam i od razu zakochałam się w tym dzikim, górskim krajobrazie. W roku 70-tym on zakupił tu gospodarstwo rolne i zajął się hodowlą owiec. Od tamtej pory każdą wolną chwilę starałam się tu spędzać. Po śmierci brata w roku 79-tym niejako przejęłam gospodarstwo. Mieliśmy tu pracownika, no i mama przyjechała aby pomóc mi w prowadzeniu gospodarstwa. Na dłużej trafiłam tu w latach 84-85. Razem z partnerem prowadziliśmy hodowlę owiec. Nie był to dla mnie łatwy okres, gdyż komendant milicji w Cisnej często pod byle pretekstem zamykał mnie w areszcie na 24 lub 48 godzin. Podczas jednego z tych zatrzymań, esbecy skopiowali znajdujące się w torebce klucze od mego katowickiego mieszkania. W rezultacie po powrocie do Katowic zastałam mieszkanie splądrowane mimo braku wszelkich oznak włamania. Najwyraźniej czegoś szukano. Zniknął wówczas m.in. aparat fotograficzny, radiomagnetofon, wszystkie kasety z nagraniami, a nawet książki. Zwróciłam się do PZU o odszkodowanie i oczywiście na pytanie kogo podejrzewam, odpowiedziałam że Służbę Bezpieczeństwa. Niestety, odszkodowania nie odszkodowania nie dostałam.

Z hodowlą owiec nie wychodziło dość dobrze. W końcu zlikwidowałam hodowlę i wróciłam do Katowic, zresztą aby urodzić tam córkę Julię z tego związku z partnerem. Gdy tylko córka trochę podrosła, to dzieliłam cały swój czas pomiędzy Śląsk i Bieszczady. Podczas pobytu w Katowicach nie zaniedbywałam podziemnej działalności patriotycznej. Zajmowałam się m.in. kolportażem wydawnictw tzw. „drugiego obiegu” i zamieszcza swoje artykuły oraz informacje w różnych podziemnych periodykach. Udzielałam się też w antyreżimowym ruchu politycznym. Kiedyś zorganizowałam w Bieszczadach duże spotkanie działaczy KPN. Wyruszając z różnych  miejscowości wszyscy spotkaliśmy się pod połoniną Wetlińską, z którego to spotkania jeden z naszych kolegów – jak się później okazało „TW”– zdał dokładną relację Służbie Bezpieczeństwa. Gdy w ramach Konfederacji Polski Niepodległej nie mogliśmy się dogadać z Leszkiem Moczulskim, to doszło do rozłamu. Od 1984 roku działaliśmy już jako Polska Partia Niepodległościowa, której szefem był Romek Szeremietiew, z którym wcześniej, właśnie jako PPN, weszliśmy do Konfederacji. Wyszedł wówczas z KPN-u Romuald Szeremietiew, Tadeusz Stański, Tadeusz Jendziszak, ja wyszłam i dużo jeszcze innych osób. W 87-ym roku uczestniczyłam w zakładaniu klubów ruchu młodzieżowego „Solidarność i Młodzi” oraz byłam w redakcji młodzieżowego pisma „Bajtel” wydawanego zresztą na maszynie offsetowej. Byłam pomocna w tym przedsięwzięciu bo uczyłam wcześniej w szkole, znałam osobiście sporo młodzieży oraz nauczycieli i wiedziałam do kogo z tą ideą dotrzeć. To wprawdzie działo się na Śląsku, ale miało rozgłos ogólnopolski. Z różnych stron Polski docierały do mnie sygnały, że dociera tam ten nasz „Bajtel”.     

 Przełom 89-go roku

No i nadszedł rok 89-ty, sfinalizowanie układów Okrągłego Stołu, zwycięstwo w częściowo wolnych wyborach 4 czerwca, kontraktowy Sejm, solidarnościowy premier i potem komunistyczny prezydent. Mnie się to jednak nie podobało. Nawet proponowano mi abym brała udział w wyborach czerwcowych do Sejmu pod patronatem przewodniczącego NSZZ „Solidarność”, ale nie chciałam zdjęcia z Wałęsą i perspektywy wejścia do Obywatelskiego Klub Parlamentarnego. Już wtedy miałam bardzo złą opinię o Wałęsie. Bliski kontakt z Anną Walentynowicz i Aliną Pienkowską w ośrodku internowania w Gołdapi zrobił swoje. Zrozumiałam, że on nie miał nic wspólnego z tworzeniem od podstaw wolnych związków zawodowych. On dołączył do nich rok później, czyli udało mu się po prostu skorzystać z rezultatów działalności takich osób jak np.  Krzysiek Wyszkowski, Andrzej Gwiazda, Antoni Sokołowski czy Kazimierz Świtoń, który jako pierwszy założył wolne związki zawodowe na Śląsku. Innymi słowy, przyszedł jakby na gotowe. Znam też fakty dotyczące tego jego przeskoczenia przez płot do strajkującej Stoczni Gdańskiej.

Niezależnie od tego, skłóciłam się z przewodniczącym Lechem Wałęsą w okresie Zjazdu „Solidarności”. Chciałam wówczas wystąpić w obronie więźniów politycznych, bo działałam też w Komitecie Obrony Więzionych za Przekonania. Przygotowałam więc  przemówienie i chciałam wezwać delegatów do przegłosowania stosownej uchwały Zjazdu. Nie zostałam jednak dopuszczona do głosu pomimo wcześniejszych uzgodnień. Moja wypowiedź została wprawdzie wydrukowana w „Gazecie Zjazdowej”, ale w ostatnim dniu, czyli wtedy gdy większość delegatów wyjeżdżała już do domu i o głosowaniu proponowan przeze mnie uchwały nie było szans. Od tamtej pory Wałęsa był dla mnie skreślony i nawet nie byłam później szczególnie zdziwiona, gdy okazało się, że on był jednak „TW”. 

Oczywiście rok 89-ty był dla mnie mimo wszystko szczęśliwy, bo na mocy ustawy sejmowej zostałam przywrócona do pracy w szkole. Proponowano mi wiele szkół w Katowicach, ale ja chciałam wrócić akurat tam, skąd mnie wyrzucono, czyli do Zespołu Szkół Handlowych. Przyjęto mnie serdecznie, ale mogłam też spojrzeć  prosto w oczy owej polonistce, która w 83 roku świadczyła przeciwko mnie dostarczając argumentów Bezpiece i komunistycznym władzom oświatowym do zakazania mi wykonywania zawodu nauczyciela.

  Emerytura i Bieszczady

Gdy w 2006-tym roku dotarłam do wieku emerytalnego, to wakacyjne i dorywcze wyjazdy w Bieszczady zamieniłam oczywiście na stały pobyt w swojej bieszczadzkiej posiadłości. Wprawdzie hodowli owiec już nie prowadziłam, ale wciąż pracy było tutaj sporo: kosiłam łąkę, zbierałam siano, zajęłam się rozbudową domu, ale też rzuciłam się w wir gminnej działalności samorządowej. Pamiętam, że w latach 80-tych żyło się mieszkańcom Bieszczadów bardzo ciężko. Wprowadzono wówczas KRUS i właściciel gospodarstwa oprócz podatku musiał opłacać to rolnicze ubezpieczenie, wówczas jeszcze obowiązkowe. Ja pod koniec lat 80-tych pracowałam w Katowicach w tzw. butiku jako ekspedientka, no to musiałam zaciskać pasa i płacić KRUS oraz podatek za swoje bieszczadzkie gospodarstwo. Niektórzy właściciele gospodarstw, nie będąc w stanie opłacić tych powinności, po prostu zrzekali się swojej ziemi, oddając ją na Skarb Państwa. Ja to jakoś przetrzymałam, przetrwałam, trochę ziemi musiałam sprzedać, ale to co zostało ma dzisiaj dużą wartość.

Początek lat 90-tych był prawdziwym nieszczęściem dla mieszkańców Bieszczad. Reforma Balcerowicza nie tylko zlikwidowała wszystkie PGR-y, nawet te dobrze funkcjonujące,  ale i pognębiła gospodarzy. Załamała się hodowla bydła i owiec, a rolnictwo tutaj praktycznie nie istniało z powodu górskich warunków glebowych i klimatycznych. Tak więc była bieda i żyło się ciężko. Wielu właścicieli bankrutowało, bo nie było w stanie spłacić kredytów, których wartość rosła niebotycznie. Zdarzało się wówczas dużo samobójstw wśród rolników.  Pamiętam, że też musiałam opłacać za zmarłego brata jakieś raty za ziemię i za ciągnik. Na szczęście pomogła mi rodzina i jakoś te kredyty spłaciłam.

Sytuacja ta stopniowo zmieniała się w ostatnich 20 latach. Zaczęła rozwijać się turystyka, która w istocie uratowała Bieszczady. Stały się one modnym miejscem wypoczynku w skali kraju. Coraz więcej chętnych do zakupu działek na pensjonaty czy domki letnie sprawiło, że wartość ziemi  Bieszczadach zaczęła rosnąć. Wartość mojej posiadłości także znacznie wzrosła. Zwiększyła się również liczba mieszkańców. Wcześniej mój dom,  jakby ostatni w Strzebowisku bo najwyżej położony, miał numer 14-ty. Było więc w tej górskiej wiosce tylko 14 domów, a teraz jest ich 70.

Z moją społecznikowską naturą nie wystarczyło mi zajmowanie się tylko domem i gospodarstwem , musiałam zająć się działalnością na rzecz naszej wioski i naszej gminy. No i przez dwie kadencje byłam radną w gminie Cisna, przy czym w ostatniej kadencji byłam wiceprzewodniczącą Rady Gminy i zarazem przewodniczącą Komisji Oświaty, Kultury, Służby Zdrowia i Opieki Społecznej.  I nie żałuję tego czasu poświeconego dla gminnej społeczności, bo dało mi to dużo zadowolenia i satysfakcji. Tegoroczne wybory samorządowe już odpuściłam, ale nie do końca przestałam udzielać się społecznie, bo wciąż jestem w Społecznej Radzie ZOZ-u przy szpitalu w Lesku.

Kończąc te swoje wspomnienia muszę obiektywnie przyznać, że najbardziej dynamiczny, po prostu olbrzymi rozwój Bieszczadów z istotną poprawą warunków życia tutejszych mieszkańców nastąpił w ostatnich latach, za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wcześniej pieniądze z dotacji rządowych może gdzieś tam płynęły, ale bynajmniej nie tutaj do nas, w Bieszczady.  Natomiast doświadczenia z tych ostatnich dwóch kadencji w Samorządzie Gminy Cisna niezbicie dowodzą, jak wiele tu zrobiono, jaki ogromny rozwój infrastrukturalny dokonał się w Bieszczadach. Dzięki wsparciu rządowemu mamy dobre drogi, często z chodnikami dla pieszych. Mamy kanalizacje, przy czym w większych miejscowościach, np. w Cisnej, z uzdatnianiem wody. Kto tylko chciał, to mógł skorzystać z dotacji na zakładanie przydomowych oczyszczalni ścieków, fotowoltaiki, nowoczesnych systemów grzewczych oraz termomodernizacji budynków. Podczas gdy wcześniejszy rząd Platformy Obywatelskiej wspierał głównie największe polskie miasta, to za rządów Zjednoczonej Prawicy naprawdę ogromnie dużo zrobiono dla zwykłych mieszkańców niewielkich wiosek i miast, dla Polski powiatowej i gminnej.

A tak w ogóle, to przez długie lata wiodłam życie jakby bieszczadzkiego kowboja, przemierzającego konno górskie ścieżki i połoniny. Bo Bieszczady – to moja miłość.

(spisał i opracował – K. Jacek Borzęcki)


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści