Z Januszem Czarskim rozmawia Aleksander Busz
Zdjęcia z archiwum Janusza Czarskiego
Rozmowa z Januszem Czarskim odbyła się listopadzie 2022 roku w Centrum Kulturalnym w Przemyślu.
AB: Jak wyglądała Pańska działalność opozycyjna?
JC: Moja działalność opozycyjna zaczyna się właściwie na KUL-u. Wcześniej był pewien epizod w średniej szkole. Na początku lat 70. był taki zwyczaj w Przemyślu polegający na tym, że w witrynach sklepów, szczególnie tych usytuowanych przy ulicy Franciszkańskiej i Kazimierzowskiej, były umieszczane tablice zwane tableau, gdzie były zdjęcia absolwentów szkół i nauczycieli. Pewnego razu, była to sobota (to nie była moja inicjatywa, była to inicjatywa kolegi i koleżanki, byłem tylko w tej klasie) przykleiliśmy tam zdjęcie księdza, do którego chodziliśmy na religię, bo przecież też nas uczył. Wtedy były to czasy, kiedy na religię chodziło się do kościoła. Zrobiła się wielka afera, w poniedziałek wszyscy byliśmy na dywaniku u dyrektora. W niedzielę „włamywały” się te służby do sklepu, zdejmowały to wszystko, grożono nam, że nie dostaniemy się na studia. Ja miałem już to trochę w nosie, bo byłem zdecydowany, że będę zdawał na KUL. I taka to była historia.
AB: Pamięta Pan jakie to były dokładnie lata?
JC: To był 1974, może 1975 rok. Potem w 1976 rozpocząłem studia na KUL-u. I tutaj tak się stało, że poznałem między innymi Mariana Piłkę (to takie znane nazwisko). Marian Piłka zaangażował mnie do różnych działań. W tym roku była sprawa zmian w Konstytucji Polski Rzeczypospolitej Ludowej i te zmiany miały dotyczyć tego, że miano wprowadzić poprawkę, w której dekretowano wieczną przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, coś takiego.
Było to tuż po podpisaniu w Helsinkach „Deklaracji praw człowieka i obywatela”, tę deklarację podpisało takie gremium międzynarodowe, między innymi Gierek i ówczesne władze. Był to ważny element, do którego można było się odwołać prowadząc działalność demokratyczną. Jednocześnie w tym samym czasie, pojawiła się ta zmiana w Konstytucji i wówczas Marian Piłka ze Staszkiem Kusińskim (Staszek działał już w ROPCiO) wymyślili, że będą zbierać podpisy pod petycją, w Przemyślu. I tak się stało. Była zima, grudzień, pamiętam, że Marian przyjechał do mnie. Siedzieli przy stoliku przed sklepem „Wojtek” (był to sklep odzieżowy, teraz jest tam zakład fotograficzny) i zbierali podpisy. A ja miałem brać od nich te podpisy co pewien czas i chować żeby ubecy, którzy prawdopodobnie będą ich zatrzymywać, żeby tych podpisów nie zabrali. Wszystko było dobrze, przez cały czas zbierania tych podpisów nikt ich nie zaczepił, tylko ich obserwowano. I wówczas oni po kilku godzinach, zmarzli bardzo, schodzili ulicą Serbańską na Kazimierzowską, no i tam Mariana Piłkę (bo Staszek uciekł, a ja byłem w innym miejscu, obserwowałem to z daleka) aresztowano i posadzono tutaj na 24 godziny. Potem po wyjściu, przyszedł do mnie bo miał u mnie swoje rzeczy, no i opowiadał mi, że bardzo go bili, a znał kilka sposobów bicia i mówił, że to było bardzo ostro. A ponieważ Marian Piłka miał taką zasadę, że jak został aresztowany, to jak go pytano o coś, to on powoływał się na tą deklarację helsińską praw człowieka, mówił imię i nazwisko i chyba dawał dowód osobisty. A potem jak go pytano, to zmawiał półgłosem różaniec, czym doprowadzał do wściekłości przesłuchujących i w związku z tym otrzymał niezłe baty. I to była taka inicjacja. Potem dzięki Marianowi Piłce wstąpiłem już formalnie do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, tzw. ROPCiO. To była taka formuła ludzi, którzy nie zgadzają się z tą rzeczywistością, która jest i podejmują różne działania. W perspektywie tych działań miała być oczywiście niepodległość. Nie było to jasno zdeklarowane i profilu politycznego, w tej grupie, oczywiście, którą stworzyło kilka osób, te dwie kluczowe to był Andrzej Czuma i Leszek Moczulski. Leszek Moczulski potem odszedł (różne były z nim historie). Pojawiła się taka deklaracja i to było kilkadziesiąt osób na terenie całej Polski. W Przemyślu były mocne struktury, ja co prawda nie miałem z nimi za często bezpośredniego kontaktu ponieważ byłem w tym czasie w Lublinie. To był Staszek Kusiński, który prowadził tzw. punkt konsultacyjny na przedłużeniu Mickiewicza, tam gdzie był szlaban przez tory, stoi jedna kamienica, i tam był taki punkt konsultacyjny prowadzony przez Staszka. Co było ważne, punkty konsultacyjne ROPCiO były w całej Polsce, i z zasady one były jawne czyli podawano adres i podawano kto tam był. Oczywiście byli wcześniej czy później narażeni na różne szykany. I pamiętam że tutaj też był taki działacz, nie żyjący już, pan Stanisław Sudoł. Te dwie postacie pamiętam, mnie to mniej interesowało bo byłem głównie w Lublinie.
Oczywiście zaczynało się od tego, ze składaliśmy taką przysięgę, której już teraz nie pamiętam. Właśnie taką, że będziemy dążyć do niepodległości, będziemy uczciwie działać i wiem, że tą przysięgę składałem wobec Mariana Piłki, który by przedstawicielem ROPCiO.
AB: Jakie to były działania, czy były jasno sprecyzowane?
JC: Nie, to nie było sformalizowane. Oczywiście oprócz tej grupy, która prowadziła różne negocjacje i była bardziej spektakularna, próbowała pojawiać się oficjalnie w mediach (jeśli można to tak nazwać) nie ukrywała się, to pozostali ludzie jakkolwiek nie ukrywali się, ale ich działalność była doraźna. A to drukowaliśmy bibułę, więc jechaliśmy gdzieś na obrzeża Lublina, na działki i tam pamiętam wczesną wiosną, dosyć prymitywną techniką druku, drukowaliśmy takie pismo „Opinia”. Przewoziliśmy te ulotki, braliśmy udział w rożnych spotkaniach.
Potem była taka sytuacja, że ROPCiO troszkę się podzieliło czyli odłączył się Moczulski, który był przynajmniej deklaratywnie bardziej radykalny, a Czuma został, wydawał dalej „Opinię” a Leszek Moczulski wydawał „Drogę”. Było to fascynujące. Byłem na takim spotkaniu, które prowadził właśnie Leszek Moczulski pod Częstochową, takie bardzo konspiracyjne spotkanie i pamiętam moją fascynację Leszkiem Moczulskim, który opowiadał coś niesamowitego, to był rok 1978, mówił, że za dwa, trzy lata, w Polsce z powodów socjologicznych (wywodził to na podstawie pewnych obserwacji i analiz) dojdzie do wybuchu społecznego na ogromna skalę, czyli faktycznie przewidział dwa lata wcześniej coś takiego. No potem, wiadomo, okazało się, że był współpracownikiem, stąd te koleje są takie różne. No i oczywiście trwało to mniej więcej do osiemdziesiątego roku. Nie pamiętam wszystkich działań w ramach tego ROPCiO, ale tak to wyglądało i dotyczyło to głównie okresu lubelskiego. Potem, jak przyjechałem tutaj w latach osiemdziesiątych, to szukałem różnych sposobności działalności. Nie należałem do sformalizowanej „Solidarności”, ale byłem w redakcji kilku pism, które tu były, drukowałem je u franciszkanów. Był taki brat Maksymilian, wielki działacz. Działał tam gdzieś w różnych zakamarkach klasztoru franciszkanów konwentualnych. Były różne działania, bardziej lub mniej spektakularne, ale głównie dotyczyły druku.
AB: A „Busola”?
JC: O właśnie! „Busola” była jednym z tych pism, o których mówię.
W 1982 roku szukałem tutaj kontaktów, odnowiłem trochę kontakt z Markiem Kuchcińskim, którego znałem wcześniej. W 1982 roku odbyła się spektakularna manifestacja w Przemyślu, na ulicach miasta, w pierwszą rocznicę stanu wojennego, było bardzo dużo ludzi, wielka manifestacja, miała miejsce po części przed siedzibą „Solidarności”, na Kamiennym Moście. Pamiętam uciekliśmy do mieszkania Józka Kurylaka, (mieszkał wtedy przy Jagiellońskiej), kiedy wkroczył ogromny oddział ZOMO z tarczami i pałkami uderzając przechodniów, nie jeden dostał wtedy po głowie.
Tworzyły się wtedy różne inicjatywy. Było to środowisku ludzi, którzy generalnie kontestowali tą sytuację, w sumie spotykaliśmy się, było coś takiego jak „Strych”, opisany już dokładnie. Ciekawa historia, wszyscy Ci ludzie należący do tej grupy czymś też się zajmowali, o czym oczywiście między sobą nie rozmawiali, np. Marek aktywnie działał w różnych strukturach solidarności rolników, ja robiłem coś innego, ktoś inny coś innego i itd. Tutaj działaliśmy spotykając się na „Strychu” i podejmując różne inicjatywy. Na początku lat 80. została podjęta inicjatywa zorganizowania Dni Kultury Chrześcijańskiej, było to nasze sztandarowe przedsięwzięcie, które z jednej strony było jasną artykulacją pewnej deklaracji ideowej jako środowiska, z którym się utożsamialiśmy, ale też była taką formułą otwartą. Teraz trudno sobie trochę to wyobrazić jak to wyglądało, ale wówczas ta sytuacja, i w przestrzeni Kościoła i ludzi, którzy przychodzili do kościołów, była taka, że to była jedyna enklawa, gdzie można było w sposób wolny i niezależny realizować się, szczególnie w tej sferze kultury i oczywiście był tutaj ten wymiar religijny. Na tę okoliczność uzyskaliśmy dużą akceptację i właściwie błogosławieństwo, powiedziałbym wręcz, głównego biskupa, czyli księdza biskupa Ignacego Tokarczuka, który przedstawił nam swojego współpracownika, księdza prałata Krzywińskiego, który był taką osobą bezpośrednio z nami się kontaktującą. Nawet pamiętam taką sytuację, kiedy biskup przedstawiał nam księdza Krzywińskiego i powiedział wskazując na księdza: „popatrzcie, to jestem ja”. Ksiądz Krzywiński znakomicie się z tego wywiązywał, rolę przyjmował każdą, nawet do tego stopnia, że przed otwarciem wystawy, która wieńczyła projekt „Człowiek – Bóg -Świat” ksiądz Stanisław Krzywiński zjawiał się oglądał te wszystkie rzeczy, nic nie mówił, tylko potem półgłosem, pod nosem „ale ten obraz to zdejmijcie…”. To było jasne, znajdowaliśmy się w przestrzeni jednak sacrum, kościoła. Natomiast te prace były jakie były, bez cenzury. Jedyny wzgląd polegał na tym, że jeśli zgadzamy się na to, żeby zmieścić się w przestrzeni sakralnej, no to trzeba się dostosować i odpowiednio to zrobić.
AB: Chciałbym powrócić do wątku „Strychu”. Wspominał Pan, że byliście z różnych środowisk, zajmowaliście się dodatkowo tymi opozycyjnymi rzeczami, ale tam na miejscu mieliście taki swój inny świat? Był tam tez klimat, tematyka dosyć elitarna; filozofia, poezja, sztuka…
JC: Byliśmy normalnymi ludźmi, którzy mieli wówczas po trzydzieści parę lat, nie więcej, więc mieliśmy normalne potrzeby ekspresji, takiej jaką mają normalni młodzi ludzie, czyli też palili papierosy, czasem pili wino, rozmawiali, dowcipkowali, nie tak, z tylko siedzieliśmy i opowiadali o Kancie.. Organizowaliśmy takie spotkania, mam nawet takie zdjęcia u siebie, jak była..
AB: Właśnie, mam prośbę gdyby Pan odnalazł jakieś pamiątki, zdjęcia, czy nawet te czasopisma i przekazać do zeskanowania.
JC: Oczywiście! Powiem jak to wyglądało. Pamiętam sylwester u Marka. To była jedyna taka sytuacja, Marek dysponował swoim domem, dom był w Ostrowie, oprócz domu były duże połacie przestrzeni, ogrodu itd., więc można było rożne rzeczy robić, spędzaliśmy razem czas z rożnych powodów, spotykaliśmy się żeby porozmawiać, zjeść razem kolacje itd. Marek wtedy pracował, utrzymywał się z ogrodnictwa, pamiętam jeździł żółtą Toyotą na bazar w Katowicach i sprzedawał pomidory, no ale zdarzało się, że Marek był zatrzymywany, aresztowany, pamiętam takie sytuacje, że kilkoro z nas zjawiało się tam żeby coś pomóc. Pamiętam tatę Marka, świętej pamięci, który to wszystko układał. Takie były to sytuacje, ale też spotykaliśmy się w różnych innych miejscach np. u Józka Kurylaka, miał takie mieszkanko, ja mieszkałem wtedy przy Zaleskiego w starym domu, tam też spotykaliśmy się i rozmawiali o rożnych rzeczach.
Fenomen tych spotkań polegał na tym, że po pierwsze, była otwartość, nie było to hermetyczne środowisko. Ktoś z kimś przychodził, ktoś rekomendował, nie było specjalnej weryfikacji, zresztą skądinąd wiem, że różne osoby się tam zjawiły. Fenomen tez polegał a tym, że była to przestrzeń, w której dobrze czuliśmy się ponieważ mogliśmy funkcjonować, tak jak chcieliśmy, nie było żadnych zakazów, nakazów, czyli coś na kształt przestrzeni wolności, której wokół nie było, ale dla nas była w ten sposób. Wiąże się z tym mnóstwo różnych działań i współpracy, np. takim miejscem ważnym dla nas i osobą był ksiądz proboszcz Stanisław Bartmiński, który u siebie na plebani podejmował różne inicjatywy. Myśmy wtedy tez z nim różne rzeczy robili, odbywały się tam spotkania, to jedna sprawa, druga rzecz, to miejsce w klasztorze i kościele sióstr Benedyktynek czy dokładniej Panien Benedyktynek, gdzie był wówczas ksiądz Stanisław Zarych, nie żyjący już, ale też ksiądz Stanisław Czenczek. Oni też tworzyli przestrzeń, w której mogliśmy realizować rożne rzeczy, stąd nie bez powodu ten dziedziniec przykościelny, okolony murem, jest takim szczególnym miejscem pamięci, bo tam odbywało się dużo spektakularnych uroczystości, które nie mogły się odbyć w innej publicznej przestrzeni, tam pojawiło się też mnóstwo upamiętnień i do dzisiaj to funkcjonuje, oczywiście to inne czasy, inna grupa, inne wielkości osób, które tam chodzą.
AB: Widziałem dużo zdjęć z tego miejsca, ludzi nawet na koronie muru, obserwujących uroczystości.
JC: Z mojej perspektywy, fakt, że się włączyłem, to dzięki pewnej szczególnej atmosferze, w której wzrosłem w domu, to opowieści mojego dziadka, przedwojennego kawalerzysty z Wilna i mojego ojca, który miał te doświadczenia, jakie miał, zresztą był razem w grupie i z ojcem Beaty, to była większa grupa, zresztą ten fenomen jest opisany. To nie było takie przedsięwzięcie przemyślane, to była spontaniczna akcja, która bardzo tragicznie dla nich wszystkich się skończyła, bo oni niewiele zrobili, u początku zostali upupieni, a trzeba pamiętać, że to wczesne lata 50., więc nie było przelewek. I tak dobrze, że praktycznie wyszli z tego, ale wyszli z tego bardzo pokaleczeni, bo i ojciec Beaty no i mój tato. Wujek ukrywał się przez wiele lat, potem wyrzucili go z Politechniki Wrocławskiej. Zupełnie inne sytuacje. To jest taki mechanizm, który nie jest wyjątkowy, często się zdarza.
Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że to w takim trwaniu tradycji, zachowaniu pewnego dziedzictwa jest ważne. Można by się nad tym rozwodzić, ale to jest to istotne doświadczenie.
Od tego czasu minęło już pięćdziesiąt lat, może trochę mniej, nie pamiętam pewnych szczegółów, ale to co było dla mnie najbardziej spektakularne, to jest udział w ROPCiO. To było doświadczenie ważne. Nie było to tak skodyfikowane, jak udział np. w AK, ale też wzorem tego, była ta sytuacja, a właściwie wynikało to też z atmosfery KUL-owskiej, która wówczas była, to jest niepowtarzalne, kiedy na KUL-u były takie osoby jak niegdysiejszy, wczesny Władysław Bartoszewski, Jerzy Kłoczowski, było dużo profesorów, którzy kiedyś wykładali na uniwersytecie Stefana Batorego czy Jana Kazimierza i to było takim fenomenem. Potem się to rozmyło, zmieniło, no i byli ludzie z całej Polski. Moim mentorem, osobą która mnie do tego wprowadzała był Marian Piłka. Był bardzo zaangażowanym działaczem, moja działalność nie była taką żebym nic innego nie robił tylko to. Marian był tam w rożnych gremiach, które układały to, składały deklaracje, pojawiały się w różnych kontekstach.
To było niesamowite, to był czas bardzo dawny, udział w manifestacjach; trudno sobie to teraz wyobrazić, ale na przykład udział w manifestacji związanej z 11. listopada w Lublinie na Placu Litewskim, który zupełnie inaczej wyglądał jak teraz, przy pomniku upamiętniającym Unię Lubelska był czymś na kształt deklaracji i działania na krawędzi jakiegoś odważnego czynu. To samo działo się w większych miastach czyli w Warszawie. Poznałem wtedy dużo osób, np. Wojciecha Ziembińskiego, księdza Jana Zieję, takie wybitne postacie, generała przedwojennego (w spoczynku, umknęło mi, nazwisko). Jest to takie upamiętnienie pewnej myśli niepodległościowej, idei z pokolenia, które tego doświadczyło, które pamiętało coś, co dla nas było egzotyką, bo w latach siedemdziesiątych, nawet osiemdziesiątych, to myśmy mówili o czymś i dążyli do czegoś, co znaliśmy z przekazu, z doświadczeń tych osób. I tak to było.
Mam egzemplarz chyba jedynego zachowanego plakatu z pierwszych Dni Kultury Chrześcijańskiej, to był plakat, który zrobiła Iwona, wówczas żona Marka. Mam kilka zdjęć ze spotkań, są tam też ludzie, którzy niekoniecznie coś robili, ale uważali, że dobrze było tam być – pod tym znakiem.
Rozmawiał Aleksander Busz