Aleksander Busz: Panie Krzysztofie, proszę opowiedzieć naszym czytelnikom Pana historię związaną z czasami PRL-u. Jak Pan pamięta tamten czas?
Krzysztof Szczurko: W 1998 roku wyprowadziłem się z Przemyśla do takiej magicznej wioski pod nazwą Cieszyna w Gminie Frysztak, w powiecie strzyżowskim. To jest magiczna kraina, piękna. Ja nawet piszę o niej wiersze i bajki. Zacznę od tego, że dowiedziałem się o powstaniu takiego Stowarzyszenia Osób Represjonowanych w stanie wojennym Województwa Podkarpackiego w Rzeszowie, którego współzałożycielem był pan Józef Konkel. Ja jeszcze wcześniej kiedy usłyszałem o możliwości zwrócenia się do IPN u aby przeglądać materiały na własny temat to zwróciłem się do nich. Wówczas dostałem swoje dokumenty. Na razie trafiła do mnie tylko ich część – o mnie, zaś pozostała część to materiały osób które na mnie donosiły. Przyszedłem na spotkanie tego stowarzyszenia. Było nas wtedy sporo osób. Każdy miał przy sobie dokumenty i teczki z materiałami z tamtych czasów. Miałem tych dokumentów całą walizkę – trochę mi się głupio zrobiło z tego powodu, że aż tyle. Moi towarzysze na tym spotkaniu to byli przede wszystkim działacze z terenu rzeszowskiego; tam mnie nikt za bardzo nie znał. Ja działałem na terenie Przemyśla. Obserwowałem tylko, jak z roku na rok tych osób było coraz mniej na spotkaniach, niestety natura robiła swoje. Pamiętam jeszcze, jak za prezydenta Komorowskiego podpisano ustawę dla tych osób prześladowanych i represjonowanych. Przysługiwał wtedy dodatek finansowy bodajże około 400 zł. Żeby taki dodatek dostać, trzeba było wówczas złożyć wniosek do szefa urzędu do spraw kombatantów w Warszawie. Wtedy na takich spotkaniach osób represjonowanych nagle przychodziło bardzo dużo osób. Wydaje mi się, że częściowo przypadkowych. Zabrałem wtedy głos mówiąc, iż ja nie o taką Polskę walczyłem gdzie zniszczono przemysł, rolnictwo. Powiedziałem wtedy, że ja chyba tych pieniędzy to nie mógłbym przyjąć, bo to by były dla mnie judaszowe srebrniki. Pamiętam, że popatrzyli wtedy na mnie jak wariata. Odciąłem się wtedy od tej całej pomocy i nie złożyłem wniosku.
Muszę też Panu powiedzieć że to całe moje pisanie wierszy spowodowało że miałem nawet sprawę w sądzie. Napisałem wiersz o pewnym panu z Mielca, który wytoczył mi sprawę karną. Przez to wpadłem w niemałe kłopoty finansowe. Dopiero w tym roku zadzwonił do mnie raz jeszcze z tego stowarzyszenia kombatantów i powiedział wprost, że wszyscy na około dorastają pieniądze, a ja głupi to nie. Dodał, że może czas najwyższy, żebym coś z tym zrobił. Tak więc złożyłem ten wniosek – formularz i przełamałem się. Teraz muszę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego kroku, bo pieniądze są wyższe niż za Komorowskiego, a i emeryturę mi podnieśli, więc jestem zadowolony. Tylko z przyzwyczajenia dwa razy w tygodniu jeżdżę sobie na bazar i spotykam się z ludźmi, rozmawiam i utrzymuje jakiś kontakt ze społeczeństwem. Mieszkam na wiosce, to i nie mam z kim rozmawiać. Spotykam się tam z ludźmi, ze znajomymi.
AB: Ale wracając do tamtych czasów…
KS: No tak… Ja w 1974 roku pracowałem w zakładzie Polna jako tokarz. Pracował tam z nami też Pan poseł do sejmu PZPR Stanisław Choma. Był szlifierzem i posłem równocześnie. Pamiętam, że wtedy dużo osób przychodziło do tego posła na przerwie. On był oblegany – każdy chciał coś z miasta załatwić. Pamiętam że Stanisław Choma był porządnym człowiekiem, swoje pieniądze zarobione przekazywał między innymi na dom dziecka, na harcerzy, na biednych i potrzebujących. Można powiedzieć – człowiek do rany przyłóż. Jeździł autobusem, mieszkał w bloku – jednym słowem zwykły człowiek. My zarabialiśmy całkiem porządne pieniądze w Polnej, mieliśmy nawet podwyżki ale z haczykiem – bo trzeba było zwiększać wydajność. Ludzie zaczęli wtedy tracić pieniądze, bo mieli normy, których nie dało się wykonać i zaczęli się buntować. Pamiętam, że próbowałem wtedy rozmawiać z dyrekcją na temat, ale mnie zbywali… Rozmawiałem z kolegami i wspólnie stwierdziliśmy, że trzeba zrobić jakiś strajk. To był rok 74 – przypominam – ale koledzy mówili, że mnie poprą. Wziąłem wtedy flagę biało-czerwoną, po tym wypisałem postulat przy maszynie. Pisaliśmy, że żądamy przywrócenia norm. Po chwili moi koledzy się gdzieś schowali, a ja zostałem sam. Pamiętam, jak wtedy przyjechała taka większa wycieczka do zakładu jakieś może 20, ponad 20 osób. Nie było to nic nadzwyczajnego, bo takie wycieczki mieliśmy od czasu do czasu na zakładzie. Po latach dowiedziałem się, że to nie była żadna wycieczka tylko grupa SB-ków przyjechała, żeby pacyfikować strajk na Polnej. Ten strajk, który ja wtedy zorganizowałem jednoosobowo. Kiedy zobaczyli, że tylko jeden człowiek siedzi czyli ja, to dali sobie spokój z pacyfikacją. Ja wtedy młody byłem, miałem jakieś 19 lat. Przyszedł wtedy kierownik; wezwał mnie na rozmowę do dyrekcji na temat mojego postulatu. Powiedzieli wtedy, że przyjdzie technolog sprawdzić, czy rzeczywiście da się te normy wykonać. Więc wzięli pod uwagę ten postulat. Skończyło się to tak, że rację mi przyznali, a normy poprawili. Wtedy podejście było takie, że jeśli były jakieś pytania czy wątpliwości z załogi, to kazali wszystko mówić tak, żeby od razu pewne rzeczy wyjaśniać i nie dopuszczać do sytuacji strajku. Niestety po jakimś czasie dostałem wypowiedzenie za rzekomo słabą wydajność. Miałem wtedy problemy ze znalezieniem pracy – dostałem wilczy bilet. Dopiero po jakimś czasie dostałem się na tokarza do Faniny . Zdałem jeszcze maturę potem. Całkiem nieźle mi wtedy poszło. Potem pracowałem w firmie Społem jako ajent.
W roku 1980 poznałem Adama Szybiaka. Rozmawialiśmy o komunie, o polityce. Wtedy Adam wciągnął mnie do KPN. Pamiętam jak w 81 roku, w wakacje przyszedł do mnie Adam i powiedział, że bezpieka wszystko o nas wie. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Dopiero jak po latach dostałem z IPN-u dokumenty, to dowiedziałem się, że Adam niestety był TW. Pamiętam wtedy, jak w grudniu wybuchł stan wojenny; koledzy mówili, że wybuchła jakaś wojna. Wtedy handlowałem preclami na starym mieście, a stan wojenny był; poszedłem zobaczyć na ul. Franciszkańską co się dzieje. I wtedy nawet nikt mnie nie zaczepia, nie zwraca na mnie uwagi mimo tego, że miałem znaczki solidarnościowe na swoim wózku. Cały tydzień wtedy chodziłem handlować i pamiętam, że ludzie trochę bali się do mnie podchodzić, a patrole milicyjne przychodziły zawsze na drugą stronę ulicy, omijając mnie. Dopiero w marcu albo kwietniu do mojego domu podjechali agenci. Pamiętam, że miałem wtedy taką czarną flagę na dachu, która miała być protestem w sprawie stanu wojennego. Ja jeszcze przed stanem wojennym miałem u siebie taki magazyn materiałów solidarnościowych na ul. Koźmiana. Pamiętam że jak wybuchł stan wojenny to szybko z kolegą przenieśliśmy te materiały do naszego sąsiada Szpunara na ul. Rogozińskiego. Zrobili mi wtedy rewizję w domu i znaleźli też trochę papierów i plakatów.
A z szefostwa Społemu dostałem informację żeby zlikwidować wszelkie naklejki plakaty
i znaczki Solidarnościowe z gabloty i z ubrań roboczych. A wtedy w 82 roku niestety mnie zwolnili. Na szczęście podpowiedzieli mi wtedy, żeby spróbować zapisać się na handel prywatny do wydziału handlu. Udało mi się nawet to szybko załatwić. Potem przychodzi święto pracy 1 maja w roku 1982. Ja wtedy wchodziłem z tą czarną flagą. Pomyślałem sobie, że pójdę z nią na pochód 1 majowy. Miałem nawet zamówionego fotografa na tą okazję. A rano 1 maja ktoś puka do moich drzwi. Otworzyłem wtedy, a tam stał milicjant i ładnie zaprosił mnie na komendę… Pamiętam, jak zapytał nawet czy jadłem śniadanie i potrzebuję chwili na przygotowanie. Wtedy kiedy go zapytałem, po co ja właściwie mam jechać to powiedział, że on sam nie wie. Nawet czarnej flagi nie chciał wtedy zobaczyć. Na podwórku stały trzy samochody ja w tym środkowym ulokowany pojechałem w stronę ul. Mickiewicza na komendę. W środku na komendzie już nie było tak miło, ale próbowałem załagodzić sytuację. Przesłuchiwał mnie taki pan od przestępstw gospodarczych. Potem powiedzieli, że w sumie to jest święto i ładna pogoda i przydałaby się jakaś wata cukrowa na 1 Maja. Któryś tam z nich wydał polecenie – wyższy rangą – i wsadzili mnie w samochód, pojechaliśmy do mojego domu, po wszystkie potrzebne rzeczy i chwilę potem stałem już z watą pod urzędem. Zdążyłem nawet wtedy nieźle zarobić z moją czarną flagą u boku. W roku 1982 na jesieni zajechała po mnie nyska i zabrali mnie z Placu na Bramie. Zajechaliśmy na ul. 1 Maja. Kazali złożyć mi w depozyt pieniądze, nawet sznurówki i zamknęli mnie do celi. Potem na drugi dzień akurat umarł Breżniew. Oddali mi wtedy depozyt i zawieźli na kolegium do spraw wykroczeń na
ul. Grodzką. Dostałem wtedy 20.000 zł kolegium, potem kolejny raz kolegium i jeszcze kilka razy. Musiałem trochę im zapłacić, ale wtedy miałem pieniądze.
AB: A działał Pan razem z innymi wtedy?
KS: Czy działałem w podziemiu, w konspiracji? Ja sobie zdawałem sprawę, że jak będę
w konspiracji, to mogę narazić innych . Działałem jednak bardziej zwracając na siebie uwagę. Nie chciałem przynieść ze sobą ogonu bezpieki. Raz nawet przyszło do mnie kilku gości, był wśród nich świętej pamięci Kornel Morawiecki. Chcieli wtedy, abym przyłączył się do nich do Solidarności Walczącej. Ja wtedy stałem oplakatowany i powiedziałem im, że ja robię swoje i walczę jak najbardziej. Odpuścili. Robert Majka przychodził do mnie często. Pomagałem mu wtedy. Moja walka z systemem polegała też na tym, że pisałem różne pisma, między innymi do Jaruzelskiego protest wysłałem. Potem też się spowiadałem przed bezpieką i powiedzieli, że jak mi się coś nie podoba, to mnie wyślą w jedną stronę za granicę. Złożyłem wniosek na paszport w jedną stronę na wszystkie kraje świata z prawem jednorodnegorazowego przekroczenia granicy. Jak był rok 1986 i katastrofa w Czarnobylu, to napisałem nawet w maju pozew przeciwko rządowi radzieckiemu do Trybunału w Hadze. Domagałem się odszkodowania za uszczerbek na zdrowiu fizycznym i psychicznym. Prosiłem wtedy nawet o pomoc kilku adwokatów prawników przemyskich, ale nie byli w stanie mi pomóc, bo nie wiedzieli jak się takie pisma pisze, więc napisałem to sam tak jak potrafiłem. Wysłałem pismo do Trybunału a zawiozłem go przez ambasadę do Warszawy. Kopię tego pozwu zawiozłem Wałęsie do Gdańska. Obawiałem się, że w Hadze może wylądować w koszu zawrócony przez ludzi z KGB. Wałęsą miał to nagłośnić – miał kontakt ze światem, kontakt z ludźmi, chciałem żeby był gwarantem, że to trafi tam, gdzie ma trafić. Miałem nadzieję, że jeśli zostanie pozytywnie rozpatrzony ten wniosek, to znajdą się inni odważni ludzie, którzy napiszą podobne i wtedy może Związek Radziecki się rozsypie. Wtedy przyszedł do mnie Wachowski i powiedział, że tą sprawą się nie będą zajmować. Wkurzyłem się wtedy mocno i powiedziałem, że z agentami rozmawiać nie będę i wyszedłem. Poszedłem wtedy do ks. Jankowskiego na plebanię, ale on też sprawą zająć się nie chciał i pytał, czy byłem z tym u Wałęsy. Wtedy widziałem, że nic z tego nie wyjdzie.
AB: Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Aleksander Busz
———————————————————————
Sfinansowano ze środków Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego Komitet do spraw Pożytku Publicznego
Rządowy Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich PROO 1a
„Rozwój instytucjonalny i misyjny Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego”