WSTĘP
Strych kojarzy się z miejscem tajemniczym, nieco ukrytym przed przypadkowym gościem. Jednocześnie budzi zaciekawienie tym, co skrywa, jest obietnicą czegoś zakazanego, oazą rzeczy, myśli, wyobrażeń, które zatrzymały się na chwilę w podróży między tym, co powstało w świecie realnym. Doświadczenia zgromadzone na strychu zyskują nowe znaczenie i znów wracają do ludzi. Taki był właśnie „Strych Kulturalny”: podziemne czasopismo, które powstawało na poddaszu, w głowach ludzi poszukujących schronienia przed nieprzyjaznym światem.
Nazwa pisma nawiązywała do dziedzictwa pokoleń; zakurzonego, porzuconego gdzieś na strychu, a bez którego ogląd wspólnoty byłby jednak spojrzeniem niepełnym. Dla jednych była to możliwość spotkania ze sztuką, nową myślą, ideą dla innych. Strych kulturalny to więc nie tylko nazwa pisma literacko-artystycznego, to także miejsce spotkań grupy przyjaciół tworzących niezależny obieg kultury. To zaadaptowane poddasze jednorodzinnego domu, wypełnione pracami artystów, obrazami, książkami, z którego widać było okoliczne wzgórza. Przed domem stary kilkudziesięcioletni sad rozłożystych jabłoni z niekoszoną wielokwiatową łąką. Wszędzie dużo zieleni. „Z perspektywy poddasza (strychu) patrzyliśmy na otaczający nas świat, nie zapominając o istnieniu podziemia. Żyliśmy więc trochę dualistycznie: pracując, troszcząc się o codzienne sprawy według reguł komunistycznych, ale duchowo obok – pisał we wstępie do reprintu gospodarz strychu i jeden z redaktorów pisma Marek Kuchciński. („SK” redagowali także Jan Musiał, Mirosław Kocoł, potem Mariusz Kościuk).
Odważnych porównań nie boi się choćby profesor Jarosław Piekałkiewicz: Strych miał większe znaczenie, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Atmosfera tych zebrań przypominała mi moje zbiórki w Armii Krajowej. Na strychu, jak i w AK, czuliśmy się wolni. Oczywiście podczas wojny ryzykowaliśmy dużo więcej, bo tortury i śmierć, ale dla nas, jak i dla członków strychu „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”. Uczestnicy strychu ryzykowali szykany ze strony władzy komunistycznej, a może nawet i aresztowanie, a na pewno trudności w ich karierze zawodowej. Jak i my w AK, byli mniejszością, bo większość Polaków uważała, że trzeba żyć.
„Strych Kulturalny” do dziś jest symbolem. Nie ma w Polsce poważnego eksperta zajmującego się historią kultury i polityką lat 80., który nie widziałby w „Strychu” zmian. Nie wybuchł z niego płomień, który strawił całą komunę, ale był jedną z iskier, jakie rozpalały wówczas wyobraźnię jednostkową i zbiorową. Nawet najwięksi przeciwnicy Marka Kuchcińskiego przyznają, że potrafił w Przemyślu, na obrzeżach powojennej Polski, stworzyć miejsce dające znak innym: „Możemy sięgać dalej”, przyciągać znanych myślicieli, dodawać wiary młodym aktywistom. Bo skoro udawało się w Przemyślu, z którego bliżej do dzikich Bieszczad niż na salony wielkomiejskich kanap i wielkoprzemysłowych ruchów robotniczych, to dlaczego nie robić solidarnościowej rewolucji gdzie indziej? Uatrakcyjnić ją głębszym namysłem nad człowiekiem, jego miejscem w kulturze, historii, różną ekspresją buntu.
Gdy dziś myślimy o formowaniu się poglądów, natychmiast przyjmujemy obecną rzeczywistość bańki informacyjnej. Jako społeczeństwo dzielimy się na małe grupy. Ramki ideologiczne zakładamy sobie sami, narzuca je też technologia. Dziś poglądy w znacznym stopniu formatowane są przez bezduszne algorytmy internetowych systemów filtrowania informacji. Mają utrzymywać nas w strefie intelektualnego komfortu, spełniania z góry zdefiniowanych potrzeb. Przemyśl lat 80. nie znał takich ram, dzięki temu w jednym miejscu mogła spotkać się kultura niezależna z opozycją rolniczą oraz podziemną Solidarnością. Głęboko katolicka inteligencja znajdowała wspólny język z rolnikiem, którego głównym zmartwieniem był kontrolowany skup trzody chlewnej i siermiężna rzeczywistość PGR. W tyglu wpływów mieszały się namiętności hipisowskich buntowników z pasterskimi napomnieniami biskupa przemyskiego Ignacego Tokarczuka. Tradycyjna, polska religijność zderzała się z logiką niejednoznacznej wiary Wittgensteina.
Można więc powiedzieć, że nie chodzi w tym opracowaniu o jednoznaczne uchwycenie tego, co naprawdę wydarzyło się na strychu niewielkiego domku na obrzeżach Przemyśla. Na zawsze pozostanie to interpretacją ludzi, którzy tam bywali. Bo bywali z różnych powodów, poszli różnymi ścieżkami i to było siłą tego miejsca. Dziś strych jest oceniany także przez osobę ówczesnego gospodarza. Człowieka równie trudnego do jednoznacznej oceny, co sam „Strych Kulturalny”. Marek Kuchciński – marszałek Sejmu, jeden z najbardziej rozpoznawalnych polityków partii, która rządzi nieprzerwanie od 2015 roku. A może jednak człowiek ze strychu, zgarbiony nad maszyną do pisania marzyciel, otoczony książkami i łaknący wolności podczas długich samotnych wędrówek po Bieszczadach. Ta druga twarz jest niemalże nieznana. Bębniarz w sztuce awangardowej zaangażowany w scenę, którą kroczył Grotowski, i – wyobraźmy sobie taki arkadyjski obrazek – hipis biegający po lubelskiej łące, zrywający chabry i kąkole oraz kłosy zbóż na polny bukiet dla koleżanek, które dokarmiały go ruskimi pierogami.
Kuchciński odcisnął się najsilniejszym piętnem nie tylko dlatego, że był gospodarzem strychu – po prawdzie nie prowadził pisma przecież samodzielnie – ale miał dar organizacyjny. Potrafił przekonać, kogo trzeba do znalezienia powielacza, umiał wyciągnąć spod ziemi ryzę papieru. Łączył w sobie upór z odwagą. W podziemnej Solidarności nie był znany z politykowania. Na Śląsku i Podkarpaciu wiedziano jednak, że jeśli trzeba przerzucić kogoś zagrożonego internowaniem, to wystarczyło pogadać z Markiem, bo potrafił wyciągnąć z jadącego pociągu ludzi poszukiwanych przez SB. Kuchcińskiego cenili biskupi i „szeregowi” księża. Zazwyczaj wolał być jednak w cieniu. „Strych Kulturalny” też zazwyczaj odwołuje się do spuścizny intelektualnej, świdrując świadomość rozmówcy nazwiskami filozofów i historyków.
Trudno jednoznacznie określić, czym był i jaki wpływ na świadomość wielu ludzi miał „Strych Kulturalny”. Profesor Krzysztof Dybciak, historyk i teoretyk literatury, eseista, autor wierszy wspomina wydarzenia kulturalne, nazywane czasem „spotkaniami strychowymi” i numery czasopisma: „Były zjawiskami oryginalnymi na mapie niezależnej kultury istniejącej poza strukturami państwa rządzonego przez komunistów. Jedną z niezwykłych cech było zjawisko przyciągania współpracowników nie tylko z Polski. To naprawdę wtedy było wyjątkowe, żeby tylu artystów oraz intelektualistów brytyjskich występowało w małym (jak na europejską skalę) mieście tuż przy granicy Imperium Zła. A gościli w Przemyślu nie byle jacy twórcy, profesorowie Mark Lilla i Roger Scruton to ważne postaci światowej humanistyki. A jednak wiedza o tak cennym zjawisku wolnej kultury w latach 80. jest mizerna”.
Marta Olejnik
/