archiwum wolności

Janusz Czarski

Wspomnienia Janusza Czarskiego

Jestem Przemyślaninem trochę z przypadku

Przemyśl jest moim rodzinnym miastem i  nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia. Przemyślaninem jestem jednak trochę z przypadku.

 Rodzina mojego ojca znalazła się w Przemyślu w wyniku  powojennej ekspatriacji z Ziemi Lwowskiej. Zarówno mój ojciec, jak i jego bracia, byli w tych  czasach bardzo zaangażowani patriotycznie.

Jeden z braci ojca brał udział  w kampanii wrześniowej, po zakończeniu której został internowany przez Sowietów.  Udało mu się jednak  uciec z tego internowania. Po powrocie do domu rodzinnego został  aresztowany i wcielony do Armii Czerwonej. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski, zgłosił się do formowanych polskich oddziałów i z Armią Andersa przemierzył cały szlak bojowy aż do północnych Włoch. Brał udział w bitwie pod Monte Cassino, walczył w kampanii włoskiej i w północnej Afryce. W roku 47-ym wrócił do Polski w stopniu podporucznika. W latach 50-60tych pracował przy budowie dróg w Bieszczadach. Jest pochowany na cmentarzu głównym w Przemyślu.

Mój ojciec, zaraz po ekspatriacji z okolic Lwowa dotarł do Przemyśla, utworzył tu  razem z drugim bratem i kilkoma przyjaciółmi organizację o nazwie “Liga Walki z Bolszewizmem”. Wśród założycieli tej organizacji był przyjaciel ojca Edward Petzel. Działalność tej organizacji była niestety krótka. Przed pierwszą akcją, którą miało być wysadzenie komunistycznego tzw. Pomnika Wdzięczności usytuowanego wówczas na Placu Na Bramie w Przemyślu, zostali wszyscy aresztowani na skutek denuncjacji. Mój ojciec dostał  wyrok  więzienia. Ponieważ jednak wysłano go jako więźnia do pracy w kopalni, to  po kilku latach wyszedł na wolność. Z kolei mój stryj też należący do tej organizacji, który cudem uniknął aresztowania, przez  kilka lat ukrywał się za podwójną ścianą w mieszkaniu zaprzyjaźnionych sąsiadów. Gdy władze komunistyczne ogłosiły amnestię, to w celu ujawnienia się pojechał do udzielającego amnestii urzędu w Rzeszowie przebrany za kobietę. Taka ostrożność była konieczna, bo ubecy zatrzymywali mężczyzn zmierzających do tego urzędu i osadzali ich w więzieniu, za nic mając ustawę o amnestii.

Z oczywistych względów w domu rodzinnym panowała atmosfera sentymentu do odebranych Polsce rodzinnych stron (Kresów Wschodnich). Pamiętam taką, trochę anegdotyczną historię. Moja mama wróciwszy z targu warzywnego pochwaliła się teściowej, że udało jej się kupić bardzo ładne pomidory. Podobno moja babcia spojrzała wówczas na te pomidory z politowaniem i powiedziała z nutką rozrzewnienia: -Elu, co to za pomidory! U nas po tamtej stronie, to dopiero były piękne pomidory.  Tak więc zawsze wiedziałem , że „ u nas po tamtej stronie”, czyli w okolicach Lwowa, wszystko było lepsze, wspanialsze, piękniejsze. Pamiętam jakim nieszczęściem było dla babci, i zapewne dla wszystkich Polaków urodzonych na kresach wschodnich, gdy w ich dowodach osobistych obok miejscowości, w której się urodzili, wpisywano w nawiasie: “ZSRR”.

Z kolei druga część mojej rodziny, czyli rodzina mojej mamy, zjawiła się tutaj w wyniku służby wojskowej mojego dziadka. Otóż, dziadek i  babcia poznali się w Wilnie i tam na początku lat trzydziestych wzięli ślub. Dziadek był zawodowym wojskowym i przed samą wojną sprowadził się razem z żoną do Jarosławia, gdzie otrzymał przydział do jednostki wojskowej. W wrześniu 39-go roku  poszedł na front a wrócił do domu dopiero w roku 1948-ym. Jego historia była też niesamowita.  Po kampanii wrześniowej przedostał się na Węgry. Tam został internowany, ale razem z kilkoma kolegami zbiegł i  przez północne Włochy dostał się do Francji. Tam zgłosił się do oddziałów Wojska Polskiego we Francji i walczył w kampanii francuskiej 1940.  Ponieważ walczył na południu, to został odcięty od możliwości ewakuacji  do Anglii. Pozostał więc we Francji, w rejonie Grenoble. Tutaj, po kapitulacji Francji, zrzucił mundur i brał  udział we francuskim ruchu oporu. Trwało to przez dwa lata, po czym przedostał się przez  Hiszpanię  do Portugalii, a stamtąd przepłynął statkiem do Anglii. Z Anglii został przerzucony do Północnej Afryki, bo tam już wówczas dotarły polskie oddziały Andersa. Z Korpusem Andersa brał udział w kampanii włoskiej, walczył m.in. pod Monte Cassino i ostatecznie znalazł się w Anglii.  Był w dużej rozterce: wracać do Polski opanowanej przez komunistów, czy nie wracać?  Ostatecznie zdecydował o powrocie, bo w kraju czekała na niego rodzina: żona i dzieci. Moja babcia Maria była bardzo dzielna. Gdy dziadek poszedł na wojnę została sama z dwójką dzieci. To był dla niej trudny czas.

 Na przywitanie męża, który płynął do Polski statkiem, przyjechała do Gdyni.  Podobno nawet widziała go tam na cumującym w porcie statku i machała do niego chusteczką. Niestety, nie było jej dane spotkać się z nim , bo zaraz po zejściu z trapu został aresztowany przez komunistyczną bezpiekę i dopiero po roku, czy po półtora, nagle zjawił się w domu. Właściwie do końca życia miał duży kłopot z otrzymaniem pracy. Imał się różnych zajęć. Nigdy jednak nie narzekał i mimo całej tej niewyobrażalnej krzywdy, jaką zgotowały mu władze komunistyczne, był człowiekiem pogodnym. Zawsze jak go pytałem o jego wojenne losy, to opowiadał mi tylko takie zwykłe i często śmieszne rzeczy, unikając wspominania dramatycznych historii . Pamiętam, że nad jego łóżkiem wisiał kilim, na nim u góry obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, a niżej szabla oficerska. Gdy dziadek umarł, to bardzo chciałem mieć – jako pamiątki po Nim – tę szablę i mundur andersowski, w którym wrócił z Anglii. Ale nic z tego nie wyszło, bo babcia uparła się, że dziadek ma być pochowany właśnie w mundurze i z szablą, a także z kilkoma jego odznaczeniami wojennymi. A był on dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych, ponadto krzyżem za wojnę polsko-bolszewicką, oraz francuskim Krzyżem Partyzanckim. Mam tylko miniaturki tych odznaczeń. 

Wspominam o tym wszystkim dlatego, że losy przodków oraz ta atmosfera w rodzinie budowała w jakiś sposób moją postawę.

W Przemyślu był taki zwyczaj w latach 70-tych, że w witrynach sklepów w centrum miasta umieszczano plansze ze zdjęciami absolwentów szkół średnich, wychowawców i całego  grona profesorskiego. Głównie z inicjatywy mojego, zmarłego już kolegi, na planszy naszej klasy umieszczono zdjęcie naszego katechety, uznając to za oczywiste.   Bo przecież ksiądz, który prowadził z nami lekcje religii, co prawda nie w szkole tylko w salce katechetycznej przy kościele, też był jednak naszym nauczycielem. Plansza wisiała przy ulicy Franciszkańskiej przez sobotę i niedzielę, więc zdjęcie księdza oglądało  bardzo wielu przemyślan. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie to może przynieść konsekwencje. A finał  był taki, że w poniedziałek cała klasa została wezwana na spotkanie z dyrektorem, który nas skarcił za tę “niedopuszczalną i karygodną inicjatywę”. Okazało się potem, że on miał duże nieprzyjemności.

Po ukończeniu szkoły średniej wybrałem studia polonistyczne w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.  Było trochę stresu na egzaminach wstępnych, bo miałem kategorię wojskową “A”, więc w przypadku nie zdania egzaminu wstępnego groziła mi obowiązkowa służba wojskowa.  Zdałem jednak bez problemu i w 1976 roku rozpocząłem studia na KUL-u. W ramach filologii polskiej studiowałem teatrologię pod kierunkiem  znakomitej pani profesor Ireny Sławińskiej rodem z Wilna. Uczęszczałem też na wykłady o Mickiewiczu  profesora Czesława Zgorzelskiego, który swoją karierę naukową zaczynał także przed wojną w Wilnie. Okres studiów był dla mnie czasem szczególnym.  Zetknąłem się tam z zupełnie z innym światem, bo trzeba pamiętać, że siedemdziesiąte lata to był w komunistycznej Polsce czas, kiedy już pojawiały się ruchy dysydenckie, wolnościowe. Kształtowały się różne grupy opozycyjne i to wszystko jakoś znajdowało swoje miejsce na KUL-u. Ta uczelnia była wówczas niewątpliwym fenomenem, właściwie jedynym w Polsce uniwersytetem całkowicie niezależnym od komunistycznego państwa. Spotykali się tam ludzie o różnych poglądach. Warto powiedzieć, że w tym czasie Władysław Bartoszewski prowadził na KUL-u wykłady na Wydziale Historii. Pamiętam, miał taki monograficzny wykład “Polskie państwo podziemne”, temat niewyobrażalny na żadnym peerelowskim uniwersytecie państwowym. Obok niego “gwiazdą” na Wydziale Historii był profesor Jerzy Kłoczowski, zresztą uczestnik Powstania Warszawskiego. Rektorem był wówczas znakomity filozof-neotomista,  dominikanin, ksiądz profesor Albert Krąpiec, pochodzący z Kresów (z przedwojennego województwa tarnopolskiego). On był współtwórcą znakomitych “Tygodni Filozoficznych” na KUL-u.  W  ramach tychże, na zaproszenie profesora Krąpca, pojawiał się na słynnych dysputach jeden z czołowych marksistów, Zdzisław Cackowski, profesor Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.

Warto też powiedzieć o takich wyjątkowych wydarzeniach jak inauguracja roku akademickiego na KUL-u.  Prymas  Polski, kardynał Stefan Wyszyński był główną postacią. Obok niego grono ambasadorów, ze Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii,   Francji, Belgii  i USA. Warto powiedzieć, że w tych czasach był to jeszcze bardzo kameralny uniwersytet. To była społeczność  licząca niespełna 2000 osób, wliczając w to studentów, kadrę profesorską oraz  pracowników administracyjnych i gospodarczych. Praktycznie wszyscy znali się przynajmniej z widzenia. W tej atmosferze studenci podejmowali różne aktywności (poza naukowymi), głównie o charakterze artystycznym lub politycznym. Te polityczne często miały postać listów protestacyjnych do komunistycznych władz. Pamiętam, że zbierałem takie podpisy. Zdarzyło się kiedyś, że informacja o zbieraniu w akademiku KUL-owskim podpisów na takiej liście dotarła do rektora Krąpca. On wezwał nas “na dywanik”, nieco zdyscyplinował, ale na odchodne powiedział: -Jak już to robicie, to róbcie ostrożnie. Takie to były historie.

W trakcie moich studiów poznałam wiele osób, które próbowały coś zmienić w tej peerelowskiej rzeczywistości. Jedną z takich osób był Marian Piłka, wówczas student klasyki a późniejszy działacz i poseł ZChN-u. Właściwie za jego pośrednictwem znalazłem się w  Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Dzisiaj, kiedy przeglądam listę członków ROPCiO  gdzieś w Internecie, przypominam sobie dawnych znajomych. Ale nie o tym chciałem powiedzieć. Otóż, na tych listach są zaznaczone czerwonym kolorem różne osoby, które – jak się później okazało – były tzw. “TW”, czyli tajnymi współpracownikami komunistycznej bezpieki. No i ze zdumieniem odkrywam, że takie wówczas najbardziej radykalne osoby, które pamiętam, często okazywały się właśnie “TW”. W ramach tej mojej aktywności w ROPCiO w okresie studiów robiłem różne rzeczy, takie jak drukowanie, roznoszenie informacji, tego typu historie. Ale też pamiętam przemyski epizod.  Był to czas, kiedy komunistyczny rząd wymyślił zmiany w Konstytucji PRL. No i wówczas miał się pojawić w treści tej konstytucji zapis o “wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim”. Oczywiście, trzeba było protestować. I pamiętam, że Marian Piłka wymyślił, abyśmy to zrobili w Przemyślu. Było to tak zorganizowane, że Marian ustawił stolik z krzesłem gdzieś na wysokości dzisiejszej naleśnikarni przy ulicy Franciszkańskiej, no i siedział tam i zbierał podpisy. Razem z nim był Staszek Kusiński, zmieniając go od czasu do czasu. Ja miałem za zadanie po prostu co jakiś czas dyskretnie zabierać te pozyskane już podpisy, żeby przypadkiem esbecja tego nie zgarnęła. Niektórzy przechodnie bali się złożyć swój podpis pod tym protestem. W rezultacie zebraliśmy kilkadziesiąt podpisów, co było i tak sporym osiągnięciem. I wszystko jakoś dobrze się odbywało, nikt nie przeszkadzał. Zrobiło się jednak późno, Marian był już bardzo zmarznięty, więc wziął pod pachę to składane krzesełko, stolik i zaczął schodzić ulicą Serbańską w dół. Na skrzyżowaniu z ulicą Kazimierzowską zgarnęli go jednak tajniacy, wsadzili do milicyjnej “suki” i pobili. Później Marian opowiadał, że wiele razy był bity na posterunku milicji, ale w Przemyślu to pobili go bardzo mocno. Być może też i dlatego, że gdy esbecy go zatrzymywali i stawiali jakiekolwiek pytania, to  miał on zwyczaj wymawiać swoje imię i nazwisko, cytował fragment Deklaracji Helsińskiej i odmawiał zeznań, czym doprowadzał esbeków do wściekłości. Gdy oni dalej go pytali i nie otrzymując odpowiedzi jeszcze bardziej go bili, to zaczynał głośno odmawiać różaniec. Tak to pamiętam. 

Po studiach wróciłem do Przemyśla i rozpocząłem staż  w Wojewódzkim Domu Kultury. To był czas niezwykły. Był to rok 81-ty, czyli powstanie pierwszej “Solidarności”, a po kilkunastu miesiącach Stan Wojenny. Wybuchła wojna Jaruzelskiego i natychmiast skończyłem staż jednocześnie tracąc pracę. Zmuszony byłem imać się różnych zajęć. Pracowałem przy produkcji zderzaków i nadkoli do małego “Fiata i podlewałem kwiaty w szklarni.  Potem pracowałem przez jakiś czas w Jarosławskim Domu Kultury, potem w przemyskim Kinie “Bałtyk”. W roku 85-tym zostałem zatrudniony jako nauczyciel języka polskiego w I LO, w zastępstwie tamtejszej polonistki, która wyjechała na wakacje do Ameryki i nie wróciła na czas.

 To była bardzo ciekawa praca i ambitnie do niej podchodziłem.  Kiedyś miałem taką zabawną historię z panią dyrektor, która przeglądała moje zapisy tematów lekcji w dzienniku. Zainteresował ją temat: “Władza a moralność – konflikt dramatyczny Antygony”. No i pyta mnie: -Pan zapisał taki temat?  -Tak zapisałem, bo prowadziłem lekcję na ten temat – odpowiedziałem.  A ona: -Czy nie mógłby pan mniej publicystycznie formułować  tematy lekcji?  Odparłem: –Nie, bo to nie ja wymyśliłem ten problem. W szkole pracowałem krótko, bo na następny rok już mi nie przedłużono  umowy.

 Po Mszy w kościele Św. Trójcy, w drugą rocznicę wybuchu Stanu Wojennego,  poznałem moją przyszłą żonę, która wcześniej była sekretarzem zakładowej “Solidarności” w przemyskim muzeum. W Jej rodzinie byli  akowcy, jeden stracił z tego powodu życie. Część rodziny mojej  żony mieszkała przed wojną w Gródku Jagiellońskim, gdzie kuzynka mojego teścia była nauczycielką.

 Mniej więcej w tym  czasie poznałem Marka Kuchcińskiego uczestnicząc  w spotkaniach  strychowych. W tych spotkaniach uczestniczyli ludzie o różnych poglądach, ale potrzebujący czegoś więcej niż mogła oferować  rzeczywistość, która nas wówczas otaczała. Były spotkania z ciekawymi ludźmi, także z zagranicy, były dyskusje ale też wspólne zabawy sylwestrowe. Ciekawe i charakterystyczne dla tego środowiska było to, że praktycznie wszystkie te osoby były w jakimś stopniu zaangażowane w działalność antykomunistyczną i wolnościową. Jedni drukowali  ulotki, inni zajmowali się kolportażem niezależnej prasy. Liderem tego środowiska i jego duszą był oczywiście Marek Kuchciński.

No i właśnie w tym gronie postanowiliśmy organizować Dni Kultury Chrześcijańskiej. Zyskaliśmy dla tego zamierzenia ważnego Patrona  w osobie ks. Biskupa Ignacego Tokarczuka. Wystawy, koncerty, spotkania, projekcje, odbywały się w kościołach i salkach parafialnych. Było to możliwe dzięki postawie naszego biskupa. Dni Kultury Chrześcijańskiej były czymś nowym w tradycyjnym kościele katolickim.  

W tym czasie, czyli w połowie lat 80-tych, w podziemiach klasztoru ojców franciszkanów wspólnie z jednym z braci zakonnych drukowaliśmy ulotki i pisma. Maszynę do powielania tekstów skonstruował nam konserwator zabytków, który wówczas pracował w tym kościele.

Potem był przełom, rok 89. Mnie wtedy w Przemyślu nie było, wróciłem w 91 i zacząłem pracować w Wojewódzkim Domu Kultury, zamienionym wkrótce na Centrum Kulturalne w Przemyślu. Pojawiło się wówczas kilka ważnych projektów, w których uczestniczyłem. Bardzo ważną była  działalność związana z dziedzictwem  kresów  i współpracą z Polakami tam wciąż mieszkającymi. To były bardzo rozległe kontakty, które udało mi się zbudować, m.in. dzięki współpracy ze Zbigniewem Chrzanowskim, którego poznałem wcześniej i który przez lat kilka pracował jako mój zastępca w Centrum Kulturalnym. Razem z nim stworzyliśmy projekt festiwalu muzyki poważnej, który nawiązywał do projektu wrocławskiego, a były to Dni Muzyki Oratoryjno-Kantatowej. Projekt ten udało nam się tak skonstruować, że jego patronem, właściwie formalnym szefem artystycznym był nieżyjący już wybitny profesor i światowej sławy kompozytor Krzysztof Penderecki.  

 Dzięki jego patronatowi bardzo wielu znakomitych muzyków i śpiewaków wystąpiło na koncertach w Przemyślu. W przemyskiej katedrze zaprezentowaliśmy wszystkie wielkie dzieła  Maestro Pendereckiego. Tutaj też dyrygował tak niezwykły artysta jak Jerzy Maksymiuk. Wśród wielu wielkich dzieł wykonanych w Przemyślu były np. Litanie Ostrobramskie Moniuszki i Kadisz Bernsteina z recytacją prof. A. Bardiniego.

Uczestniczyłem też jako współorganizator w  projekcie, który już nie istnieje, ale w latach dziewięćdziesiątych był  inicjatywą bardzo ważną i niezwykłą. Był to Festiwal Kultury Polskiej na Ukrainie. Później razem z Krzysztofem Sawickim i nieżyjącym już szefem klubu jazzowego “Dzyga” we Lwowie, Markijanem Iwaszczyszynem, stworzyliśmy projekt przemysko-lwowskiego festiwalu jazowego “Jazz Bez”, którego ideą było spotkanie artystów polskich i ukraińskich. Ten projekt, mimo wszystkich kłopotów, trwa  do dzisiaj.

Tak to pamiętam…..

(opracował – K. Jacek Borzęcki)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przejdź do treści