Wspomnienia Zbigniewa Chrzanowskiego
“Czuję się człowiekiem artystycznie spełnionym”
Wypada zacząć od tego, że urodziłem się w 1935 roku we Lwowie. Wiele osób wyraża przekonanie, że mój los był przesądzony przez okoliczność, że swoje wczesne dzieciństwo spędziłem w gmachu teatru skarbkowskiego, ufundowanego dla Lwowa jeszcze w dziewiętnastym wieku przez hrabiego Stanisława Skarbka. Tak się bowiem złożyło, że właśnie w tym gmachu mieszkali moi rodzice. Teatr ten w latach dwudziestych i trzydziestych pełnił rolę kinoteatru, bo był to okres początkującej jeszcze sztuki filmowej i kina były wówczas bardzo popularne. Jako małe dziecko często bywałem w sali kinowej, gdzie na ogromnym ekranie odbywały się jakieś dziwne historie, których jeszcze wtedy nie bardzo mogłem obserwować i zrozumieć. Wówczas nawet nie podejrzewałem, że za wielkim ekranem filmowym znajduje się taka ogromna przestrzeń, czyli scena teatralna.
Tę przestrzeń właściwie odkryłem dla siebie dopiero po wojnie, kiedy mój ojciec zaczął pracować w tym już wówczas ukraińskim teatrze jako oświetleniowiec, czyli elektryk związany z oświetlaniem tego, co dzieje się na scenie. Wtedy po prostu trafiłem razem z ojcem za kulisy tego teatru i miałem możliwość przesiadywania tam i przyglądania się próbom teatralnym. Równolegle ten bakcyl teatralny był jakby wkładany we mnie przez mojego nauczyciela literatury polskiej w szkole nr 24 (obecnie im. Marii Konopnickiej) – Piotra Hauswatera. No i w ten sposób, zresztą nie do końca świadomie, odbywałem niejako kształcenie teatralne, obserwując wszystko co się dzieje na scenie podczas prób i przedstawień teatralnych, a w szkole biorąc czynny udział w działalności szkolnego teatru prowadzonego przez profesora Hauswatera. Te okoliczności na pewno przyczyniły się do tego, że moja świadomość kształtowała się ciążąc właśnie w stronę działalności teatralnej, i w ogóle w kierunku Sztuk Pięknych. Na pewno były to fakty, które przesądziły o wyborze przyszłej kariery i całego swojego życiorysu.
Miałem 11 lat, kiedy w 46-tym roku dwójka moich braci wyjechała do powojennej Polski, aż do dalekiego Wrocławia. Dalsza rodzina wyjechała do Szczecina. A ja z rodzicami i dwoma kolejnymi braćmi pozostałem we Lwowie. Mieliśmy nadzieję, że nastąpią pewne zmiany i że Polacy nie będą zmuszani do opuszczania swego rodzinnego gniazda, swojego mieszkania.
W 52 roku rozpocząłem studia uniwersyteckie na polonistyce we Lwowie, kontynuując moje skłonności oraz sugestie mego nauczyciela z polskiej szkoły, profesora Hauswatera, żebym zajął się polską literaturą. Znalazłem się tam w bardzo oryginalnej grupie, bo wśród nas byli sami Polacy. Byli to absolwenci 3 polskich szkół, które po wojnie jeszcze działały we Lwowie, a do nich dołączyło się kilkoro kolegów i koleżanek z obwodu tarnopolskiego. Opiekował się nami profesor Edward Woroniecki, literat, historyk literatury, przedwojenny attache kulturalny ambasady Polskiej w Paryżu. On nam m.in. opowiadał o pogrzebie Słowackiego, o ekshumacji i przeniesieniu jego zwłok na Wawel. Poza tym otaczało nas całe grono ludzi bardzo znanych, bardzo ważnych, którzy byli również tymi pierwszymi widzami naszych poczynań teatralnych w pięćdziesiątym ósmym roku. Tutaj myślę o profesorach Politechniki lwowskiej, o wybitnym architekcie Janie Bagińskim, autorem m.in. Domu Nauczyciela, czyli przedwojennego pałacu hrabiów Bielskich, który do końca życie był czynnym profesorem Katedry Architektury. Wtedy jeszcze działał profesor Adam Sołtys w Akademii Muzycznej, wybitny historyk sztuki profesor Czesław Gębarowicz, nasi nauczyciele z sąsiednich jak to się mówi szkół – profesor Maria Jarosiewicz, profesor Obmińska.
Aczkolwiek ukończyłem filologię polską na Uniwersytecie Lwowskim, co dawało mi uprawnienia pedagogiczne, jednak nigdy nie rozpoczęłam kariery nauczycielskiej. Po studiach polonistycznych miałem jednocześnie również specjalizację z języka i literatury rosyjskiej. No i w tej właśnie specjalizacji skierowano mnie do pracy w szkole na Zakarpaciu. Szczęśliwie dla mnie, nie było tam jednak miejsca pracy dla tak młodego nauczyciela. Mogłem więc szukać zatrudnienia we Lwowie i trafiłem przypadkowo do powstającej Telewizji Lwowskiej. Spotkania teatralne związane z amatorską działalnością oczywiście miały dla mnie ogromne znaczenie, ale już praca w telewizji ostatecznie zadecydowała o moim wyborze zawodu reżysera.
Jeśli chodzi o środowisko polskie we Lwowie, to czuliśmy się wówczas bezpieczni. Nie spotykaliśmy się wtedy bowiem z żadnymi gestami nieprzyjaźni w stosunku do Polaków. Oczywiście musieliśmy, siłą faktów, włączyć się w życie codzienne sowieckiego już Lwowa. Zresztą my, urodzeni przed wojną czy podczas wojny, po prostu nie znaliśmy tego przedwojennego Lwowa i przedwojennych warunków. Tak więc siłą faktów włączyliśmy się w to życie, które nas otaczało w tych powojennych latach. Poza tym nowe środowisko i stosunki koleżeńskie zawarte na Uniwersytecie. Lwów był wówczas – i miejmy nadzieję, że na zawsze pozostanie – ogromnym ośrodkiem kulturalnym. Przyjeżdżały tam wybitne zespoły muzyczne, teatralne. Życie koncertowe było bardzo bogate. Pojawiały się naprawdę gwiazdy kultury polskiej, takie jak Stefania Wójtowicz, jak Władysław Kędra. Orkiestrą lwowską dyrygował Stanisław Skrobaczewski. Do Lwowa przyjeżdżał Jehudi Menuhim. Miałem szczęście słuchać na żywo Aleksandra Wertyńskiego w Operze lwowskiej. Ta propozycja kulturalna, bardzo bogata i różnorodna, też na swój sposób kształtowała nas, nie zmuszając do szukania jakiegoś ustronia, tylko raczej do chłonięcia tego życia kulturalnego.
Nasz polski teatr wieczorami skupiał nas wokół siebie jakby tworząc iluzję teatralnej niezależności, a nawet takiej teatralnej błogości. Mieliśmy wielu sympatyków, którzy bardzo nas cenili i przychodzili na nasze przedstawienia. Nasze doświadczenie z latami rosło i jakby wyrabiał się pewien kunszt teatralny. Zresztą moja decyzja o podjęciu teatralnych studiów reżyserskich też wypłynęła stąd, że traktowanie czysto amatorskie tego co się robi, już mi nie wystarczało. Tak więc w 1966 roku ukończyłem studia na wydziale reżyserii Moskiewskiej Szkoły Teatralnej przy Teatrze im. Wachtangowa.
W 1967 roku nasz teatr uzyskał dyplom I klasy i zarazem pierwsze miejsce w obwodowym konkursie amatorskich zespołów. Ta jakby nobilitacja teatru wyraziła się zarówno w nadaniu nam nazwy Polski Teatr Ludowy we Lwowie (“ludowy” – w znaczeniu “amatorski”), jak i w przyznaniu stałej siedziby, którą otrzymaliśmy w Domu Nauczyciela przy ulicy Kopernika, czyli w przedwojennym pałacu hrabiów Bielskich.
Równolegle, jak już wspomniałem, pracowałem w ośrodku telewizji lwowskiej. Otoczony tam byłem zawodowcami, kontaktowałem się z zawodowymi teatrami, z zawodowymi twórcami. To wymagało sięgnięcia po pewne już bardzo profesjonalne źródła. Pracowałem w dziale muzycznym telewizji lwowskiej. Pomogła mi w tym troszeczkę moja edukacja muzyczna, bo skończyłem szkołę muzyczną w klasie fortepianu. Znalazłem się również w środowisku teatru muzycznego, takiego jak Teatr Opery. Myśmy bowiem bardzo często musieli transmitować spektakle operowe, a to wszystko wymagało pewnego przygotowania dodatkowego. I w ten sposób rozszerzały się nasze horyzonty.
W naszym teatrze przy ulicy Kopernika sięgaliśmy po coraz ambitniejszy repertuar. Krąg naszych widzów poszerzał już nie tylko o Polaków, a właśnie o Rosjan i Ukraińców, którzy przychodzili na spektakle do naszej skromnej sali. Oni widzieli powagę i powiedziałbym głębię pracy artystycznej tego zespołu, no i to nam szalenie ułatwiało przyciągnięcie nowych ludzi do teatru. Takim człowiekiem, nowym członkiem naszego zespołu teatralnego stał się Walery Bortiakow, nieodżałowany nasz kolega, który niestety odszedł już w zaświaty. Jego profesjonalizm, wrażliwość artystyczna, jego ogromny szacunek i miłość do kultury polskiej, jakby pomagały nam ten teatr tworzyć i równocześnie przyciągać też nowych ludzi profesjonalnych do współpracy. Tak udało nam się zaprosić do pewnych prac nad fragmentami choreograficznymi wybitnych lwowskich tancerzy: Germana Isupowa i Halinę Suchnowską. Do realizacji sztuki Tadeusza Różewicza udało nam się zaprosić wybitnego scenografa lwowskiego, wielkiego scenografa Eugeniusza Łysyka. W mojej ocenie „Zemsta” Aleksandra Fredry to kolejny jakby taki „kamień milowy” w repertuarze naszego teatru, zrealizowany przez Walerego Bortiakowa. Później następne wspaniałe przedstawienie przez niego wymyślone i zrealizowane to „Odprawa Posłów Greckich” Jana Kochanowskiego. On był zakochany w tym tekście. Poza tym, rzeczywiście wymowa tego dzieła mówiąca o bezsensie wojny, o bezsensie kłótni, waśni i zabijania, tak pięknie przez niego wypunktowana, stanowiła ogromny walor tego przedstawienia. Myśmy go grali w różnych zabytkowych wnętrzach, również na Zamku Królewskim w Warszawie, na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. Najwspanialszy spektakl, który na zawsze pozostanie w naszej pamięci, to „Odprawa Posłów Greckich” zagrana na dziedzińcu muzeum historycznego we Lwowie, który nazywamy naszym małym lwowskim „Wawelem wspaniałym”.
W 1975 roku zrealizowałem na scenie ukraińskiego Teatru im. Zańkowieckiej we Lwowie sztukę „Damy i Huzary” Fredry. Przedstawienie to cieszyło się tak ogromnym powodzeniem, że w ciągu 6 lat zagraliśmy je ponad 300 razy. Niestety, ucięto szyję temu przedsięwzięciu właśnie w 81-ym roku, kiedy to spotkała mnie ta historia, która próbowała jakby przekreślić mój cały dorobek artystyczny. Wtedy zdjęto z afisza „Damy i Huzary”. Zamknięto też i zaplombowano pomieszczenia naszego teatru. To był październik 1981 roku. Jak do tego doszło?
Otóż, nie ulega wątpliwości, że wszystko co się wówczas działo w Polsce było we Lwowie znane i może śledzone z pewnym niepokojem, ale nie powiedziałbym, że była to jakaś obawa czy strach. Myśmy wtedy rozpoczęli po prostu kolejny teatralny sezon. Rozpoczęliśmy „Weselem” Stanisława Wyspiańskiego, bo była to już tradycja od 69-go roku. Wtedy „Wesele” pojawiło się pierwszy raz w naszym repertuarze i od tamtej pory zawsze staraliśmy się kolejny sezon rozpoczynać właśnie tym spektaklem.
Zgodnie z tą tradycją również w październiku 81 roku tak samo rozpoczęliśmy sezon teatralny. Otrzymaliśmy wówczas od widzów moc kwiatów. Były to takie proste jesienne bukiety głównie astrów. No i po spektaklu zupełnie spontanicznie w swojej naiwności poszliśmy z tymi kwiatami pod pomnik Mickiewicza. Nie mieliśmy żadnych zamysłów demonstracyjnych. Był to po prostu taki gest artystyczny, aby złożyć kwiaty temu polskiemu wieszczowi, któremu te kwiaty należały się jako symbol poetyczności. No i niestety ten nasz gest został przez władze sowieckie potraktowany jako polityczny.
Wszystko na to wskazuje, że jako polska grupa byliśmy już od pewnego czasu pod pilną obserwacją. Tym bardziej, że do nas w tych latach przyłączyła się grupa młodzieży z Polski, która studiowała na Politechnice Lwowskiej i w Akademii Medycznej. Oni byli naszymi aktorami, ale zarazem przybyszami z kraju, gdzie wybuchło to zarzewie niepodległościowego buntu. Potraktowano ten nasz gest jako demonstrację polityczną i zatrzymano nas wtedy bardzo późnym wieczorem. Rezultat był tragiczny dla wielu z nas. Pięcioro tych polskich studentów po prostu natychmiast wydalono przez granicę do Polski, natomiast obecni w tej grupie aktorzy, będący obywatelami Związku Sowieckiego, stracili wszyscy pracę.
Praktycznie teatr zamknięto na jakiś czas. Co więcej, pomieszczenia teatru zostały zaplombowane. Podejrzewam, że na pewno ktoś tam szukał jakichś dokumentów, które mogłyby skompromitować teatr jako związany z jakimiś organizacjami antykomunistycznymi w Polsce. Jestem święcie przekonany, że właśnie dlatego to zostało zrobione. No ale skoro nie znaleziono żadnych solidarnościowych gazetek lub innej „bibuły”, więc dano sobie spokój. Zaczęto jednak gwałtownie szukać człowieka, który przejąłby kierownictwo teatru, bo właściwie nie było podstaw, aby rozpędzić wszystkich.
No i w końcu znalazł się taki człowiek, który potrafił dźwignąć ten ciężar. Człowiekiem tym był właśnie Walery Bortiakow, ten nieodżałowany nasz kolega. Rosjanin z pochodzenia, ale zakochany w polskiej kulturze. Lwowianin uwielbiający to miasto, znający dogłębnie jego kulturę i wszystkie meandry lwowskiej wielokulturowej działalności. Ze względu na swoją narodowość stanowił zapewne dla władz sowieckich jakieś zabezpieczenie. Poza tym był człowiekiem znanym we Lwowie i pewnym autorytetem artystycznym. Tak więc Walery dźwignął i wziął na swoje barki ciężar tej całej trudnej sytuacji. No i przedstawieniem, które udało mu się zrealizować i wystawiać w latach 85-87, to była „Zemsta” Aleksandra Fredry. On tym przedstawieniem uratował artystyczny poziom polskiego teatru. Wspaniałe przedstawienie, które Walery wyreżyserował, stworzył scenografię oraz wystąpił jako aktor grając z powodzeniem jedną z głównych ról. I to przedstawienie, „Zemsta” Fredry, tak samo jak „Wesele” Wyspiańskiego, jest do dzisiaj chlubą repertuaru naszego teatru.
Dla mnie to wydarzenie było po prostu tragiczne z wielu względów. Otóż straciłem pracę w telewizji, ale przede wszystkim zabroniono mi w ogóle wejścia do siedziby polskiego teatru w Domu Nauczyciela przy ulicy Kopernika. Topór zawisł przede wszystkim nad naszym teatrem, nad jego dalszą działalnością. Ja byłem człowiekiem z „wilczym biletem” i nie miałem żadnych perspektyw uzyskania pracy w swoim zawodzie. Właściwie każdy traktował kontakty ze mną z pewnym niepokojem, że mogą mu sprawić pewne kłopoty. Z drugiej jednak strony w wielu wypadkach spotkałem się z ogromną sympatią ludzi, z jakąś taką ludzką solidarnością – i to ze strony właśnie nie tylko Polaków, ale także twórców ukraińskich. Oni jak tylko mogli, to dyskretnie wyrażali chęć pomocy mi, solidaryzując się z moją sytuacją. Rozumieli – czym może być taki dramat dla człowieka, który jest osobą publiczną.
No i ta dramatyczna sytuacja wpłynęła na moją decyzję wyjazdu ze Lwowa. Tam zostawiłem matkę, zostawiłem siostrę. Tak jednak moje życie prywatne się ułożyło, że w Polsce mieszkała moja żona z synem, a więc jakby w ramach łączenia rodziny wyjechałem do Polski. Wyjechałem najdalej jak tylko mogłem, czyli aż do dalekiego Szczecina. Tam z kolei pracował mój kuzyn, który z częścią tej mojej podzielonej rodziny tam został przesiedlony w ramach tak zwanej repatriacji. Mój Boże, jakaż to repatriacja, to przecież wyrzucenie, czyli ekspatriacja. Mój kuzyn Kazimierz pracował w Szczecinie jako dyrektor „Teatru Współczesnego”, natomiast ja podjąłem pracę w „Teatrze Polskim”. No i tak się zaczęło moje polskie życie teatralne.
Po pracy w teatrach w Szczecinie, Wałbrzychu i Wrocławiu, już od wielu lat osiadłem na stałe w Przemyślu. Niektórzy pytają mnie: -Kim pan się czuje? Przemyślaninem, Lwowianinem, czy może obywatelem Europy? To jest trudne pytanie. Na pewno Jestem lwowianinem. Trochę dlatego, że dzięki tak bliskiemu sąsiedztwu i odległości ciągle mi się wydaje, że ja ze swego Lwowa nigdy nie wyjechałem. We Lwowie nadal mieszka mój siostrzeniec i ja ciągle wracam do rodzinnego domu, do rodzinnych ścian. Ponadto cały czas udaje mi się utrzymać współpracę z naszym polskim teatrem we Lwowie, nadal się nim opiekować i właściwie traktować ten teatr jako coś najważniejszego w moim życiu. I to pomimo doświadczeń z pracy z innymi teatrami, które są, powiedziałbym, doświadczeniem koniecznym. Bo to są różni ludzie, różne warunki, co jakby buduje pewne doświadczenie życiowe.
Bardzo cieszę się, że kilka przedstawień w Polsce udało mi się zrobić jednak w towarzystwie moich lwowskich przyjaciół np. „Preclarkę z Pohulanki” we wrocławskim „Teatrze Współczesnym”, którą zrealizowałem razem z Walerym Bortiakowem jako scenografem. Z kolei „Mazepę” Słowackiego w wałbrzyskim „Teatrze Imienia Szaniawskiego” zrealizowałam wspólnie z Andrzejem Nikodemowiczem, który napisał wspaniałą muzykę do tego dramatu. Staram się zawsze wspierać siłami ludzi, których bardzo dobrze znam i którym właściwie nie muszę tłumaczyć pewnych rzeczy, bo jakby rozumiemy się w pół słowa. Ja nie wiem czy to lwowska atmosfera na to wpływa, ale myślę, że nie. To są raczej takie fluidy artystyczne, jakby wspólne gusta, wspólne wrażliwości. To pomaga bardzo we współpracy.
Niespodziewanie dla mnie, moja dawna praca telewizyjna, czyli praca w dziale muzycznym telewizji i te kontakty z lwowską operą, zaowocowała nieoczekiwaną propozycją zrealizowania opery na scenie lwowskiej. Mówimy tutaj o „Mojżeszu” Mirosława Skoryka, lwowskiego kompozytora, którego również znam z tamtych dawnych lat zarania dziejów telewizji lwowskiej. Moja praca nad tą operą właściwie była jakby taką prapremierą, bo nie było skąd czerpać w ogóle jakichkolwiek wzorów. Trzeba było iść za własną fantazją, szukać własnych dróg do realizacji tej sztuki. I to wpłynęło na moją decyzję jeszcze wcześniej, aby pojechać w te strony, w których jakby prapoczątek tego literackiego dzieła się mieści. Czyli mówimy tu o Palestynie, o Egipcie, Izraelu, Synaju. Chodziło mi jakby o sięgnięcie do środowiska i powietrza tamtych stron, co zresztą bardzo mi pomogło w pracy ze scenografami nad tą sztuką. Pomogło w szukaniu koloru dekoracji, kolorytu scenografii. To ogromne, ogromne szczęście. To była radość takiej twórczości, a jeszcze do tego szczególnym patronatem została ta realizacja objęta przez Watykan i przez Jana Pawła II. No i dostąpiłem tego zaszczytu i szczęścia w otrzymaniu błogosławieństwa osobiście od Ojca Świętego na progu lwowskiej Opery.
Wracając do pytania: kim właściwie człowiek jest i czy może się umiejscowić tylko w jednym mieście? No to tak się zastanawiam, co by było gdybym ja ze Lwowa nie wyjechał, gdybym nie był zmuszony do tego wyjazdu? Bo to nie była decyzja dobrowolna. To było wymuszenie poszukiwania innej drogi, żeby spełnić się. I w tej chwili czuję się człowiekiem artystycznie spełnionym osiadłszy tutaj w Przemyślu, który też dla mnie jest miastem bardzo przyjaznym, bardzo mi drogim.
Kiedyś to był dla mnie jakby „przystanek Przemyśl” po drodze między Lwowem a Wrocławiem, między Lwowem a Szczecinem, między Lwowem a Krakowem. I w tamtych czasach trzeba było zawsze tych kilka godzin po Przemyślu błądzić. Zawsze wyruszałem na Wzgórze Zamkowe. Wtedy tam trwała rekonstrukcja historycznego Zamku Kazimierzowskiego. Zaglądałam tam przez park, bo wiedziałem, że tam kiedyś miało siedzibę „Fredreum”, czyli zespół pokrewny do naszego teatru we Lwowie. No i później niespodziewanie wylądowałem właśnie na tym Zamku. Mieszkałem tam przez 10 lat pracując jako wicedyrektor Centrum Kulturalnego. I to też była dla mnie jakaś szalenie historyczno-romantyczna przygoda, bo właśnie z tego wzgórza zamkowego patrzyłem i na tory kolejowe, i na tę, powiedziałbym, nitkę łączącą Lwów z dalszymi miastami, po których ciągle mi się przytrafiło jeździć.
Mam i tę satysfakcję, że kiedyś udało mi się do Przemyśla jakby przyciągnąć ważne osoby życia artystycznego formatu międzynarodowego. Dzięki temu wtedy podczas „Dni Muzyki Oratoryjno-Kantanowej” w Przemyślu pojawił się np. Krzysztof Penderecki i Jerzy Maksymiuk, a w Katedrze Przemyskiej zaśpiewali Andrzej Hiolski i Jadwiga Rappe. Coraz częściej w Przemyślu zaczęli się pojawiać filharmonicy lwowscy, a w krasiczyńskim zamku zaczęła występować opera lwowska. W jednym i drugim wypadku zawsze się to łączyło z jakąś moją większą lub mniejszą współpracą, ale zawsze mnie łączyły te nurty i te kontakty artystyczne.
Tak więc i Przemyśl stał się dla mnie miastem szalenie przyjaznym. Dodam, że bywałem w tym wspaniałym bolestraszyckim Arboretum, u boku profesora Jerzego Pióreckiego. Przeżywałem tam chwile radości, wytchnienia, odpoczynku i delektowania się pięknem otaczającej przyrody. To wszystko wpływa niesamowicie na kondycję artystyczną, już nie mówiąc o tym, że i to miejsce było szalenie przyjazne dla kręgu lwowskich twórców. Mariusz i Urszula Olbromscy wymyślili te wspaniałe warsztaty plastyczne w “Arboretum”, które tych młodych artystów z Ukrainy tutaj przyciągały, stwarzając im warunki do kontynuacji swoich artystycznych możliwości. Do tej inicjatywy włączył się m.in. również i Walery Bortiakow, który tutaj często bywał. Poza tym, udało mi się jednak ożywić kontakt czysto teatralny między Lwowem i Przemyślem. Myślę tu o może skromnej, ale jednak wymianie pomiędzy przemyskim teatrem „Fredreum” – a polskim Teatrem Ludowym we Lwowie. To były rewizyty podczas „Wiosny Fredrowskiej”. I to było szalenie ważne.
W 96-tym roku odbyła się cenna inicjatywa Mariusza Olbromskiego, czyli Festiwal Kultury Polskiej we Lwowie, który zresztą przyszło mi reżyserować. Organizowane co 2 lata festiwale kultury polskiej odbywały się już nie tylko we Lwowie, ale na Ukrainie. Te wieczory festiwalowe zatoczyły szersze koło, bo przecież odbywały się i w Chmielnickim, i w Winnicy, odbywały się nawet w Kijowie. Nie chciałbym tutaj umniejszać roli tych kontaktów bliskich, bardzo ważnych dla życia Polaków przede wszystkim tutaj przy granicy, we Lwowie. I te konkursy literackie, które Mariusz Olbromski wymyślił, próbując jakby troszeczkę ruszyć inicjatywę Polaków piszących po tamtej stronie granicy. To szalenie ważne. A już tak zupełnie prywatnie powiem, że właściwie to jego zasługa, że w czasie tych moich przystanków przemyskich, to właściwie on jakby przyciągnął mnie do Przemyśla. Zasugerował, żebym zaczął tutaj pracować. Skorzystałem z tej propozycji. Bacząc na moją ciągłą potrzebę podróżowania do Lwowa, stwarzało mi to wygodniejsze i krótsze podróże do tego miasta.
Moje przeniesienie się do Polski ułatwiło mi również trochę podróżowanie po świecie. Przede wszystkim do mojego ulubionego miasta jakim jest Paryż. Czasem moje wyjazdy są jakby dyktowane czysto artystyczną koniecznością. Dwukrotnie inicjowałem i organizowałem wyjazdy naszego teatru polskiego do krajów Europy Zachodniej. W 93 roku byliśmy w Anglii, i to dość długo, bo 2 tygodnie. Pięciokrotnie wystąpiliśmy w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie przy King Street, a później mieliśmy występy w Birmingam, Manchester, i Shefild. Wszędzie spotykaliśmy się z tym środowiskiem właśnie polskich emigrantów i były to spotkania szalenie wzruszające. Poznaliśmy wiele ważnych osób. Później mieliśmy następny wyjazd do szwedzkich miast: Malmo, Goeteborg i Sztokholm.
Te wspomnienia dotyczące czasów już dość odległych, warto zakończyć refleksją oraz informacją aktualną. Otóż, obecny 2024 rok jest już sześćdziesiątym szóstym naszym sezonem teatralnym. W okresie tych 66 lat przygotowaliśmy ponad 80 premierowych spektakli i ponad 800 razy wystąpiliśmy na scenie. W tym sezonie pojawiły się nowe propozycje. Dbamy bowiem o to, aby zawsze jakiś nowy tytuł, czy nowa premiera mogła w kolejnym sezonie znaleźć swoje miejsce.
W czerwcu br. wróciłem do swojego starego programu poetyckiego, który zrobiłem jakby od nowa. To był zestaw pięknych wierszy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Dlaczego wróciłem do tego spektaklu jednego aktora sprzed lat?
Otóż jeszcze w okresie narzeczeństwa otrzymałem od mojej przyszłej żony taki piękny, kolorowy (z jakimiś ptaszkami, kwiatkami) tomik poezji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Byłem zachwycony tą poezją, a moi koledzy często zwracali się do mnie o czytanie im jej na głos. Wtedy nie było jeszcze tak popularnej telewizji, nie było różnych innych możliwości obcowania z polską kulturą, więc czasem takie nawet domowe wieczory poetyckie miały swój niepowtarzalny charakter.
Wracałem często do tych domowych wieczorków poezji wśród przyjaciół i postanowiłem stworzyć z tego program teatralny. Wystąpiłem z nim w sześćdziesiątym ósmym roku już na scenie naszego teatru przy ulicy Kopernika we Lwowie, no i przypadkowo na tym wieczorze pojawiła się dziennikarka z Wilna, Alvida Bajor, która oczywiście szukała jakiegoś materiału dla polskiej gazety w Wilnie, noszącej wtedy nazwę „Czerwony Sztandar”. Od razu po spektaklu pojawiła się za kulisami i powiedziała, że ten wieczór koniecznie trzeba zaprezentować w Wilnie. Nasze stosunki z Wilnem były już wówczas w jakimś stopniu nawiązane. Myśmy regularnie tam występowali przyjeżdżając w okresie letnim z naszymi nowymi premierami. Ówczesna polska gazeta wileńska urządzała wtedy coś w rodzaju klubu interesujących spotkań i zapraszała różne osoby: aktorów, plastyków, dziennikarzy. Ten klub był bardzo popularny Wilnie. Tam się spotykało grono ludzi związanych z polską kulturą, z polską literaturą. No więc wówczas pojawiłem się tam z Ildefonsem Gałczyńskim, właśnie z tą „Zaczarowaną Dorożką”.
Algida Bajor stała się naszą wielką przyjaciółką. Była autorką wielu bardzo ważnych recenzji spektakli naszego teatru. Bardzo sobie ceniłem jej uwagi, bo to osoba bardzo doświadczona, która również współpracowała z zespołami teatralnymi działającymi w Wilnie: pomagała im, była konsultantką repertuarową dla tych zespołów. Bardzo oczytana i dobrze poruszająca się w świecie teatralnym Litwy i Polski.
No i gdy otwierając ten nasz tegoroczny sześćdziesiąty szósty sezon teatralny chciałem wrócić do Gałczyńskiego, to pojawiła się jeszcze jedna osoba w moim życiu – Helenka Jacyno. Bardzo ważna artystka-plastyczka, także i scenograf. Osoba związana ze środowiskiem polskim we Lwowie i zresztą absolwentka tej samej szkoły nr 24 im. Marii Konopnickiej, którą i ja kiedyś w Lwowie kończyłem. No i zwróciłem się do niej z prośbą o wykonanie scenografii do tego spektaklu poetyckiego. Otrzymałem bardzo piękną wizję takiej zaczarowanej dorożki na tle krakowskiego Zamku Wawel. Był to rzeczywiście bardzo poetycki, piękny obraz, który mi pomógł stworzyć jakiś niepowtarzalny wizualny klimat tej poezji Gałczyńskiego.
W tej chwili wracam do tego spektaklu, bo właśnie wybieram się z nim do Wilna na kolejne Teatralne Spotkania Wileńskie. One odbywają się tam tradycyjnie co roku, przy czym naprzemiennie. Otóż, jednego roku są to spektakle pełnowymiarowe, a w drugim roku spektakle jednego aktora. No więc w tym roku będę prezentować w Wilnie spektakl jednego aktora i właśnie tę “Zaczarowaną Dorożkę” wiozę do Wilna.
Natomiast drugą pozycją repertuarową tego nowego sezonu będzie aktualnie przygotowywany spektakl jubileuszowy. Teatr bez aktora właściwie jest nie do pomyślenia. Dlatego ja sobie bardzo cenię wszystkich moich aktorów, z którymi w przeciągu tych wielu lat pracowałem. Bardzo ich lubię i szanuję. W tym roku mamy szczególną sytuację, bo są dwie jubilatki występujące na scenie Polskiego Teatru we Lwowie już od 50-ciu lat. Są to Jadwiga Pechaty oraz Irena Słobodiana. Kilka lat wstecz taką samą jubilatką była Luba Lewak.
Długo się głowiłem jaki temat wybrać do tego jubileuszowego spektaklu? Jaki wybrać materiał dramaturgiczny, w którym obie te panie mogłyby wystąpić? Oczywiście, jest kilka różnych pozycji w literaturze teatralnej, w których występują dwie osoby, m.in. słynna Maria Stewart i królowa Elżbieta. No ale taki dramat nie wchodził w rachubę. Zaproponowałem więc moim aktorkom jedną z ostatnich komedii Sławomira Mrożka o nazwie „Wdowy”. Jest to prześmiewcza komedia, zresztą z takim zagadkowym dla widza tytułem. Uważam, że zadaniem naszego teatru jest, oprócz klasyki, również przybliżanie tych współczesnych autorów polskich, którzy dla teatru mają ogromne znaczenie. Takimi są właśnie np. Różewicz, Witkacy, no i oczywiście Mrożek, który zresztą w repertuarze naszego teatru pojawiał się dość często.
Tak więc znalazłem chyba dobry materiał, aby moje aktorki, bardzo zresztą doświadczone, mogły zaprezentować wszystkie swoje możliwości aktorskie i w ten sposób zabłysnąć przed widzem. W tej chwili jesteśmy w trakcie prób i powiem szczerze, że jestem zadowolony z tego jak te próby przebiegają. Premiera jest przewidywana na połowę grudnia. Mam nadzieję, że będzie to i dla nich i dla widza ciekawe spotkanie.
Dodam tu jeszcze, że w tym sezonie teatralnym obchodziliśmy stulecie urodzin wybitnego polskiego poety, lwowianina Zbigniewa Herberta. No i Konsulat Polski we Lwowie zaproponował i spytał nas, czy nie moglibyśmy wziąć udział w tym przedstawieniu, które zresztą kiedyś pojawiło się już w naszym repertuarze. Zrobiliśmy więc to przedstawienie, dla którego kiedyś opracował tekst i które wyreżyserował – wybitny polski aktor, reżyser i poeta również, Bogusław Kierc. Jest to spektakl autorstwa Zbigniewa Herberta, poświęcony Homerowi: „Rekonstrukcja Poety”.
Jeśli chodzi natomiast o aktualną sytuację naszego teatru, to przeżywamy dość trudny okres. Wszystko to, co się wydarzyło na Ukrainie w ostatnich latach, ma swój wpływ także i na teatr, na życie moich aktorów, na różne komplikacje w ich życiu. Niestety, część kolegów musiała opuścić nasz teatr ze względów rodzinnych, a część niestety pożegnała się już na zawsze z tym światem. To oczywiście zrobiło ogromny wyłom w repertuarze. Jednakże, gdy jestem na próbach i widzę, jak koleżanki i koledzy pracują, to zapominam o tych kłopotach i staram się być optymistą. Aczkolwiek, nie jest to takie łatwe.
(Opracował – Jacek Borzęcki)