archiv svobody

Jadwiga Pechaty

Wywiad z Jadwigą Pechaty, aktorką Teatru Polskiego we Lwowie 

           “Karierę aktorską rozpoczęłam już w pierwszej klasie”  

-Gratuluję Pani tego wspaniałego jubileuszu, ale zanim porozmawiamy o teatrze i o Lwowie z Pani lat młodzieńczych, prosiłbym o wspomnienie rodziny, z jakiej się Pani wywodzi.  

-Urodziłam się w 58 roku i mieszkałam z rodzicami i babcią Michaliną przy ulicy Szpitalnej we Lwowie, a później zamieszkaliśmy w rodzinnym domu przy ulicy Łazarza. Wówczas było dużo więcej Polaków we Lwowie, aniżeli dzisiaj. Ogromna większość wyjechała jednak w ramach ekspatriacji do powojennej Polski. Moi rodzice też się zastanawiali nad tym, czy wyjechać. Kiedyś nawet przyjechał pewien pan z Polski, a dokładnie z Kłodzka i bardzo chciał zamieszkać we Lwowie. Przyszedł do naszego domu, a że bardzo mu się spodobał, to chciał się wymienić z nami na jego dom w Kłodzku. Moi rodzice będąc w Polsce pojechali do Kłodzka i wiedzieli ten dom, taki z pruskim murem. I oni się nawet na tę wymianę zgadzali. Jednak moje dwie babcie, Michalina ze strony mamy i Helena ze strony ojca, były temu przeciwne. Powiedziały, że starych drzew się nie przesadza i one nigdzie nie pojadą. Babcia Michalina dodatkowo argumentowała, że mamy tu groby. To prawda, groby miała, ale nie wszystkie, bo babci mąż, czyli mój dziadek ze strony mamy, Mikołaj Jakimowicz został po wojnie wywieziony przez Sowietów na “białe niedźwiedzie”. On rozmawiał zawsze po polsku, ale nawet nie był Polakiem. Był – jak mawiała moja mama – “białym Ukraińcem”. Miał nazwisko Jakimowicz i pochodził z rodziny ukraińskiej, ale od dawna spolszczonej. 

Babcia Michalina nie miała żadnej emerytury, bo nie pracowała. W swoim życiu zajmowała się ciągle dziećmi. Urodziła się w rodzinie polskiej w Beremowcach koło Olejowa, pod Zborowem, w województwie tarnopolskim. W Olejowie poznała mojego dziadka Jakimowicza i tam się pobrali. Jej rodzice mieli trzy córki, ona była najstarszą z sióstr.  

Babcia raczej niechętnie dzieliła się swoimi wspomnieniami z młodości. Pamiętam jednak, że opowiadała o dramacie swojej najmłodszej siostry Kasi, która mieszkała z mężem i trzema synami w Beremowcach. Otóż ta siostra i jej mąż gdzieś tam mocno się przeziębili i oboje szybko zmarli na tzw. “galopujące suchoty”. Osierocili trzech synów, których dalszy los okazał się tyle samo dramatyczny, co i niezwykły.    

Babcia, która miała dwoje własnych dzieci i jeszcze była w ciąży, wzięła siostrzeńców pod opiekę. Jednak po pewnym czasie, będąc w ciężkiej sytuacji, zgodziła się, żeby bogaci, ale bezdzietni   sąsiedzi, ukraińskie małżeństwo Iżewscy, zaadoptowali najmłodszego synka zmarłej siostry. Tak więc 6-letni wówczas Kazio Jóźwin został Mykołą Iżewskim i w swojej nowej rodzinie zajmował się wypasaniem bydła. Gdy przyszli Sowieci, to tych przybranych rodziców razem z chłopcem wywieźli na Sybir jako tzw. “kułaków”. To była komunistyczna kara za dobre gospodarzenie na własnej ziemi. No i ten chłopiec wychowywany w rodzinie ukraińskiej i z czasem ożeniony na Syberii z Ukrainką, został już Ukraińcem.  

Jeszcze przed wojną cała rodzina babci przeniosła się do Lwowa, razem z dwoma pozostałymi siostrzeńcami. Podczas niemieckiej okupacji Lwowa najstarszego schwytali Niemcy w ulicznej łapance i wywieźli na roboty do Niemiec. On po wojnie już tam został, ożenił się z Niemką, no i stał się Niemcem. Natomiast ten trzeci siostrzeniec mojej babci gdzieś z jakąś grupą ekspatriantów wyjechał do Opola, tam się ożenił z Polką i pozostał Polakiem. Tak więc te dramatyczne losy sprawiły, że każdy z trzech rodzonych braci zyskał inną narodowość.   

Ci trzej bracia utrzymywali zresztą ze sobą kontakt i nawet parę razy spotykali się w Polsce. Ja do tej pory mam kontakt z córką tego mojego wujka, Mykoły Iżewskiego, zresztą moją rówieśniczką. On w czasach po-stalinowskiej odwilży, gdzieś chyba w 59-tym roku, powrócił z rodziną do Beremowiec. Dawny dom rodziny zabrał miejscowy kołchoz i oddać go już nie chciał. Odzyskał jednak stodołę z dawnego gospodarstwa, tam sprowadził przybranych rodziców oraz żonę i córkę, a potem zbudował dom. Ten powrót stał się możliwy prawdopodobnie dzięki mojej babci. Bo to ona pisała listy do Stalina prosząc o uwolnienie siostrzeńca z zesłania. Argumentowała, że on był w istocie synem jej zmarłej siostry, a nie tych przybranych rodziców Iżewskich uznanych za “kułaków”.      

Jak już wspomniałam, babcia z mężem i dziećmi jeszcze przed wojną zamieszkali we Lwowie. Gdy wybuchła wojna to zdecydowali się uciekać przed Sowietami za San, do okupowanej przez Niemców Polski. A że jego najstarsza siostra mieszkała w Tarnobrzegu, więc z całą rodziną pojechali do niej. Siostra dość chłodno ich przyjęła mówiąc, że niepotrzebnie wyjeżdżali ze Lwowa, bo trudno będzie w jej domu pomieścić dwie rodziny. Dziadek był człowiekiem honorowym, więc po takich słowach nie chciał prosić siostrę o przygarnięcie. Do Lwowa bał się wracać, bo słyszał o sowieckim terrorze. Zdecydował, że zamieszkają gdzieś w południowo-wschodniej części niemieckiej strefy okupacyjnej i tam zaczekają na koniec wojny.  

Długo podróżowali pociągami w kierunku Sanoka i zatrzymali się na dłużej w Prusieku. W tych niezwykle ciężkich warunkach podróży babcia straciła ciążę w ósmym miesiącu i dwoje bliźniaków-wcześniaków nie przeżyło. W Prusieku Niemcy zatrudnili dziadka na kolei, bo z zawodu był kolejarzem-maszynistą. Gdy Niemcy napadli na Sowietów, to kiedyś dziadek wiózł niemieckie wojsko i na pociąg napadli Rosjanie strzelając po wagonach i lokomotywie. Niemcy odpowiadali kanonadą strzałów karabinowych. Kule z przeraźliwym świstem leciały z obu stron. W trakcie tej strzelaniny dziadek wyskoczył z lokomotywy i udało mu się uciec. Wówczas zabrał rodzinę z Prusieka i wrócili do Lwowa. Tam przetrwali okupację niemiecką, a potem nadeszła druga okupacja sowiecka, już niestety na stałe.   

Dziadek był kolejarzem, ale potrafił wszystko robić. W opanowanym przez Sowietów Lwowie znalazł więc pracę w gazowni miejskiej. Było to chyba w roku 46-ym, gdy akurat pracował w jednym z kanałów, gdzie z rury ulatniał się gaz. Tymczasem drogą nad kanałem jechał sobie rosyjski żołnierz bez nóg na takiej desce z kółkami, popychając się dwoma klockami obitymi od dołu blachą. No i zatrzymał się przy otwartym włazie  zapalając papierosa. Przerażony dziadek wydostał się z kanału i odezwał się do niego po ukraińsku: –Słuchaj, jeśli twój papieros wpadnie do kanału to gaz wybuchnie i obaj stracimy życie. Obwieszony medalami żołnierz-inwalida, najwyraźniej obrażony tym ostrzeżeniem wypowiedzianym w języku ukraińskim, zamachnął się na dziadka klockiem. Dziadek schwycił go za rękę i krzyknął: -Co ty możesz mi zrobić wymachując na mnie tym klockiem?   

Po paru dniach do mieszkania dziadka przy ulicy Szpitalnej wpadli enkawudziści i zrobili rewizję. Niczego podejrzanego nie mogli znaleźć. Podłożyli więc do szafy przyniesionego ze sobą tryzuba, oskarżyli dziadka o ukraiński nacjonalizm i zesłali go na Sybir. Oczywiście, dziadek żadnym nacjonalistą nie był, a odezwał się do rosyjskiego żołnierza-inwalidy po ukraińsku, bo po prostu nie umiał mówić po rosyjsku. Dobrze znał tylko język polski i ukraiński.    

Dziadka zesłali do Irkucka i tam on zmarł. Prawdopodobnie było to w roku 53-im, bo jakoś w tym czasie listy od niego przestały przychodzić. Gdy przyszła “odwilż” po śmierci Stalina, to ze Wschodu przyjechał do Lwowa pewien ksiądz. No i on powiedział babci, że dziadek w Irkucku nosił worki z solą przez taką kładkę. Kiedyś się pośliznął, spadł, odbił sobie płuca i wkrótce zmarł na zapalenie płuc.  

Babcia starała się o kartę zgonu swego męża, no i władze sowieckie wydały taki dokument, w którym kłamliwie napisano, że dziadek zmarł na raka żołądka we Lwowie. Gdy w latach 90-tych zaczęło działać we Lwowie stowarzyszenie “Memoriał” poświęcone poszukiwaniom oraz identyfikacji ofiar represji sowieckich w okresie stalinowskim, to przysłano nam rehabilitację dziadka Mikołaja Jakimowicza.  

-Rzeczywiście, niezwykle dramatyczne były te losy Pani krewnych. A proszę powiedzieć, jak dużo było Polaków we Lwowie w Pani młodzieńczych latach?  

-Pamiętam, że wówczas były otwarte tylko dwa polskie kościoły, katedra i kościół św. Antoniego na Łyczakowie. Były one pełne Polaków, bo kościoły w okolicznych wioskach nie funkcjonowały, a więc szczególnie podczas świąt bardzo dużo mieszkańców z okolic Lwowa przyjeżdżało do katedry aby wyspowiadać się, być na mszy i przystąpić do komunii. 

 Myśmy wtedy mieszkali przy ulicy Szpitalnej i chodziliśmy do katedry, gdzie był wtedy taki starszy ksiądz Hałaniewicz i ksiądz Rafał Kiernicki, późniejszy biskup. Ksiądz Kiernicki był wówczas przez władze sowieckie – jak myśmy mówili – “internowany”. To znaczy miał zakaz odprawiania mszy w katedrze i w ogóle funkcjonowania jako ksiądz. Został w ten sposób ukarany za to, że pożyczył ornat mszalny pewnemu księdzu, który przyjechał z Polski jako osoba prywatna do wioski, z której pochodził, i chciał tam odprawić mszę. Tamtejsi mieszkańcy bardzo go o to prosili, więc udał się do księdza Kiernickiego i otrzymał od niego szaty mszalne. No i w efekcie w katedrze pozostał tylko ten staruszek ks. Chałaniewicz, natomiast ks. Kiernicki w cywilnym ubraniu chodził po domach. On nas przygotowywał do pierwszej komunii w domu rodziny siostry zakonnej. Tam wchodziło się przez szafę do ukrytego pokoju i on spowiadał nas. A do pierwszej  komunii przystąpiłam w katedrze w 66-tym roku. Chodziłam wtedy do drugiej klasy w polskiej szkole nr 24.  

-A więc lwowscy Polacy, mimo totalnej komunistycznej propagandy, pozostali wierni polskiemu Kościołowi rzymsko-katolickiemu? 

-Tak, na pewno znakomita większość z nas jakoś trzymała się przy tych naszych świątyniach. W katedrze mogłam spotkać wiele szkolnych koleżanek i kolegów, choć nie wszystkie dzieci ze szkoły uczestniczyły we mszach. Takie chodzenie do kościoła nie było bowiem wówczas czymś całkowicie bezpiecznym. Funkcjonowały takie lotne patrole komunistów, którzy w niektóre niedzielne czy świąteczne dni kręcili się wokół katedry i kościoła św. Antoniego, usiłując zidentyfikować dzieci wchodzące do kościoła. Oczywiście, mogli potem robić ich rodzicom różne przykrości. Nasi nauczyciele solidaryzowali się jednak z nami i starali się nas ostrzec. Po prostu wychowawczyni klasy mówiła jakiemuś zaufanemu dziecku na ucho: –Słuchaj, powiedz swoim zaufanym koleżankom i kolegom, że w tę niedzielę przed katedrą będzie kontrola, a więc zachowajcie ostrożność.  No i wtedy staraliśmy się wejść do katedry od strony zakrystii lub takim bocznym wejściem.   

Ogólnie mówiąc, Polaków w samym Lwowie było stosunkowo niewielu, bo w latach 40-tych i potem w latach 56-58 większość ich wyjechała do powojennej Polski. Oczywiście, było wiele rodzin mieszanych, ale jeśli matka była Polką, to dziecko od małego mówiło po polsku i czuło się Polakiem. No i tak jest do dzisiaj.  

-A proszę trochę powspominać Pani dziecięce i młodzieńcze lata szkolne. 

-Zacznę może od tego, że Polacy, którzy pozostali w mieście, dzielili się na wykształconych, pochodzących z inteligencji, oraz na warstwę robotniczą bez wykształcenia średniego lub wyższego. No i w większości dzieci z warstwy robotniczej chodziły do otwartej przez Sowietów po 44-tym roku szkoły nr 24 imienia komunistki Wandy Wasilewskiej (obecnie im. Marii Konopnickiej), natomiast dzieci z inteligencji wybierały zwykle szkołę nr 10. Ta ostatnia formalnie nie miała imienia, ale wszyscy używali przedwojennej nazwy “Marii Magdaleny”. Trzeba tu dodać, że 24-ta była szkołą 10-klasową, a 10-ta tylko 8-klasową. Tak więc dzieci ze szkoły Marii Magdaleny, jeśli chciały uzyskać maturę, to na te dwa brakujące lata musiały przechodzić do szkoły nr 24.  

Za moich lat szkolnych nasza “dwudziestka czwórka” mieściła się w dużym budynku byłej szkoły ewangelickiej przy obecnej ulicy Lewickiego, a przedwojennej Kochanowskiego. Siostra dziadka ze strony mego ojca chodziła przed wojną właśnie do tejże szkoły ewangelickiej, bo ona i mój dziadek urodzili się we Wiedniu i mieli pochodzenie czeskie. Taty babka była Czeszką z Ołomuńca.  

Gdzieś po roku od zdania przeze mnie matury, czyli w 75-tym roku, ten nasz okazały szkolny budynek został jednak Polakom zabrany. Formalnym powodem takiej decyzji miejscowych władz był jakoby “stan awaryjny” budowli. Był to oczywisty pretekst, bo w tym niby stanie awaryjnym budynek służył naszej szkole przez 30 lat i nic się nie działo.  

Ponadto, gdy już szkołę nr 24 przeniesiono do innego, dużo mniejszego i gorszego pomieszczenia, to nie zrobiono generalnego remontu w tej dawnej szkole ewangelickiej, tylko przekazano budynek jakiejś instytucji kształcącej nauczycieli.  

-Proszę powiedzieć, jak wielu było uczniów w polskiej szkole nr 24? 

-Liczba uczniów w naszej szkole wahała się w różnych okresach. Za moich szkolnych lat nasza klasa liczyła 24 osoby. Natomiast do 9-tej i 10-tej klasy przychodziło drugie tyle uczniów z 8-mio klasowej szkoły nr 10. Tworzono dla nich równoległe klasy. Były jednak lata, że ilość uczniów malała i nawet w jakimś momencie władze próbowały szkołę zamknąć.  

Trzeba tu powiedzieć, że nie wszystkie polskie rodziny wysyłały swoje dzieci do polskich szkół. Być może ci rodzice obawiali się jakichś represji ze strony władz, może mieli dużo bliżej do szkoły ukraińskiej lub rosyjskiej albo po prostu chcieli swoim dzieciom ułatwić robienie przyszłej kariery w tym sowieckim państwie. Z kolei obecnie jest odwrotnie: do obu polskich szkół chodzi dużo dzieci, które wcale nie mają polskiego pochodzenia. Ich rodzice zapewne liczą na ułatwienie swoim dzieciom po prostu przyszłej emigracji do Polski.   

-Pamięta Pani swoich nauczycieli? 

-O tak! Nie mogłabym o nich zapomnieć. Muszę przyznać, że w 24-ce mieliśmy dużo nauczycieli bardzo dobrych, jak to się mówi “z powołania”. Przy tym nie wszyscy byli Polakami.  

Miałam na przykład znakomitą nauczycielkę języka angielskiego, Helenę Hnatyszak. Ona pochodziła ze znanej inteligenckiej rodziny ukraińskiej, jednakże władała świetną polszczyzną i była przyjaźnie nastawiona do Polaków i kultury polskiej. W czasie wojny pracowała jako tłumaczka w niemieckich obozach dla jeńców, więc również ten język znała bardzo dobrze. To była wspaniała kobieta. Ona nas uczyła nie tylko języka angielskiego, ale również historii, i to starożytnej. Swoimi wykładami potrafiła zainteresować uczniów.  

Wychowawczynią naszej klasy była Bogumiła Kunica, która przez dłuższy czas była zarazem dyrektorką tej szkoły. Ona uczyła nas matematyki, fizyki i astronomii. Też była Ukrainką, i też pięknie mówiła po polsku. A Iwan Jacyszyn, też oczywiście Ukrainiec, uczył mnie języka polskiego i jednocześnie był nauczycielem rysunku w naszej szkole.    

Znakomitym polonistą był Władysław Łokietko. On prowadził w naszej szkole teatr szkolny “AS” (skrót od “Amator Sceny”), w którym zresztą występowałam. Wystawialiśmy sztuki, na które przychodziła publiczność polska z całego Lwowa. Nawiasem mówiąc, szkoła nr 10 też miała swój teatrzyk szkolny, który nazywał się “Baj” i był prowadzony przez polonistkę Marię Iwanową.  

Muszę tu dopowiedzieć, że po wojnie funkcjonowała jeszcze przez kilkanaście lat trzecia polska szkoła z numerem 30. Ona mieściła się w budynku przy ówczesnej ulicy  Kujbyszewa. Ukończyła ją m.in. moja mama, a mój brat zaczynał do niej chodzić w roku 59-ym.  

Nauczycielem języka polskiego w tej trzeciej polskiej szkole był profesor Piotr Hauswater. On wcześniej był polonistą w szkole nr 24 i prowadził tam teatr szkolny, w którym występował m.in. Zbigniew Chrzanowski. Profesor Hauswater, po przeniesieniu do szkoły nr 30, też oczywiście prowadził tam teatr szkolny, w którym z kolei występowała m.in. moja mama. Jak wiadomo, Piotr Hauswater był inicjatorem powstania polskiej grupy teatralnej będącej fundamentem późniejszego Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie. Tak więc można powiedzieć, że ten późniejszy polski teatr narodził się właśnie w obu tych szkołach – nr 24 i nr 30. W roku 62-im władze uznały, że trzy polskie szkoły we Lwowie to zbyt dużo, i zamknęły 30-kę. Paradoksalnie, to zamknięcie zasiliło dwie pozostałe polskie szkoły.  

-Proszę powiedzieć, jak doszło do tego, że została pani aktorką Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie? 

-Mogłabym tu humorystycznie powiedzieć, że moja kariera aktorska rozpoczęła się jeszcze w pierwszej klasie, kiedy to naszą wychowawczynią była Ukrainka ze znanej we Lwowie rodziny Łukianowiczów, wnuczka pisarza Demiana Łukianowicza. Ona była nauczycielką muzyki po ukończonym konserwatorium, ale bardzo interesowała się teatrem i miała wielu znajomych w obrębie lwowskiego środowiska teatralnego. No i już w pierwszej klasie stworzyła teatrzyk i myśmy grywali różne bajki. Byłam dosyć dużą dziewczynką, więc w pierwszej naszej bajce, w “Kopciuszku”, grałam rolę macochy. W okresie pierwszych czterech klas zagraliśmy wiele bajek, głównie Andersena i braci Grimm. Dekoracje na scenie i nasze stroje przygotowywali sami rodzice. No i na te nasze dziecięce spektakle przychodziły nie tylko nasze rodziny, ale i ludzie z miasta.  

Teatr w starszych klasach naszej szkoły prowadził Władysław Łokietko, no i ja tam też grałam. On był kolegą dyrektora Polskiego Teatru Ludowego, Zbigniewa Chrzanowskiego, z którym razem studiowali polonistykę na Uniwersytecie Lwowskim. Był też jednym z aktorów tego teatru. No i gdy w 74-ym roku zdałam maturę i żegnałam się ze szkołą, to pan Łokietko powiedział mi: -Jadziu, teraz twoja droga prowadzi prosto do Teatru Polskiego.  

Tak naprawdę, to pan Łokietko nie musiał mnie zachęcać, bo ja i tak bardzo chciałam wejść do tego teatru. Jednak mama powiedziała mi tak: –Jeśli zdasz na studia, to pójdziesz do teatru. A jak nie zdasz, to nie ma o tym mowy.  Na szczęście zdałam i już od października weszłam do zespołu Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie. 

Teatr ten funkcjonował od 58-go roku i prowadził go najpierw Piotr Hauswater, a po jego śmierci, czyli od roku 66-go, Zbigniew Chrzanowski. I ja już od dziecka przychodziłam razem z rodzicami na spektakle tego teatru. Odbywały się one najpierw w szkole nr 10 i w różnych teatrach, a później już w pozyskanej na stałe sali teatralnej w Domu Nauczyciela przy ulicy Kopernika. 

-A więc w obecnym 2024-tym roku, a właściwie w dopiero co rozpoczętym kolejnym sezonie teatralnym, świętuje Pani swój jubileusz 50-lecia występowania na scenie. Jak teatr zamierza to uczcić?  

-Przygotowujemy spektakl. Zobaczymy, jak to pójdzie. Zresztą jest to wspólny jubileusz – mój i koleżanki z zespołu, Ireny Słobodiany. Przed paroma laty świętowaliśmy taki sam jubileusz Luby Lewak. 

-Pewnie pamięta Pani swoją pierwszą rolę w tym teatrze? 

-Śmiesznie to było, bo musiano mi zrobić siwe włosy do roli piastunki w Antygonie. Grałam wówczas z Jolą Martynowicz i Lidią Chrzanowską. U nich byłam tą piastunką.  

Drugą z kolei była rola Kaśki w “Weselu” Wyspiańskiego. Potem były “Pocieszne Wykwintnisie“ Moliera, “Śluby Panieńskie” Fredry oraz “Mąż i Żona” tego samego autora. To były moje pierwsze role. Oczywiście, w ciągu tych 50-ciu lat uzbierało się tych ról dużo, bo grałam w bardzo wielu spektaklach tego teatru, właściwie prawie w każdym.  

-Jak mogłaby Pani porównać życie kulturalne Lwowa tamtych i dzisiejszych lat? 

-Wtedy, gdy zaczynałam grać w teatrze, to życie kulturalne Lwowa było chyba bogatsze. Ludzie bardziej tym się interesowali, jakby bardziej tym żyli. No cóż, wtedy nie było jeszcze Internetu, nie było możliwości wyjazdu z kraju, już nie mówię w szeroki świat, ale nawet do Polski. Wprawdzie mając 6 lat wyjechałam z mamą do krewnych w Polsce, ale później już władze mnie nie puszczały. Na pewno bały się, że już nie wrócę.  

W Związku Sowieckim trzeba było wówczas pozostawić kogoś jako zakładnika, najlepiej dziecko, żeby dali pozwolenie na wyjazd do Polski. To były takie czasy. Pamiętam, że w 75-ym roku zmarła w Polsce siostra mego taty, która mieszkała w Katowicach. No i na jej pogrzeb tylko ojca wypuścili, a starałyśmy się o to również ja i moja mama.   

A w ogóle, to mama chciała, żebym zdawała na studia w Polsce. Mój wujek pracował w prokuraturze w Katowicach i dowiadywał się o możliwość mego studiowania na tamtejszej uczelni artystycznej. Powiedzieli mu: -Proszę bardzo, niech przyjeżdża i studiuje. Chętnie ją weźmiemy.  

Niestety, władze sowieckie nie chciały mnie wypuścić. Pozostawało więc, nie tylko zresztą mnie, uczestniczenie w miejscowym życiu kulturalnym. Lwowscy Polacy tłumnie wówczas przychodzili na spektakle Polskiego Teatru Ludowego. Pod koniec lat 80-tych zaczął też występować polski Chór “Echo”, a także kabaret “Wesoły Lwów”.  

Na szczęście była wówczas dostępna u nas w każdym kiosku, i zresztą tanio sprzedawana, polska prasa – ”Panorama”, “Przekrój”, “Szpilki”, “Motor”, czy “Życie Warszawy”. Dobrze słyszalny był we Lwowie pierwszy program “Polskiego Radia”. “Lato z Radiem” było słychać nie tylko w prywatnych mieszkaniach, ale i prawie w każdym ukraińskim sklepie. To była po prostu bardzo dobra muzyka rozrywkowa, wspaniałe piosenki.  

Polską telewizję też udawało nam się ściągać z pomocą takich dużych anten na dachach. Kto nie miał dobrego telewizora i dużej anteny, to wpraszał się do znajomych, którzy to mieli. No i prawie wszyscy we Lwowie oglądali np. Festiwale w Sopocie i w Opolu, rowerowy “Wyścig Pokoju”, czy też zachodnie filmy. Czasem w telewizorze śnieżyło, obraz był nie najlepszy, ale człowiek mimo to siedział i oglądał.  

-A więc Polska była wtedy dla Was jakby namiastką Zachodu?  

-Tak, i choć swój urlop mogliśmy spędzać np. na ciepłych plażach uroczego i zresztą taniego wówczas Krymu, to każdy z nas marzył o odwiedzeniu Polski.  

Nasz teatr mógł po raz pierwszy wyjechać do Polski, a konkretnie do Rzeszowa i Łańcuta, na nasze 30-lecie w 88-ym roku. Stało się to możliwe tylko dzięki zabiegom pierwszego konsula Polski we Lwowie, Włodzimierza Woskowskiego. On nas bardzo szanował i miał dobre układy z miejscową władzą komunistyczną.        

-A czy legalna działalność w Polsce niezależnego od komunistycznej władzy związku zawodowego “Solidarność” dawała Wam we Lwowie jakąś nadzieję na podobną “odwilż”?  

-Wprost przeciwnie. Wtedy już całkowicie zamknęli granicę z Polską, bo Sowieci bali się przywiezienia tych idei solidarnościowych.  

Co więcej, w 81-ym roku zamknęli nam Polski Teatr we Lwowie. Posądzili nas wówczas o działalność wywrotową. I tu nie chodziło tylko o ten incydent po spektaklu “Wesele”, otwierającym w październiku kolejny nasz sezon teatralny. Wówczas część naszego zespołu poszła złożyć pod pomnikiem Adama Mickiewicza otrzymane od widzów naręcza kwiatów. No i wtedy milicja aresztowała tę grupę. A że było w niej również kilkoro studentów z Polski, którzy studiowali na Lwowskiej Politechnice, to ich natychmiast deportowano do Polski. Nawet nie dano im się dobrze spakować. W konsekwencji też zwolniono, zarówno z prowadzenia teatru jak i z pracy w Telewizji Lwowskiej, dyrektora Zbigniewa Chrzanowskiego. Nas wzywano na przesłuchania, a teatr zamknięto i oplombowano.  

Jak się później okazało, funkcjonariusze sowieckiej bezpieki śledzili nas już dużo wcześniej. Mówiono we Lwowie, że jakoby mieli donosy niby od jakiejś mieszkanki Lwowa, że gdy przejeżdżała tramwajem obok Domu Nauczyciela przy ulicy Kopernika, to słyszała jak aktorzy Polskiego Teatru Ludowego śpiewali polskie pieśni narodowe przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Oczywiście, totalna bzdura. Chyba oni sami pisali te donosy. Potem w lwowskiej prasie pisali różne zmyślone historie, że jakoby grupa Polaków niemal na “białym koniu” i z szablami demonstrowała przeciwko państwu sowieckiemu pod Pomnikiem Mickiewicza. Żeby było śmieszniej, to wprawdzie “białego konia” tam nie było, ale szabla, owszem, była. To była   szabla przodków węgierskiego męża Lidii Chrzanowskiej, służąca nam jako rekwizyt w spektaklu. No i właśnie Lidia akurat odnosiła ją do domu. Po prostu władza sowiecka panicznie bała się przeszczepienia idei “Solidarności” z Polski na terytorium Związku Sowieckiego.   

Ostatecznie dyrektor teatru, Zbigniew Chrzanowski, musiał wyemigrować do Polski. Władze chciały zamknąć teatr polski na dobre, ale nasz zespół starał się o wyznaczenie ukraińskich reżyserów, którzy mogliby dalej poprowadzić nasz teatr. W ciągu chyba trzech lat przewinęło się parę takich reżyserów, ale nikt z nich nie był na dłużej zainteresowany tą funkcją. Ostatecznie prowadzeniem teatru zajął się jeden z członków naszego zespołu, artysta malarz, scenograf i aktor jednocześnie – Walery Bortiakow. Był on Rosjaninem z pochodzenia, ale autentycznie zakochał się w kulturze polskiej. Można powiedzieć, że on uratował nasz teatr. 

Jednak zdjęto nam z szyldu nazwę “Polski” i przez jakiś czas nazywaliśmy się – Teatr “Drużba-Przyjaźń”. No i musieliśmy mieć w repertuarze sztuki grane nie tylko po polsku, ale również po rosyjsku i ukraińsku. To trwało kilka lat.  

-Jak Walery Bortiakow, ówczesny formalny dyrektor i reżyser Waszego teatru, radził sobie z jego prowadzeniem? 

-Jako pierwszą sztukę po tej przerwie w działalności teatru zagraliśmy “Zemstę” Aleksandra Fredry. Był to niewątpliwy sukces Walerego Bortiakowa, bo on ją wyreżyserował i jednocześnie stworzył scenografię. W okresie do 91-go roku mieliśmy jeszcze parę kolejnych premier. Na szczęście Związek Sowiecki rozpadł się, powstała niepodległa Ukraina i zaczęliśmy powoli wracać do naszej starej nazwy – “Polski Teatr Ludowy”. A pod koniec lat osiemdziesiątych zaczął już do nas przyjeżdżać z Przemyśla Zbigniew Chrzanowski. Oficjalnie dyrektorem i reżyserem teatru był wciąż Bortiakow, a pan Chrzanowski był reżyserem “zaproszonym”. On za każdym razem dojeżdżał do nas z Przemyśla, a po tragicznej śmierci ś.p. Walerego Bortiakowa, został ponownie dyrektorem artystycznym naszego teatru. Pod jego kierownictwem mieliśmy kolejne premiery i kolejne sukcesy. Oprócz Lwowa i innych miast ukraińskich, mieliśmy występy w wielu miastach Polski, a także na Węgrzech, w Białorusi oraz na Litwie i Łotwie. W latach 90-tych wyjechaliśmy z naszymi spektaklami do Anglii i Szwecji.  

-Jaką z zagranych na scenie postaci wspomina Pani najlepiej?   

 -Trudny to wybór, bo wiele z tych ról wspominam bardzo dobrze. Jedne z najbardziej przeze mnie ulubionych to Barbara z komedii “Czarujący Łajdak” Pierre’a Hesnota, a także Laura ze sztuki “Dwóch Panów B” Mariana Hemara. 

-Proszę na koniec przybliżyć nam postać swojej mamy, ś.p. Heleny Pechaty, która była znana wśród społeczności polskiej Lwowa jako wybitna śpiewaczka. 

 -Moja mama rzeczywiście miała piękny głos i bardzo lubiła śpiewać. Przy fabryce dziewiarskiej, gdzie pracowała, działał amatorski zespół wokalny i na początku tam ona śpiewała. Jej głos to był mezzosopran, rzadki nawet wśród operowych śpiewaków. Bywało, że zaśpiewała i w katedrze. Kiedyś usłyszała ją tam jakaś pani, która przyjechała z Bułgarii, z Sofii. Po występie mamy powiedziała jej: -Z takim głosem to u nas byłaby pani solistką w Operze.  

 Mama jednak nie miała możliwości kształcenia swego głosu. Aby pójść do jakiejś takiej szkoły, to w okresie jej młodych lat trzeba było mieć jakieś kontakty, jakieś “popychadło”. Babcia się tym nie zajmowała, nie miała do tego ani głowy, ani serca. Zresztą uważała, że ze śpiewu człowiek nie wyżyje i nie utrzyma rodziny.  

Śpiewała więc mama tylko w amatorskich zespołach. Między innymi w takim zespole założonym wspólnie przez mamę, jej koleżankę Marysię Bil oraz przez ich mężów – Bogusia i Zbyszka. Ich zespół nazywał się: “Pechatowie i Bilowie zespół znany – trąbka, pompka i organy”.  No i w szkole nr 10, na scenie w sali sportowo-widowiskowej, organizowali “podwieczorki przy mikrofonie”. To były takie spontaniczne wieczorki kabaretowe. Mój tato też tam występował, bo umiał grać na gitarze, na mandolinie i na “banjo”, które zresztą sam sobie zrobił.  

Pewien przełom nastąpił, gdy pod koniec 88-go roku powstało Towarzystwo Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Przy tej organizacji Władysław Łokietko, przyjaciel mamy jeszcze z czasów szkolnych, założył w kwietniu 1989 roku Chór „Echo”. Oczywiście, zaprosił mamę i ona od początku śpiewała w tym chórze. Tato zresztą też. Pierwszy występ chóru pt. „Pieśni polskie” odbył się w czerwcu 89-go roku. Przy akompaniamencie fortepianowym Adeli Jacyno śpiewano w pierwszej części piosenki ludowe i patriotyczne, przeplatane fragmentami wierszy polskich poetów, a potem tradycyjne piosenki lwowskie. Wtedy chór “Echo” liczył 104 osoby. 

Potem Zbigniew Jarmiłko założył przy TKPZL kapelę “Wesoły Lwów” i zaprosił mamę do tego zespołu, a tato pozostał w Chórze “Echo”. Niezależnie od występów w tej kapeli, mama już w latach 90-tych została niejako “wciągnięta” do naszego teatru, zresztą razem ze Zbigniewem Jarmiłko. Była to specjalna okazja, bo Zbigniew Chrzanowski stworzył spektakl poetycki przedwojennych autorów lwowskich i w nim pojawiły się owe słynne lwowskie piosenki Mariana Hemara. My wprawdzie też potrafiliśmy śpiewać, ale znacznie lepsze predyspozycje do śpiewu miała moja mama mezzosopran, no i tenor Jarmiłko. Ich więc zaangażował dyrektor Chrzanowski do śpiewania i z tym spektaklem nasz teatr wyjechał na zaproszenie Polonii do Anglii, a potem do Szwecji.  

    (Opracował – K. Jacek Borzęcki) 

Napsat komentář

Vaše e-mailová adresa nebude zveřejněna. Vyžadované informace jsou označeny *

Přejít na obsah