archiwum wolności Europy Karpat

ROZMOWA TRZECH – z Witem Karolem Wojtowiczem rozmawiają Andrzej Mazur i Marek Kuchciński

                 22 sierpnia 2024 r., w Łańcucie, w domu Wita

Wit Wojtowicz, historyk sztuki, dyr. Muzeum – Zamek w Łańcucie 1.12.1991-23.02.2023, działacz opozycji od lat 70.

Andrew Mazur, ekolog, poeta, b. ekspert PAN, uczestnik ruchów niezależnych od 1968 r.,

Marek Kuchciński, redaktor Archiwum Wolności, polityk, działacz opozycji lat 80.

Większość zdjęć pochodzi ze zbiorów Wita Wojtowicza

Opisy do zdjęć znajdują się także na końcu strony

1. Od lewej: Wit Wojtowicz, Andrzej Mazur, Marek Kuchciński, Łańcut, 22.08.2024 r.

Marek Kuchciński: Rozmawiamy o czasach przeszłych i współczesnych, a będzie to zwykła pogawędka starszych Polaków, których losy swego czasu połączyły studia w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a także podobne pasje i zainteresowania sprawami kultury i sztuki w dziesięcioleciach następnych. Proponuję rozmowę o kilku sprawach, w oparciu o następujące materiały: dwie ankiety skierowane do Ludzi Wolności i Europy Karpat, biogram Wita z Encyklopedii Solidarności, książka Marty Olejnik „Strych”, książka „Europa Karpat. 27 konferencja. Karpacz 2022”. Rozmawiamy o 5 obszarach: informacje biograficzne, studia, życie studenckie, kulturalne i inne, czasy opozycji, praca w Zamku w Łańcucie i koncepcja Via Kulturalii, czyli rozwoju współpracy wszelakiej wzdłuż Via Carpatii – pomysł Wita. Nie unikamy różnych zabawnych historii i anegdot. Wit, w pierwszej kolejności opowiedz o sobie, o rodzinie, dzieciństwie…

– Wit Wojtowicz: Urodziłem się w 1953 roku w Łańcucie. Moja Mama pochodziła z tego miasta, z rodziny osiadłej tam od kilku pokoleń. Jej ojciec – Władysław Gdula był od stycznia 1922 roku czynnym żołnierzem w 10 Pułku Strzelców Konnych, który stał garnizonem w Łańcucie od końca 1921 roku. Wcześniej służył w wojsku austriackim, a potem był w Detachment rotmistrza Romana Abrahama, specjalnie wydzielony oddział, który brał czynny udział w obronie Lwowa i Kresów Wschodnich. Służbę swoją zakończył w randze starszego wachmistrza. Został odznaczony między innymi odznakami Orląt oraz Dowództwa Wojska Polskiego Wschód, a przede wszystkim Krzyżem Niepodległości. Jego żona – Julia z Piórków – również rodowita łańcucianka, wśród swoich przodków miała między innymi dwóch powstańców styczniowych: Michała Piórka i Tomasza Bojankiewicza. W czasie II wojny światowej należała do Armii Krajowej. Pamiętam, jak śpiewała mi piosenki powstańcze i opowiadała o Michale Piórku. Jeden z jej braci – Władysław – służył w 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich i był tuż przed wojną szefem kancelarii tego Pułku. Brał udział m. in. w bitwie pod Dąbrową i w szarży pod Wólką Węglową. 

Mój ojciec – Stanisław Marian Wojtowicz – urodził się w Rzeszowie. Jego rodzicami byli Izydor i Zofia z Klusków. Jej ojca nazywano „Panem Chochołowskim”. Izydor miał przed wojną w Rzeszowie sklep przy ul. 3 Maja 1. Razem z żoną i jej rodziną byli zwolennikami Romana Dmowskiego (mój dziadek macierzysty był piłsudczykiem, co nieraz prowadziło na szczęście tylko do słownych bardzo nerwowych sporów). Brat Babci Zofii, podpułkownik Marian Bartłomiej Radwański, był odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari za akcję bojową podczas wojny z bolszewikami. Tuż przed wojną pracował w Sztabie Generalnym, w Pałacu Saskim w Warszawie. W czasie wojny przez Francję, Anglię, Holandię trafił do ZSRR, gdzie formowała się Armia Polska gen. Władysława Andersa i z nią przez Iran, Irak, Palestynę, Egipt trafił do Włoch a potem do Anglii. Jego syn Stanisław był  żołnierzem akcji specjalnych Narodowych Sił Zbrojnych.

Stanisław M. Wojtowicz podczas studiów w Akademii Handlowej w Krakowie wstąpił do konspiracyjnych struktur Stronnictwa Narodowego. Używał wówczas pseudonimu “Krzewiński”. Z powodu choroby przerwał studia w listopadzie 1946 roku i pojechał się leczyć do Zakopanego. Tam spotkał księdza Stanisława Nagy’ego (późniejszego kardynała) i zaprzyjaźnili się ze sobą bardzo. Po latach ksiądz prof. Nagy wspominał w rozmowie ze mną, że bardzo dużo zawdzięcza mojemu Ojcu. Niestety, nie podał żadnych szczegółów. W grudniu 1946 roku mój ojciec został aresztowany i przewieziony do Krakowa, gdzie osadzono go w więzieniu przy ul. Montelupich. Według opowiadań jego siostry Elżbiety siedział w celi, do której cały czas napływała woda, a jemu wrzucono puszkę po konserwie, aby ją sobie wybierał. Po kilku miesiącach został zwolniony – według relacji rodzinnych, z więzienia wykupiony został przez swoich rodziców. Przyjaźń z księdzem Nagy’m była bardzo mocna, gdyż on w 1952 roku był jednym z trzech księży, którzy udzielali ślubu moim rodzicom. Wraz z nim w ceremonii tej uczestniczyli również: przyjaciel ojca ze szkoły ksiądz doktor Julian Michalec (w czasie II wojny żołnierz AK, a później znany duszpasterz akademicki we Wrocławiu) oraz ksiądz Jan Wójtowicz (syn brata Izydora, tamta część rodziny pisała się przez “ó”). Zaraz po ślubie w naszym domu w Łańcucie UB przeprowadziło rewizję. Babcia wspominała, że jeszcze nie było posprzątane po weselu, a już różne rzeczy rozrzucone zostały po całym ogrodzie.

Wkrótce został aresztowany mój Dziadek Władysław Gdula i osadzony w więzieniu na rzeszowskim zamku. Przetrzymywano go tam około 8 miesięcy. Ja później żartowałem, że pochodzę z rodziny kryminalistów, bo Ojciec mój siedział, Dziadek siedział, a ja w okresie prenatalnym też czasowo przebywałem w więzieniu, gdy moja Mama odwiedzała w nim swego ojca, a mojego dziadka. No cóż, ten rodzinny gen antymoskiewski nie tylko we mnie się nie zagubił, ale przez te historie zapewne jeszcze bardziej się wzmocnił. O Tacie wspomniał w artykule umieszczonym w jednym zeszytów historycznych WIN-u dr Zbigniew Wójcik. Babci opowieści o powstaniu styczniowym, a Dziadka o obronie Lwowa i Kresów oraz także o II wojnie zapadły w moją młodą duszę dość mocno. Pamiętam jak Dziadek starannie zamykał okna w pokoju i jak najdalej od nich ustawiał taboret, na którym stało radio lampowe. Przykrywał się razem z nim kocem i prawie codziennie słuchał na zmianę, „Radio bum bum” czyli BBC oraz Głosu Ameryki no i oczywiście Wolnej Europy, akurat tej stacji, która w tym czasie mniej była zagłuszana. A ja, ciekawy tego co on tam wyczynia pod tym kocem, wślizgiwałem się obok niego i słuchałem z czasem coraz bardziej świadomie. Nie da się ukryć, że te “dźwięki” miały na mnie wielki wpływ. Dziadek zaczął mi także opowiadać o tych sprawach i je tłumaczyć. Był dla mnie jak Ojciec, gdyż mój Tato zmarł w 1955 roku, gdy miałem zaledwie 18 miesięcy. Tylko Babcia i Mama pełne były niepokoju o nas obu i denerwowały się wielce na to, że Dziadek mnie tak niebezpiecznie “doszkala”.

Marek Kuchcinski: Skąd my to znamy… 


– Wit Wojtowicz: Do szkoły podstawowej (nr 2) i średniej (I LO) chodziłem w Łańcucie. Interesowałem się wówczas archeologią i filmem. Maturę zrobiłem w 1972 roku i postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej w Krakowie, aby w przyszłości pójść do łódzkiej filmówki na reżyserię. Niestety, a może właśnie na szczęście, z tych zamierzeń nic nie wyszło. Po nieudanym egzaminie do szkoły teatralnej zastanawiałem się co ze sobą dalej robić. Pojawiła się wówczas możliwość zdawania do medycznego studium zawodowego, kształcącego między innymi techników dentystycznych. Pomyślałem sobie, że przez dwa lata zrobię tego “technika” i będę później myślał co dalej. Przystąpiłem do egzaminów – z modelarstwa dostałem piątkę, z rysunku też, a z chemii niestety miałem tróję i tak przepadłem. Okazało się, że tam pierwszeństwo mieli ci, którzy nie dostali się na medycynę. Takie to było tak zwane “policealne” studium zawodowe. Za namową dziadka złożyłem jeszcze papiery na rzeszowską WSP, na nauczanie początkowe zajęciami praktyczno-technicznymi, bo w tym dawałem sobie radę całkiem nie najgorzej. W końcu jednak nie przystąpiłem do egzaminów i 1 listopada 1972 roku rozpocząłem pracę w Zamku w Łańcucie.

Tak więc ponad pół wieku temu zacząłem pracować w łańcuckim Muzeum.  Najpierw w ogrodach przy rafowaniu ziemi, pracach porządkowych, robieniu pryzm, noszeniu roślinności, grabieniu liści, podlewaniu kwiatów i kopaniu rowów. Z czasem przeszedłem do Działu Pojazdów Konnych, gdzie zostałem opiekunem ekspozycji. Pani Teresa Żurawska była wówczas szefową tego działu i pracowała nad swoim doktoratem. Zlecała mi szczególnie interesujące zadania. Oprócz pilnowania ekspozycji bardzo często przesiadywałem w czytelni łańcuckiej biblioteki muzealnej i to była jedna z najwspanialszych prac jakie wówczas miałem. Przeglądałem XIX-wieczne gazety szukając informacji o firmach powozowych, o rymarzach, wynotowując ilustracje z powozami, saniami i karetami, jakieś ogłoszenia związane z produkcją pojazdów konnych. To było fantastyczne, bo można było sobie czytać różne artykuły w „Tygodniku Ilustrowanym”, „Bluszczu”, „Wędrowcu” i innych zagranicznych pismach zgromadzonych w łańcuckiej bibliotece. Wicedyrektorem do spraw naukowych była wtedy pani Inga Sapetowa, z czasem naczelnym dyrektorem został Władysław Czajewski. Pani Inga jeździła do Rzeszowa, gdzie prowadziła kurs dla przewodników PTTK z historii sztuki. Zaproponowała mi abym jeździł tam razem z nią i przysłuchiwał się jej wykładom i może zdecyduję się zdawać na historię sztuki. To było w tym samym czasie, kiedy mój znajomy Wacek Borcz próbował się dostać na historię sztuki na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Niestety na nią się nie dostał, ale został przyjęty na teologię. Studiował także jako wolny słuchacz historię sztuki. Wacek zaczął mnie zachęcać abym zrobił to samo, posłuchałem go i tak trafiłem na KUL.

To był rok 1973, gdy po 8 miesiącach pracy w Muzeum – Zamek w Łańcucie zdawałem egzamin na historię sztuki, pełen nerwów o jego powodzenie. Pamiętam na egzaminach wstępnych panią dr Marię Piwocką z Warszawy, która miała na palcu taki duży pierścionek i w pewnym momencie przybliża go nagłym ruchem do mojej twarzy – nieco się wówczas wystraszyłem – i pyta: z czym się on tobie kojarzy? Ja odpowiedziałem właściwie bez namysłu, że z guzem od kontusza.  Jej radosna reakcja: doskonale! niewątpliwie dobrze wpłynęła na moje samopoczucie. Był też profesor Zygmunt Sułowski, który pytał mnie na egzaminie ustnym o coś z geografii. Na pisemnym wybrałem temat o kulturze i sztuce za czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Akurat wtedy dość dobrze orientowałem się w tym zagadnieniu, poruszyłem nie tylko sprawy związane z malarstwem czy architekturą, ale także ubiorem, teatrem, prasą, muzyką i literaturą co sprawiło, że znalazłem się z dość dobrą lokatą wśród 15 szczęśliwców, których przyjęto wówczas na pierwszy rok. Radość ogromna z pomyślnie zdanego egzaminu, a odbywało się to wszystko w atmosferze wielkiej budowy – były wówczas prowadzone roboty przy frontonie, mnóstwo kurzu i huku. Trafiłem do akademika przy ulicy Sławińskiego koło starego pogotowia (dzisiaj ta ulica nazywa się Niecała).

Na pierwszym roku początkowo mieszkałem w pokoju czternastoosobowym, co dla mnie jedynaka było dość sporym wyzwaniem poznawczym, ale po paru miesiącach było nas już tylko dziewięciu. Łóżka były wojskowe, dość wąskie i piętrowe. W pokoju było tylko nas dwóch “zwyczajnych”, a resztę stanowili koledzy, którzy tuż przed święceniami opuścili seminaria i rozpoczęli studia na KULu przeważnie na teologii. 

– Andrzej Mazur: Ja też mieszkałem w tym akademiku w pokoju, dziewięcioosobowym. Był tam Tadek Sokal z Przemyśla, marcowi koledzy z Gdańska. Graliśmy masę w szachy, a Tadek zaproponował mi już w październiku 1972 roku organizację wieczoru autorskiego poetów lubelskich na KUL. Wziąłem się za scenografię: porozrzucałem na parkiecie Sali wykładowej pudła kartonowe i gazety. Wyglądało to dosyć malowniczo, nieschematycznie i oryginalnie, spodobało się. Byli czołowi poeci lubelscy: Czarek Lisowski, Olek Rosenfeld, etc.

– Wit Wojtowicz: Już na pierwszym roku studiów poznałem Bogdana Borusewicza, który mieszkał w akademiku na tym samym piętrze. Chodził w tzw “polskich dżinsach” czyli w takim komplecie z Odry. Od czasu do czasu śpiewał nam tak zwane zakazane piosenki przeważnie oczywiście antykomunistyczne. Te „koncerty” odbywały się na półpiętrze przy tak zwanych drugich schodach prowadzących do magazynu. Schodziliśmy się tam w kilka osób a Bogdan śpiewał. Bywał tam także Andrzej Budzisz, późniejszy kierownik akademika, a następnie prorektor. Pamiętam, że czytałem im Herberta “Pana Cogito”, coś Zagajewskiego oraz jakieś inne teksty. Były to takie kółka zainteresowań. Bogdan podrzucał nam czasem coś do czytania, opowiadał i uświadamiał. On był wówczas dla mnie bardzo ważny. Wkrótce poznał mnie z Januszem Krupskim i tak zaczęły się nasze działania opozycyjne. Do ciekawszych wykładów, na które uczęszczałem na pewno zaliczyć należy zajęcia dla historyków prowadzone przez Władysława Bartoszewskiego, który mówił o Armii Krajowej niezwykle zajmująco. Ze sztuki świetne zajęcia prowadziła pani profesor Barbara Filarska, która wykładała starożytną. Zawsze uśmiechnięta, przekazywała nam swoją wiedzę z wielką pasją.

Mnie interesował romanizm i gotyk więc chętnie słuchałem księdza profesora Władysława Smolenia, jego asystentką była Śaśka (Stanisława) Gomulanka, która już niestety nie żyje – zatruła się czadem. Ksiądz profesor był świetny także w rozmaitych nalewkach. Miał ich wiele w swoim gabinecie, orzechówki i inne znakomite. No cóż, ze wstydem powiem, że czasem mu je podpijaliśmy. Opowiadał jak zdobywał przepisy tych nalewek, my próbowaliśmy go złagodzić więc mówiliśmy, że ksiądz profesor to jednej najważniejszej książki jeszcze nie napisał, a on chociaż doskonale wiedział o co nam chodzi kokieteryjnie dopytywał: – a jakiej to, jakiej? Na to my mówiliśmy chórem “smoleniówki” a on: O nie, nie, nie jestem jeszcze gotów. Ksiądz profesor Smoleń pochodził z Sądecczyzny i pamiętam, jak pojechaliśmy na obóz naukowy, trochę byliśmy zmęczeni poprzednim wieczorem, taki „the day after”, że nie nadążaliśmy za nim pod górkę, tak wywijał swoją laseczkę i szedł jak góral szybko do przodu. Bardzo lubiłem jego wykłady i on chyba też nas lubił.

Ze sztuki współczesnej to na pewno z wielką atencją wspominam wielkiego Jacka Woźniakowskiego. Również z ogromną sympatią Tadeusza Chrzanowskiego, a także Andrzeja Ryszkiewicza, Antoniego Maślińskiego, Tadeusza Dobrzańskiego – szereg świetnych wykładowców. Pracę magisterską pisałem o życiu i twórczości Jana Pawła Mazurkiewicza, malarza, którego dość pokaźne zbiory i pamiątki po nim przechowywane są w muzeum w Sandomierzu. Wystawiał na Syberii, w Krasnojarsku i w innych miastach, a potem związał się z ziemią sandomierską. Pracę zacząłem pisać u Jacka Woźniakowskiego, który niestety zachorował i ukończyłem ją u Ryszkiewicza.

– Andrzej Mazur: A propos ks. profesora Smolenia, to mieliśmy obowiązkowy wykład na wydziale teologii – historia sztuki sakralnej i ks. profesor propagował tam, chyba jako jeden z pierwszych, zakopiańskiego rzeźbiarza Antoniego Rząsę i Galerię Rząsy, przy ul. Bogdańskiego 12 w Zakopanem. I robił to całkiem udanie. W latach 80. ta galeria była już dobrze znana. Nawiasem mówiąc, ja od 1982 do 1993 roku byłem tam częstym gościem u syna Antoniego – Marcina Rząsy, też świetnego rzeźbiarza, tak że już na miejscu mogłem konfrontować wykłady ks. Smolenia z eksponatami. Chyba w 1985 byłem tam na wykładzie dla uczniów Liceum Kenara, który miał ks. Tischner, no, fantastyczny filozof. Filozof Sarmatów, jak się określił wtedy.

– Wit Wojtowicz: Niedaleko domu Rząsy mieszkała żona Janusza Bazydły, w tych domach ukrywali się w stanie wojennym Janek Stepek, Paweł Nowacki i inni. Spotkaliśmy się tam zupełnie niespodziewanie, gdy byłem z żoną w podróży poślubnej w 1982 roku.

Marek Kuchcinski: Wspomniałeś wcześniej dr Marię Piwocką, rzeczywiście, miała niekonwencjonalne metody. Zdawałem u niej egzamin ze sztuki nowożytnej, ale w Warszawie, bo już po terminie sesyjnym. Umówiliśmy się na Krakowskim Przedmieściu, koło pomnika Mickiewicza i zastanawiałem się, gdzie my tu usiądziemy do egzaminu? Przyszła w spodniach, co mnie stremowało dubeltowo, bo kobiet w spodniach raczej wtedy nie widywało się i wzięła mnie na wędrówkę po Starówce: Plac Zamkowy, Wizytki, kamienice warszawskie – wiele razy tam bywamy, ale rzadko przechodząc podnosimy głowę do góry, a kiedy to zrobisz, to w niektórych miejscach przenosisz się w XVIII wiek! Tę fasadę z kościoła Wizytek do dziś pamiętam: A co jest w tympanonie? Jakie kolumny? W czym wyrażają się charakterystyki rokoka? Co to za rzeźby? Czyje? A jakie są u franciszkanów w Przemyślu?  Jakie wrażenie Pan odczuwa patrząc na nie? A co słychać u dominikanów we Lwowie… Przypominam tamtą rozmowę w formie pytań, ale pani doktor raczej inspirowała do opisu, do narracji niż zadawała pytania. Lwowem to mnie zainspirowała najmocniej, że zacząłem myśleć o pracy na temat twórczości Henryka Rosena, który dekorował freskami m.in. katedrę ormiańską we Lwowie i Kościół św. Józefa na wiedeńskim Kahlenbergu, kapicę Seminarium w Przemyślu, kilka okolicznych kościołów i wielkie dzieła w USA. Ale powiedzcie, jak wyglądało życie studentów KUL? Czym zajmowaliście się, jakie prowadziliście działalności? 

– Wit Wojtowicz: Z okresu studiów dobrze pamiętam znakomite doświadczenia jakie dane było mi zdobyć przy tworzeniu pierwszych studenckich, niezależnych samorządów. W 1973 roku w miesiącach jesiennych rozpoczęła działalność Komisja Koordynacyjna Stowarzyszeń Akademickich KUL, której szefem został jednogłośnie wybrany Janusz Krupski. 

Andrzej Mazur: Wtedy były bardzo poważne historie z ZSP, Zrzeszeniem Studentów Polskich. ZSP zlikwidowano, a w jego miejsce ustanowiono Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Myśmy nie chcieli w KUL być w tej socjalistycznej organizacji studenckiej. Były protesty, Janek Stepek m.in. tam się udzielał: „czarne chmury nad ZSP” – takie afisze wisiały na KUL-u i prymas Wyszyński przyjechał gasić ten pożar. To było w roku 1974.

– Wit Wojtowicz: Byłem tam wtedy jako starosta pierwszego roku oraz członek grupy plastycznej INOPS. Wkrótce potem zaczęliśmy się zastanawiać skąd wziąć pieniądze na działalność i zdecydowaliśmy, że w 1975 roku przywrócimy KULLAGES, czyli Wiosnę Kulturalną Studentów KUL. Wcześniej, przed laty były podobno na naszej uczelni dwa takie festiwale, które z jakichś powodów przestały funkcjonować, więc postanowiliśmy je reaktywować. Ja robiłem plakaty na zabawę w starej auli (sala numer 19) na parterze. Zabawa ta nazywała się “Rozryw”. Była to próba wykonania plakatu przestrzennego, Do arkusza bristolu na którym wypisałem różne teksty informacyjne dokleiłem wycięty po kształcie, taki symbol wielkiego wybuchu rodem z komiksu i na nim był napis “Rozryw”. Ten plakat przestrzenny był na tyle atrakcyjny, przyciągający wzrok i po prostu inny niż wszystkie inne płaskie i być może sprawił, że na KUL przyszło mnóstwo ludzi z całego Lublina i także z jego okolic. Sala nr 19 – stara aula – wypełniona była po brzegi, ludzie stali przy sobie ramię przy ramieniu, kompletnie nie można było tańczyć tłum falował, ale i tak wszyscy byli zadowoleni. Głównymi organizatorami tej zabawy od strony artystycznej byli Andrzej Pierzchała i Wojtek Łyżwa oraz Marek Gacka. Pierzchała mieszkał na Sienkiewicza, tam mieszkali też Ilona i Janek Stepkowie oraz inni.

– Andrzej Mazur: Sienkiewicza 44, stancja, dom piętrowy z poddaszem, powszechny wówczas tzw. klocek, mieszkało tam bardzo dużo studentów, m.in. Czarek Harasimowicz, Antoś Borzęcki, teraz mieszka w Australii, Janusz Malinowski „Malina”, Wiesiek Lipiec, Michał Zulauff, Marek Kuchciński też kilka semestrów i ja chyba 2 lata.

– Wit Wojtowicz: Kullages od tej pory odbywał się przez szereg lat systematycznie.

 Andrzej Mazur: Organizowała je Komisja Porozumiewawcza Stowarzyszeń Akademickich KUL, której przewodniczącym był Janusz Krupski. To było bardzo ważne, bo chodziło o utrzymanie podmiotowości studentów. Bo o co szło z likwidacją Zrzeszenia Studentów Polskich? Na podstawie legitymacji ZSP studenci mogli znaleźć pracę przez studencką spółdzielnię pracy. Natomiast SZSP miał socjalizm w swojej definicji i regulaminie, dlatego na KULu go nie było. Ale eliminowało to studentów KUL z możliwości zarobku, a wielu studentów tam pracowało.

– Wit Wojtowicz: Te protesty były mocne, bo jeszcze chyba Krzysztof Malarecki chciał, żeby SZSP powstało na KULu, ale był zdecydowany sprzeciw Krupskiego, Jeglińskiego, Borusewicza i innych. Dzięki temu SZSP nie powstało na naszej uczelni. W jego miejsce rozpoczęła swą działalność Komisja Stowarzyszeń Akademickich KUL. Była ona właściwie pierwszym w Polsce niezależnym samorządem studenckim, bo SKS powstał przecież później, już po śmierci Staszka Pyjasa w 1977 roku. O tym się nie mówi, ale nasz kulowski pierwszy samorząd studencki powstał jesienią 1973 roku, na samym początku roku akademickiego. Zajmowaliśmy się w nim przede wszystkim sprawami studentów oraz działalnością kulturalną. 

– Andrzej Mazur: Ta Komisja Porozumiewawcza miała też prawo reprezentować studentów przy egzaminach, inauguracjach, otrzęsinach. Ja w jej imieniu kiedyś byłem przy egzaminach.

– Wit Wojtowicz: Pamiętam i chyba mam gdzieś w swoich zbiorach zdjęcie Janusza Krupskiego, który chodził w takim wielkim berecie – birecie, ubranego także w togę, gdy jako przewodniczący tej Komisji witał studentów podczas otrzęsin. Bawiliśmy się świetnie. W 1975 roku występował na Kullages zespół Onomatopeja z Andrzejem Mitanem. Pamiętam wystawę grafiki Konrada Kozłowskiego, kolegi z historii sztuki. Niedawno dostałem od niego książkę o jego rodzinie zatytułowaną „Nienawróceni” i wtedy dopiero dowiedziałem się, że byli to wspaniali żołnierze niezłomni, jakże fantastyczni ludzie. 

– Andrzej Mazur: na tym zdjęciu jesteś czwarty z lewej, to jest zdjęcie z „Ragi polskiej”, akcji parateatralnej. A przy białym filarze siedzi Kaśka Stańczyk.

Wit Wojtowicz: To musiało być po 1976 roku, dlatego że poznaję koszulę, którą kupiłem wówczas w Londynie. Wracając do czasów Kullages 1975 rok był rokiem znaczącym, zawiązały się wtedy wielkie przyjaźnie. Byłem w grupie porządkowej, mieliśmy sporo pracy ze sprzątaniem po tej zabawie, jak już mówiłem bardzo dużo ludzi przyszło i trudno było utrzymać porządek. Wiele o tym mógłby powiedzieć Marek Gacka czy Marek Adamczyk, który stał na bramce. Jak zabawa się zakończyła to okazało się, że toalety męskie są po kostki, po próg wypełnione jakby to ładnie powiedzieć: “substancją wydaloną przez ludzi z wnętrza żołądków przez usta”, no może to lepiej brzmi. Jak zobaczyliśmy to z Januszem Krupskim, nie wytrzymałem i dołączyłem się do tej zbiorowej kreacji na posadzce a potem ściągnęliśmy buty zawinęliśmy spodnie i Janusz Krupski, Bogdan Borusewicz i ja sprzątaliśmy te toalety na pierwszym piętrze przez długi czas. Także i z tego powodu bardzo dokładnie zapamiętam ten pierwszy Kullages. A drugi, ten z 1976 roku też mi się wrył w pamięć.  Występowała na nim Kruszyna, czyli Elżbieta Wojnowska z młodziutką przyszłą gwiazdą Elżbietą Adamiak, byli też Osjanie z Milo Kurtisem, Anawa. Sztukę ziemi prezentowała Teresa Murak. Na dziedzińcu była taka wielka dziura, z potężnym pagórkiem z ziemi usypanej obok. Ona uczyniła z tego takie duże serce i obsiała je rzeżuchą. 

    

Marek Kuchcinski: to są zdjęcia z dziedzińca KUL. Na dwóch ostatnich na ławce siedzi Andrzej Mazur z teologii, Agnieszka Golka z historii sztuki, Michał Zulauff z psychologii, Grzegorz Chomicki, grał na fujarce w Warsztacie, naprzeciw nich kuca Janusz Malinowski z polonistyki. Na drugim zdjęciu siedzi na poręczy Metys, czyli Mietek Abramowicz z Ubogich, ja i Raszek, czyli śp. Ryszard Tkaczyk z filozofii przyrody. Ale jakich jeszcze ludzi zapamiętałeś najbardziej? 

– Wit Wojtowicz: Oczywiście siedzącego tu obok Andrzeja Mazura, który prowadził znakomite warsztaty parateatralne. W pewnym okresie na KULu było aż 7 teatrów: dwa warsztaty Andrzeja Mazura i Janusza Malinowskiego, u którego grały między innymi Ewa Wielgat ze Stanów Zjednoczonych (chyba z Milwaukee) i Ania Arseniuk (w pewnym momencie dołączyłem również ja), Scena Plastyczna Leszka Mądzika (przez którą także się przewinąłem), grupa Ubogich, a również Scena Słowa Stefana Szaciłowskiego (m. in. świetna “Kolonia karna” w wykonaniu tego teatru). Na początku szalenie podobali mi się Ubodzy, chodziłem na ich przedstawienia, poznałem Ulkę Szulc, Metysa, czyli Miecia Abramowicza, Romka Doktóra. Pamiętam ich spektakl “Kain i Abel”. Zrobili też taki prześmiewczy trochę spektakl z szefa Sceny Plastycznej, czyli z Leszka Mądzika. Ważnym rekwizytem w tym spektaklu był mały Fiat zrobiony z tektury (taki sam jak samochód Leszka). Scena Plastyczna bardzo mi się podobała. Wszystko to, co działo się z dźwiękiem, światłem, ruchem, formą i kolorem. Bardzo to było mi bliskie. Był to „teatr bezsłownej prawdy” jak wówczas o nim mówił jeden z krytyków teatralnych. Pierwsze spektakle, które oglądałem to była “Wieczerza” a potem “Ikar”, do którego później wszedłem, jako kolejny rocznik aktorski. Od początku byłem w spektaklu “Piętno” i “Zielnik”. Pamiętam jak m.in. razem z Jackiem Szotem, Włodkiem Klocem i Adamem Rosochackim braliśmy udział w spektaklu “Piętno” i wtedy wydarzyła się taka historia. Otóż stolarze zrobili do tego spektaklu pewien rekwizyt – bardzo solidną trumnę, która w pewnym momencie podciągana była na sznurach pod sufit. No i raz stało się to, czego nikt nie przewidział – sznur się urwał, a ja całym mokry, bo w płaszczu przeciwdeszczowym i w czepku pływackim patrzę na tę trumnę jak leci. Dzięki Bogu pękł sznur od strony Jacka, więc trumna wychyliła się w drugą stronę w stronę widowni, która na szczęście była daleko, a Jacek miał czas na refleksje i uchylił się w porę przed nią jak wracała, bo inaczej no rzeczywiście nie byłaby ona pewnie tylko rekwizytem, przepraszam za ten czarny humor. Pamiętam też taką śmieszną sytuację, na „Piętnie” była cenzura wewnętrzna, uniwersytecka, był obecny pan prorektor prof. Stefan (zwany Funiem) Sawicki, pan Adam Chruszczewski i parę innych, ważnych na KUL–u osób. Staraliśmy się, aby jak najlepiej wypaść, bieganina po ciemku, szybko, a ja w pewnym momencie stanąłem nogą na listwę z gwoździem, który oczywiście przebił mi stopę oraz buta i przeszedł na wylot. Z tego powodu ten akurat spektakl nie był spektaklem jak to się mówi – bez słowa, bo wydałem z siebie długi przeciągły ryk na całe gardło: “Kuuurrr…” i potem pan profesor Sawicki zapytał: “czy rzeczywiście jest to do końca teatr słownej prawdy”, a ja na to mówię, że nadal, i że mnie się tylko tak wyrwało i że bardzo przepraszam, ale to i to mi się przydarzyło. Prof. Sawicki bardzo szybko zorganizował jakiś transport i zawieziono mnie na zastrzyk przeciwtężcowy na pogotowie. abym nie poległ na tej przed-premierze jako artysta. 

18. Programy spektakli “Sceny Plastycznej” TA KUL 

Marek Kuchcinski: A kiedy i dlaczego trafiłeś do sceny plastycznej? 

– Wit Wojtowicz: Ta grupa, ten rodzaj teatru bardzo mi się podobał, tak jak już mówiłem początkowo we wszystkich tych teatrach odnajdowałem jakieś swoje tęsknoty, wyobrażenie o nowym teatrze, który tworzył się w różnych miejscach czy to w salach czy też na placach i ulicach.  Na moją wyobraźnię ogromnie działały spektakle zaproponowane przez Leszka, może też te doznania były powiększone o formy plastyczne, wyznaczniki muzyczne i punkty świetlne. Zacząłem bywać na tych spektaklach i w pewnym momencie zapytałem, czy mogę do tej grupy dołączyć. Rekomendowała mnie moja koleżanka z roku Agnieszka Golka oraz kolega z akademika, który pracował w Scenie jako elektryk – Sergiusz Raczkowski. Pierwsza moja wyprawa z teatrem za granicę była w1975 roku. Pojechaliśmy wówczas do Parmy z “Piętnem”. Spektakl cieszył się ogromnym powodzeniem, graliśmy go parę razy. Z Parmy pojechaliśmy do Rzymu, gdzie akurat wtedy była beatyfikacja siostry Urszuli Ledóchowskiej. To było wielkie przeżycie – człowiek zobaczył wówczas zupełnie inny świat. Wtedy po raz pierwszy w ogóle byłem na zachodzie. Byliśmy także w Pizie, we Florencji, Wenecji. W Rzymie mieszkaliśmy w willi Caruso, zajmowanej przez polskie Urszulanki. Drugi wyjazd nastąpił w1976 roku do Londynu. Pojechaliśmy wówczas na zaproszenie Alfreda Emmeta na festiwal teatrów studenckich, który organizowany był w Questors Theatre. Wyjazd ten był dla mnie bardzo istotny i niesłychanie ważny. Ale o tym może później coś jeszcze dopowiem. Jakiś czas po powrocie z tego wyjazdu przeszedłem do Warsztatu TA Janusza Malinowskiego. Był to chyba 1977 rok i graliśmy wówczas spektakl “Pielgrzymi” według wiersza Rabindranatha Tagore’ego “Zbłąkane ptaki”. Teatr ten charakteryzował się przede wszystkim bardzo ubogimi scenografiami, skromnymi kostiumami, właściwie był podobny do Laboratorium Grotowskiego. Ważne były słowa i ruch. Myśmy sporo ćwiczyli. Pamiętam, że mieliśmy takie pasy, a właściwie kamizelki obciążone piaskiem i w nich biegaliśmy oraz ćwiczyliśmy wyskoki.


– Andrzej Mazur: Wit miał duży skok, pamiętam do dzisiaj, miał dużą masę i jak rąbnął nogami w parkiet, to robiło wrażenie.  

– Wit Wojtowicz: wyskok miałem rzeczywiście całkiem niezły, bo jak skoczyłem, to moje stopy wyprostowanych poziomo nóg były na wysokości ramienia dorosłego faceta. Jak ściągnąłem ciężki pas to po prostu fruwałem. Nazywali mnie wtedy żartobliwie latającym słoniem.

 Andrzej Mazur: Teatr Warsztat to były dwa zespoły. Ja prowadziłem zespół stricte parateatralny, ale ascetyczny. Malina natomiast robił teatr misteryjny w formule teatru ubogiego, ubogich środków scenicznych, co wymyślił Jerzy Grotowski, a Janusz to kontynuował. W czerwcu 1975 roku byliśmy na stażu u Grotowskiego: Janusz Malinowski, Jagoda Pietryszyn, ja, Wiesiek Łoś, Teresa Grzymałowa, później Łosiowa i Przemek Łoś.

– Wit Wojtowicz: Taka sztuka uboga, bardzo ceniliśmy taki teatr, jeździliśmy do Grotowskiego i to po parę razy na przykład na Apocalypsis cum figuris. Pamiętam raz grała Rena Mirecka, a innym razem Elizabeth, ta Argentynka, nazwiska nie pamiętam.  Niezwykłe wrażenia, niezapomniane. To był rok 1977.

– Marek Kuchcinski: Wit, w książce „Strych” Marty Olejnik, we fragmentach poświęconych KUL-owi mówiłeś o teatrze, że „…w latach 70. XX wieku KUL był otwartym i oryginalnym środowiskiem rozwoju. Od 1974 roku co roku w maju odbywała się wiosna kulturalna studentów…”, porównywałeś ją do Famy kołobrzeskiej, działały tam kręgi biblijne starego i nowego testamentu, gdzie dyskutowano komentarze. „Na uniwersytecie funkcjonowały dwie szkoły: KULowska szkoła biblijna jako trzecia w świecie oraz lubelska szkoła filozofii chrześcijańskiej…”. Na KUL-u studiowało 2 500 studentów. Czyli to było środowisko, które musiało się znać i było szczególnym zbiorem ludzi: studenci z prowincji, z parafii, zachęcani do studiów przez księży, byli ludzie wierzący i niewierzący, artyści, antykomuniści, poeci, filozofowie, polityczni imigranci. Wszyscy się znali. I to jest cecha charakterystyczna tej uczelni z tamtych lat. Czy możesz dodać jeszcze inne cechy? Pomiędzy Łabą a Władywostokiem to chyba był jedyny niepaństwowy i katolicki uniwersytet w tamtych latach, gdzie nie wykładano marksizmu, gdzie służba wojskowa po studiach nie była obowiązkowa, studenci byli niezależni, wolni, a ci, którzy przychodzili z parafii, z prowincji, wchodzili od razu na bardzo wysoki poziom wolności i bogatego życia kulturalnego, gdzie cenzura nie obowiązywała, poza tą wewnętrzną, a przynajmniej była traktowana jak niechciany i krępujący gorset, czego zresztą nie ukrywano, traktując ją niepoważnie, jak obce ciało.

– Wit Wojtowicz: KUL był wtedy bardzo liberalny, jeżeli chodzi o pochodzenie poszczególnych osób czy grup. Ta różnorodność, o której mówiłeś: niewierzący, ortodoksi, Żydzi, katolicy, przeróżni ludzie tam byli. To był prawdziwie wolny Uniwersytet i tej wolności się uczyliśmy.

Andrzej Mazur: Najróżniejsi, agnostycy, ateiści niekomuniści, hippies z ich czołowymi przedstawicielami, Marcowi relegowani z innych uczelni – była duża grupa z Gdańska, duża grupa z Warszawy. Na KUL był też szczególnie atrakcyjny wyróżnik: tam nie było punktów preferencyjnych, nie było punktów za pochodzenie, czyli wszyscy mieli Równe Szanse na egzaminach. A drugi wyróżnik, to taka forma koledżu, gdzie było 2,5 tysiąca osób, 7 teatrów, koła naukowe, gdzie były bardzo często wykłady zagranicznych profesorów. Nieduży obszar, wychodziłeś na zewnętrzny dziedziniec, a tam była muzykologia, grali różne chorały itd., pozwalał na kontakt z ludźmi z różnych kierunków. Jedni zajmowali się historią sztuki, inni teologią, filozofią, socjologią, teatrem i wszyscy nawzajem się kształcili. Idziesz korytarzem, a ktoś z historii sztuki Cię zaczepia: Andrzej, weź mnie przepytaj… i człowiek się dokształcał. To była uczelnia dbająca o ogólno-historyczny rozwój studentów.

– Wit Wojtowicz: Jedyne wspólne zajęcia to był tak zwany WF. Chodziliśmy tam z ludźmi z historii, polonistyki, klasyki, psychologii i rozmawialiśmy, wszyscy się znali. Na KUL-u był dostęp także do prohibitów, oczywiście nie było to łatwe i może jedynie tylko dla małej grupki, ale było to możliwe głównie dzięki dyrektorowi biblioteki Andrzejowi Paluchowskiemu, który przywoził je z zagranicy sam, albo też przywożono i dawano mu wydawnictwa do zbiorów, książki i czasopisma wychodzące na zachodzie, a zakazane w Polsce. Był niezwykłym facetem. Profesorowie zapewne mieli większy dostęp a studenci, jak już mówiłem to tylko bardzo niewielkie grono i to raczej dzięki niektórym profesorom, którzy udostępniali nam te wydawnictwa. Pamiętam, że były to głównie wydania paryskie, a więc „Kultura” przede wszystkim oraz londyńskie m. in. „Odnowa” a także zapewne inne, których wydawców już nie pamiętam. 

– Andrzej Mazur: Ja czytałem tam Archipelag Gułag Sołżenicyna i Andrzeja Amarlyka o upadku komunizmu.

Marek Kuchcinski: Czytelnia na Chopina była miejscem kultowym, kiedyś przygotowywałem się tam do egzaminu ze sztuki nowoczesnej i oglądałem wszystkie dostępne albumy Paula Gauguina, było ich 5 – angielskich i francuskich. I w każdym inne kolory tych samych krajobrazów z Tahiti czy Bretanii. Zrozumiałem wtedy, że aby studiować sztukę, to trzeba mieć możliwość bycia na codzień w galeriach świata. W latach 70. to było dla mnie tylko marzenie, a w 80. niemożliwe z powodu zakazu opuszczania kraju. Ale moje interesowania bibułą rozwinęły się dopiero w latach 80., od Solidarności.

– Wit Wojtowicz: Tych wydawnictw było sporo, potem niektóre z nich dostawałem od Janusza, albo od Bogdana Borusewicza, bo oni mieli o wiele większy dostęp do nich. Początkowe marzenie Piotra Jeglińskiego, żeby drogą fotograficzną powielić Archipelag Gułag nie wyszło, to by była cała duża skrzynia tych fotografii i ciężko byłoby ją podnieść, a co dopiero ukryć czy transportować. Miałem wtedy desperacką próbę, opartą na doświadczeniu jeszcze z czasów licealnych w Łańcucie, kiedy dostałem do przeczytania na jedną noc książkę na temat okultyzmu, bodajże Ochorowicza. Wiedziałem, że tego nie przepiszę, więc pożyczyłem od koleżanki magnetofon, kupiłem taśmę i czytałem książkę, gdyż bardzo chciałem ją mieć. Był to zapewne – żartobliwie rozważając – taki wczesny audiobook, ale próbując to samo zrealizować w Lublinie nie wyszło, bo magnetofon się zepsuł, a książkę trzeba było oddać. A więc cała próba się nie udała. Ale wracając do książek z tak zwanego drugiego obiegu, one naprawdę były bardzo nieliczne i dostępne jedynie bardzo małej grupie. Chcieliśmy to zmienić.

Marek Kuchcinski: Jaki wpływ miała ta literatura na kształtowanie Waszego poglądu na świat?

– Wit Wojtowicz: Myślę, że ogromny. Ci, którzy mieli szczęście je dostać do czytania, byli naprawdę przez los wyróżnieni, gdyż one były bardzo trudne do zdobycia. Myśmy cały czas myśleli co zrobić, żeby mogły stać się bardziej powszechne. Wiem z opowiadań Janusza Krupskiego i Bogdana Borusewicza a później Piotra Jeglińskiego (to była ta tzw.’’wielka trójka’’), że oni chcieli gdzieś ukraść powielacz, aby móc na nim drukować. Dobrze jednak, że do tego nie doszło, ale desperacja była wielka. I w pewnym momencie, w roku 1976 Piotrek pojechał do Paryża sam, bo Janusz nie dostał paszportu. Piotr tam pracował i kupił niewielki powielacz, denaturatowy. No i pozostała kwestia jak go wysłać do Polski. Zgadali się z Januszem (ja Piotra wówczas nie znałem), że do Londynu jedzie ze spektaklami teatr KUL-owski, Scena plastyczna Leszka Mądzika i że ktoś ten powielacz od niego odbierze. Piotr we wspomnieniach napisał, że nie wiedział, kto będzie tym kurierem, bo do końca ta informacja do niego nie dotarła. Ja wiedziałem jak Piotr się nazywa, pokazywano mi też w Polsce jego zdjęcie. Do naszego spotkania doszło w londyńskim teatrze przy Mattock Lane. Teatr nazywał się Questors Theatre. To było to miejsce, w którym odbywał się czwarty międzynarodowy festiwal teatrów akademickich. Piotr przyjechał do Londynu z tym powielaczem, z przygodami bowiem został zatrzymany przez celnika, którego pies wyczuł denaturat i zaraz na „dzień dobry’’po przybyciu do Anglii była rozmowa czy on pije czy nie, jakieś takie śmieszne, dziwne pytania zadawano. Taki powielacz jak ten co Piotr kupił można było dostać w zasadzie w każdym sklepie na Zachodzie, bo na przykład skauci drukowali na nich swoje ogłoszenia, a dla nas to był absolutny szczyt najwyższych marzeń. Spotkaliśmy się z Piotrem w teatrze, przez kurtynę wymieniliśmy się ustalonymi hasłami w ciemności i potem miało miejsce kolejne spotkanie, tym razem w toalecie, też się wówczas nie zobaczyliśmy. Umówiliśmy się przez ściankę działową na spotkanie na sąsiadującym z Teatrem skwerze. Ale o tym opowiem za chwilę. Nasz pobyt w Londynie trwało od 4 do 8 maja 1976 roku i zbliżał się czas powrotu do Polski. Zakończenie tego Festiwalu miało być w formie uroczystego bankietu. Okazało się, że na te uroczyste przyjęcie my w Teatrze mamy tylko nie całkiem świeże podkoszulki i nie najczystsze spodnie. Nikt z nas nie miał żadnego tak zwanego ’odzienia na szczególne okazje’. Zastanawialiśmy się jak się ubrać. Wymyśliliśmy wtedy, że skorzystamy z garderoby teatralnej. Tam poprzebieraliśmy się w różne stroje – zachowały się nawet zdjęcia z tej maskarady.

 Na przykład Włodek Kloc przebrał się za dandysa, Krzysiek Mazur za policjanta, któraś z koleżanek za damę, a inna za służącą. Ja ubrałem się w największy strój jaki udało mi się znaleźć, a był to mundur marynarza angielskiego. Wyglądałem w nim jak oficer z Royal Navy. 

     

22. Folder THE QUESTORS THEATRE. FOURTH INTERNATIONAL AMATEUR THEATRE WEEK, 1976

Przyjęcie się odbyło, zakończyło się w wielkim naszym sukcesem. Wszyscy byliśmy w centrum uwagi ze względu na te niekonwencjonalne stroje, które zapewne całkowicie odbiegały od zwyczajowej normy. Wtedy też poznałem – co się okazało dopiero po kilkudziesięciu latach – bardzo ciekawego człowieka, z którym Stefan Ciechan zrobił mi przypadkowo zdjęcia.  Na nich jest nas dwóch, on stoi w “cywilnym” ubraniu a ja w tym marynarskim mundurze. Otóż ten ’’cywil’’ to słynny w środowisku brytyjskiej Polonii “książę” Jan Żyliński z Londynu. Już niestety nie żyje – zmarł na początku 2024 r. Jan był znany nie tylko z tego, że uważano go za najbogatszego Polaka w Anglii, ale także i z tego, że w obronie dyskryminowanych Polaków przebywających na Wyspach Brytyjskich wyzwał na pojedynek na szable Nigela Farage’a, szefa Partii Nacjonalistów Brytyjskich. Ale tamten odmówił. Jankowi przede wszystkim chodziło o rozpoczęcie z nim debaty. Później Jan wystartował w wyborach na burmistrza Londynu, ale niestety bez powodzenia. O tym wszystkim dowiedziałem się wiele, wiele lat później. Wówczas, podczas naszego pierwszego spotkania wziąłem go za ubeka. Powiedziałem mu o tym później i go bardzo przeprosiłem wyjaśniając, że wtedy bałem się okrutnie. Przemycałem wówczas do Polski powielacz, który jak się okazuje był pierwszym, jaki znalazł się w rękach ówczesnej opozycji antykomunistycznej. Wybaczył mi i utrzymywaliśmy naszą znajomość aż do jego śmierci.

            W tym marynarskim stroju poszedłem na spotkanie z Piotrem na skwer położony w pobliżu teatru. Piotr później wspominał, że gdy zobaczył, że prosto na niego idzie facet w mundurze to go całego zmroziło. No ale szczęśliwie wszystko się wyjaśniło i po tym spotkaniu na skwerze, przebrałem się i razem z Piotrem pojechaliśmy do jego kuzynów na przedmieściach Londynu. Tam zobaczyłem po raz pierwszy powielacz. Piotr zapytał czy go ze sobą wezmę. Janusz mnie o to pytał wielokrotnie, wyjaśniając jak bardzo to może być dla mnie niebezpieczne, czy się dobrze zastanowiłem i czy moja decyzja nie została podjęta zbyt pochopnie. Potwierdziłem, że zdaję sobie sprawę z zagrożenia. Janusz był troskliwym o innych, bardzo uczciwym człowiekiem. Odpowiedziałem Piotrowi, że tak, ale nie w całości, gdyż wpadłem wówczas na pomysł, żeby przetransportować go w częściach. A więc zaczęliśmy go rozbierać i składać, czyniliśmy to parę razy i rylcem oznaczaliśmy części metalowe cyframi tak aby potem można było te wszystkie elementy ze sobą w sposób właściwy poskładać. Ja posmarowałem je jeszcze jakimś smarem, aby nie wyglądały takie błyszczące, nowe jakieś fragmenty starej polskiej gazety poprzylepiałem do większych części, wyglądały bardzo zmarnowane, jak jakieś stare elementy w tych skrzyniach z różnymi dziwnymi częściami leżące od dawna.  Najgorszy był właściwie bęben. Nawinąłem na niego wiele metrów żyłki tak, że wyglądał jak taka wielka szpulka. Do plastikowego pojemnika na denaturat wlałem jakiś sok i to był mój bidon na drogę, który miałem w chlebaku ze sobą. Wszystkie te części umieściłem w różnych skrzyniach w części magazynowej, czyli w tyle autobusu, gdzie leżały także dekoracje i gdzie na zmianę koleżanki i koledzy w czasie drogi kładli się, aby trochę się przespać. I tak jechaliśmy przez kolejne państwa.

W końcu dojechaliśmy na granicę NRD – Polska. No i zaczęła się bardzo nerwowa atmosfera.  Wydaje mi się, że każdy coś przewoził jeden jakiś komplet narzędzi, ktoś inny coś z odzieży, kosmetyków itp. Granica była pusta, nikogo nie było, deszcz padał, po pewnym czasie wzięli nas na rewizję, było dość nieprzyjemnie. Bałem się bardzo o powielacz a także o ludzi. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli sprzęt ten zostanie znaleziony to KUL będzie miał niemałe kłopoty. Zresztą my wszyscy. Jechała z nami pani z Wydziału IV SB, zawsze wtedy był taki obowiązek towarzyszenia takiej grupie jak nasza. Jakoś wszystko poszło dobrze, chociaż znaleziono – o ile dobrze pamiętam – ’Orła Białego’ (czasopismo) i jakieś inne w koszu, w pokoju celnym. Czyli ktoś z naszej grupy je przewoził, zorientował się, że idziemy na rewizję i postanowił się ich pozbyć. Jak oni to znaleźli to zarzucali nam, że to nasze, ale zaprzeczyliśmy przekonując, iż wszystko co nasze jest w autobusie. Jakoś się udało i szczęśliwie dojechaliśmy do Lublina. A było to 10 maja 1976 roku, na KUL-u trwał wówczas KULLAGES 76.

Marek Kuchcinski: W środowisku Spotkań zajmowałeś się drukowaniem

– Wit Wojtowicz: W początkowym okresie to jest od 1976 roku do połowy 1978 zajmowałem się organizacją miejsc do powielania, tworzeniem magazynów dla materiałów do tego niezbędnych, czyli kalek, papieru i denaturatu. Ważne było bardzo wcześniejsze zorganizowanie zakupu ryz papieru i dość duże ilości butelek tej tzw. ’jagodzianki na kościach’. Wiadomo, że nie można było tego zrobić w jednym sklepie, tymi zakupami zajmowały się nasze koleżanki, podjeżdżające do sklepów dziecięcymi wózkami. Musiało to wywoływać zrozumiałe zgorszenie.  A my żartobliwie ryzy papieru nazywaliśmy „pieluchami”, a denaturat „sokiem”, to były takie konspiracyjne ustalenia. I oczywiście niezbędne było zapewnienie także miejsca na wydruki, składanie gotowych egzemplarzy w oczekiwaniu na przerzut w inne miejsce. Co do kalki, dzięki której powstawały matryce, to ona w tym pierwszym okresie nazwana była karbonową. Organizowałem także przerzuty do Warszawy. Brałem również udział w kilkukrotnym przemycie literatury wówczas zakazanej z Drezna do Polski. Pierwszymi drukarzami byli pozyskani przeze mnie do tych działań Paweł Nowacki z historii sztuki i Wojciech Butkiewicz z romanistyki. Jednym z najlepszych kolporterów był Zygmunt Kozicki. Wiem, że udało mu się utworzyć prywatne, bardzo duże i wspaniałe archiwum prasy i wydawnictw wychodzących poza cenzurą. 

Przed „Zapisem” drukowaliśmy najpierw po czerwcu 76 roku skargi indywidualne i zbiorowe Komunikaty KOR-u (od czwartego numeru) i Biuletyny Informacyjne. Były one zawożone do Warszawy. Na naszym powielaczu powstał również duży nakład ’Karty 77’. Potem wydrukowaliśmy jeszcze jeden pełny numer „Zapisu” numer 2 oraz pól numeru "Zapisu” numer 3, który nie z naszej winy nie został zakończony z powodu braku tekstu drugiej połowy i tę pierwszą już wydrukowaną ze łzami w oczach spaliliśmy w kotłowni akademika.

Janusz Krupski zlecił mi pewną bardzo ważną czynność, a mianowicie mikrofilmowanie nowości wydawanych przez nas i przez różne podziemne drukarnie. Robiłem te mikrofilmy, obcinałem perforację (bo więcej mieściło się w skrytkach) i przygotowywałem je w specjalnie spreparowanych pakietach do wysyłki na Zachód pod ustalone adresy przy pomocy poczty lub osób jadących.

Andrzej Mazur: …Mieszkałem wtedy na ul. Sienkiewicza 44 i któregoś dnia obudził mnie smród denaturatu. Myślę, co to jest? Najpierw myślałem, że to właściciel coś narozrabiał, schodzę do piwnicy – nic nie czuję, obszedłem parter, pierwsze piętro, wchodzę na drugie – o, tam śmierdzi denaturatem. Podchodzę bliżej, a tam nagle drzwi otwierają się i… Ooo, nagle powitanie, a to Wit Wojtowicz i Michał Zulauff kręcą na powielaczu, smród był jak cholera. Na podłodze wszędzie wydruki, koledzy usmarowani… trochę im tam pomagałem, potem strategicznie się z wycofałem, bo to nie moja robota…

– Wit Wojtowicz: Mieszkał tam też Zenek Mazurczak, w takiej wąskiej i niskiej kanciapie na poddaszu, gdzie wchodziło się na kolanach, było strasznie niekomfortowo.

– Marek Kuchcinski: W tej kanciapie mieszkał wcześniej Mundek, on ją nawet chyba wymyślił i przekonał gospodarza, że może wynajmować za 50 zł. W tym domu mieszkał tam też Krzysztof Widmański z Wandą Zabłocką, dwie dziewczyny z UMCS, Małgośka i Andrzej Pierzchałowie, bywała Kaśka Stańczyk, której Andrzej mówił, że jest pięknym motylem w odlotowej spódnicy…

– Wit Wojtowicz: Gośka Pierzchała była autorką znaczka KULLAGES 75. Były one w trzech kolorach: żółtym, zielonym i chyba w liliowym. Jeden (nie pamiętam który) był tzw. ogólny, dla wszystkich, inny dla organizatorów i trzeci też był przypisany jakiejś funkcji czy grupie.

26. Znaczek Kullages 78

Andrzej Mazur: …Mieszkali także Stepkowie, Antoś Borzęcki, Janusz Malinowski, przychodził Rudy i także Kaśka Stańczyk. Raz pamiętam, przyszli Wit, Janek Stepek, pół litra trzymają i przychodzi z nimi Gordon Edelstein z Nowego Yorku, zawinął się na KUL. Fajny facet, artysta, reżyser nowojorski, a jego rodzice czy dziadkowie byli z Tarnowskich Gór. Pamiętam, że prosił mnie, żebym go gdzieś ukierunkował, a myśmy mieli wtedy już ostatnie próby Warsztatu, w 1978 roku i ja mówię – jedź do Grotowskiego. Ale Wit, mam do Ciebie jedno pytanie. Bo mówimy, że robiliście „Zapis”, to ludziom dzisiaj wydaje się, że wszyscy nobliwi, byli w białych rękawiczkach, w garniturach, a przecież byliście umorusani jak cholera. I mam pytanie, jak długo robiliście ten „Zapis”, miesiąc, dwa?

– Wit Wojtowicz: Chyba nawet więcej, był on drukowany i składany w kilku miejscach. Drukowaliśmy go też na Czechowie, w mieszkaniu – o ile dobrze pamiętam – wynajmowanym od państwa Borysów. Ten lokal wpadł wraz z ryzami papierów, ale wydruki i powielacz udało się uratować. Ostatnią stronę robiliśmy w domu na ul. Sienkiewicza. Pamiętam jak Janek Stepek wystukał na maszynie wymyśloną przeze mnie nazwę: Nieocenzurowana Oficyna Wydawnicza, a także wysokość nakładu. Tu byliśmy bardzo głupio szczerzy, bo podaliśmy prawdziwą ilość wydrukowanych egzemplarzy zamiast wymyśleć fikcyjny, wielotysięczny nakład, co na pewno wkurzyłoby nieźle z UBeków. Jako miejsce wydania napisaliśmy Polska. Ja wykonałem rysunek na okładce – kaganek oświaty, który miał być w opozycji do “kagańca” nałożonego przez komunistów. Skrót nazwy naszej oficyny, uzgodnionej na spotkaniu z Piotrem w Dreźnie, na które pojechałem razem z Januszem Krupskim był znamienny, bo “NOW” znaczy “Teraz”. Potem na bazie tej nazwy – po przekazaniu jej Mirkowi Chojeckiemu, powstała “NOWa” czyli Niezależna Oficyna Wydawnicza. Cały nakład, bez kilkunastu naszych tak zwanych “autorskich” egzemplarzy, przewieziony został do Warszawy, skąd rozpoczął się jego kolportaż. Za takim rozwiązaniem przemawiały względy bezpieczeństwa i tego udało mi się przypilnować. I tak powstawało prawdziwe imperium wydawnictw pozadebitowych wśród szeregu szczęśliwie powstających małych wydawnictw, które wszystkie oprócz tych ubeckich, bo były też takie, przywracały nam wolność słowa drukowanego na coraz lepszym poziomie czytelności. Postęp techniczny był coraz wyraźniej zauważalny. Gdy Janusz Krupski polecił mi mikrofilmowanie wszystkich mniejszych objętościowo wydawnictw oraz wszystkiego co nam zaczęło wpadać w ręce, to zrealizowałem co najmniej kilkanaście takich pakietów i przerzuciłem na zachód wysyłając pocztą w spreparowanych przesyłkach lub podając osobom wyjeżdżającym z Polski z prośbą o przekazanie do adresatów. A Gordona spotkałem w pociągu i zaprosiłem go do Lublina. Nie wiem, czy wiecie, ale jest on dzisiaj dość znanym amerykańskim reżyserem teatralnym.

30. Logo “Spotkań”

Andrzej Mazur:  Jeszcze jedno muszę dodać, mieszkałem w jednym pokoju z Michałem Zulaufem i oni tak się konspirowali, skurczybyki, że ja nic nie wiedziałem. Potem jak zobaczyłem, to mnie to nie zdziwiło, o – chłopaki robią bibułę, normalna sprawa, ale trzymali język za zębami…

– Marek Kuchcinski: Z takich anegdotycznych obrazków, z domu przy ulicy Sienkiewicza, a mieszkałem tam od 1974 roku na pierwszym piętrze, obok Widmańskich, pozostał mi w pamięci następujący obrazek: raz wchodzę do Stepków na poddasze, oni mieli jeden wielki pokój, w którym była sypialnia, kuchnia, a za firanką łazienka i wszystko było w jednym pokoju. Pukam, otwieram, a Ilona stoi z firanką na głowie, żeby nie przeszkadzała, prawą ręką kołysze wózek z dwumiesięczną Karoliną, a drugą podaje papier brodatemu Jankowi stojącemu przy powielaczu, któremu duża grzywa zasłaniała oczy… To było przekomiczne, do dzisiaj mam ten obraz w pamięci. Z perspektywy lat uświadamiam sobie, że dorobek wydawnictwa i środowiska Spotkań zapamiętałem głównie dzięki kontaktom personalnym z ludźmi Spotkań, w związku z tym i tematyka – choćby wschodnia, którą zajmował się Janek Stepek, czy o kościołach budowanych nielegalnie w diecezji przemyskiej przez biskupa Tokarczuka, którego wpływ na ówczesną rzeczywistość polityczną i społeczną nie jest do końca jeszcze odczytany, wydobyty – była łatwiej przyswajalna dla kogoś, kto w tamtym czasie nie angażował się bezpośrednio w działalność opozycji politycznej. I chociaż w latach 80. łatwiejszy miałem dostęp do wydawnictw Instytutu Literackiego, to ludzi Spotkań mocno zapamiętałem z lat 70., z tego codziennego życia Kulowców. Ten obraz Ilony mówi przecież więcej, aniżeli manifesty polityczne zmarszczonych facetów.

– Wit Wojtowicz: Ilona była cudowna, mądra, była matką dla nas wszystkich i dbała o to. Fantastyczna kobieta…

Andrzej Mazur: Można jeszcze dodać, że obok Instytutu Literackiego w Paryżu i „Spotkań” lubelskich było wydawnictwo „Aneksu” sztokholmskiego Smolarów, masę tego czytaliśmy, tak, że ludzie w atmosferze wolności żyli i rozwijali się. A biuletyny KORu też były, takie wydania bibułowe. Żyliśmy w atmosferze wolności nie limitowani ingerencjami cenzury, w wolności wypowiedzi, w wolności dyskusji i wysokiej kultury, we współpracy z Grotowskim; potem doświadczenia Grotowskiego rozwinęliśmy w „Warsztacie” i puścili dalej w obieg nasze akcje parateatralne i tak dalej. Ta atmosfera wolności, dostępu do czasopism niedebitowych, wydawnictw poza cenzurą i tzw. „bibuły” – ogólnie do drugiego obiegu, polegała też na tym, bo tak to dzisiaj widzę, że myśmy to traktowali bez jakiegoś większego zadęcia. Dostałeś np. kolejny biuletyn KOR, to normalne, chciałeś to czytałeś, nie, to nie czytałeś, nie było zbytniego zadęcia w tych sprawach, że wszyscy się rzucali, bo akurat biuletyn KOR pokazał się. Po KULu wędrowało kilka egzemplarzy i kto chciał, ten czytał. A robiono te kopie na zielonej bibułce przebitkowej, nie na normalnym papierze ksero.

Wit Wojtowicz: Rzeczywiście, robiliśmy też samizdaty przepisywane na maszynie do pisania, na papierze przebitkowym.  Komunikaty KOR-u drukowaliśmy w Lublinie, od  4 numeru i zawoziliśmy je do Warszawy. Sam raz to zrobiłem i zawiozłem wtedy do Wojtka Arkuszewskiego, którego zapamiętałem dość dobrze, bowiem gdy do niego przyjechałem to – a był to pierwszy raz, gdy się spotkaliśmy – zobaczyłem człowieka z czerwonymi rękoma, aż się przestraszyłem. A on po prostu robił jakieś doświadczenia z folią aluminiową, pisał na maszynie bez taśmy, wkręcał w nią tę folię wraz z drobnoziarnistym papierem ściernym i jak mocno uderzał w klawisze to czcionka przebijała folię i tak tworzyła się matryca. Dane mi zatem było być świadkiem próby znalezienia nowej techniki. 

– Marek Kuchciński: Z ludzi, którzy zajmowali się drukiem i kolportażem, to trzeba dodać, że Zygmunt Kozicki razem z rodziną działali także przez całe lata 80, po stanie wojennym, organizując kilka podziemnych wydawnictw: Respublica, Wademecum, Oficyna im. Józefa Mackiewicza. On głównie zajmował się sitodrukiem. Opowiada o tych czasach w innym materiale.

– Wit Wojtowicz: Czwarty numer „Spotkań” drukowałem w 1978 roku w Soninie pod Łańcutem, w nadzwyczaj gościnnym domu państwa Borczów. Sprzyjali oni bardzo takim ludziom jak my. Drukowałem go razem z ich synami: księdzem Henrykiem Borczem, z którym współpracowaliśmy jeszcze w Lublinie oraz z jego bratem Wojciechem, bardzo wówczas młodym człowiekiem. Tam mieszkałem przez parę dni i oprócz drukowania zajmowaliśmy się także składaniem tego numeru. Potem ksiądz Henryk i jego brat, trudnili się jego kolportażem. W pamięci utkwiła mi bardzo mocno dość niemiła przygoda, jaka wówczas nas spotkała podczas druku. Otóż nasza kochana “Zuzia” (drugi powielacz Spotkań, obecnie zobaczyć go można w Domu Słowa przy ulicy Żmigród 1 w Lublinie) – odmówiła całkowicie posłuszeństwa. Nie dała się naprawić. A zostało nam do zakończenia numeru już bardzo niewiele. Ksiądz Henryk pojechał do Zagnańska, do Maćka Sobieraja i przywiózł od niego mały powielacz (trzeci Spotkaniowy), który był takim samym modelem, tylko o czerwonych plastikowych bokach, jak nasza ‘’Francuzka o niebieskich biodrach’’, czyli ten przywieziony z Londynu, który prawdopodobnie wpadł w Warszawie. Ten trzeci powielacz, zwany po prostu ’czerwonym’ eksponowany był ostatnio w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku w tak zwanym „Pokoju Kuronia’’ i przez długi czas nazywany był całkowicie błędnie “Zuzią.” Mam nadzieję, że wprowadzono korektę.

– Marek Kuchcinski: Czy możemy dokonać jakiejś syntezy i spojrzeć na tamte czasy z perspektywy lat: jaki wpływ miały te zainteresowania na wybory dalszych dróg życiowych? Czy to działanie było podyktowane świadomością kontynuacji walki z komuną, z okupantem prowadzonej przez ojców i dziadków, czy raczej mieliśmy potrzebę życia w atmosferze wolności, sprzeciwu wobec systemu, który narzucał różne ograniczenia, podobnie zresztą jak to robi dzisiejsze lewactwo?

– Wit Wojtowicz: Byliśmy zdecydowanymi przeciwnikami komunizmu. Jednak robiliśmy to bez specjalnego zadęcia, bez takich wielkich słów jak patriotyzm. Oczywiście że chodziło nam o niepodległość i o suwerenność. Wszystko to co wynieśliśmy z naszych domów bardzo nam pomagało, nie tylko w tym, aby wybrać taką drogę, ale w trwaniu przy tym co myślimy i robimy. Chcieliśmy być wolnymi w wolnym, niepodległym i suwerennym kraju. Janusz Krupski prezentował znakomitą wizję przyszłości, którą wyraził w swoim artykule programowym zamieszczonym w pierwszym numerze “Spotkań. Niezależnego Pisma Młodych Katolików”, iż nie można mówić o wolności Polski bez starania się o wolność krajów tworzących Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Już wtedy mieliśmy pełną świadomość, że musimy działać razem – także z sąsiadami Polski – przeciwko komunizmowi.

Andrzej Mazur: U mnie było inaczej, nie było myśli politycznej, a co dopiero geopolitycznej, mnie te sprawy nie interesowały. Ja wtedy miałem w głowie jedną rzecz: jak coś wystawić, jak zrobić spektakl, żeby nie przypieprzyła się cenzura. Pamiętam, że na spektakl przedpremierowy „Oddechu i snu” w kwietniu 1976, przed oficjalnym pokazem dla publiczności przyszedł z obowiązku prof. KUL Stefan Sawicki – prorektor ds. studentów, Adam Chruszczewski – kurator Teatru Akademickiego KUL, no i główna postać – pani z lubelskiej cenzury. I głównie przed nią musieliśmy wystawiać, żeby było zezwolenie na dalsze pokazy. To był główny problem. Dlatego w „Oddechu i śnie” nie było ani jednego dialogu, a jedynie na początku spektaklu recytowałem „Jogasutry” Patandżalego w starożytnym języku indyjskim sanskrycie.  I nikt do tego się nie dochrzaniał, bo nikt z tego nic nie rozumiał, również pani z cenzury nic nie rozumiała. Mało tego – wszystkim się podobało. Potem dopiero pisałem program „Oddechu i snu” po przepuszczeniu przez cenzurę. No i trochę trzeba było mózgować, żeby napisać co się chce, żyć jak wolny człowiek w wolnym świecie, a jednocześnie liczyć się z każdym zdaniem. Puściłem w ruch piórko i tusz, dałem tekst czysto parateatralny – i też nie było kłopotów z cenzurą…

– Wit Wojtowicz: Pamiętam ten program, był bardzo ładny, taki powściągliwy.

Andrzej Mazur: Wracam jeszcze do wydawnictw poza cenzurą, bezdebitowych: po przeczytaniu Amalrika, którego wydał Instytut Giedroycia chyba w 1977 roku, byłem przekonany, że Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich upadnie. Amalrik wysunął banalną tezę: Proszę Państwa, socjalizm w Związku Radzieckim ma charakter ekstensywny, czyli oparty na gospodarce wydobywczej i przetworzenia, tymczasem na świecie jest już gospodarka intensywna oparta o komputery. Więc najpóźniej w roku 1984 Związek Radziecki padnie. I miał rację.

– Marek Kuchciński: A więc podziemne wydawnictwa miały jednak wpływ na Twoje rozumienie świata, bo oprócz teatru, muzyki i filmu, no, oczywiście sztuki – malarstwa, architektury, rzeźby, to jednak książka i biblioteka były w centrum naszej uwagi. Ja uważam, że ta wielka liczba książek, czasopism, do których mieliśmy dostęp poza cenzurą, szczególnie po stanie wojennym, ona była fenomenem charakteryzującym polską kulturę niezależną. Zygmunt Kozicki w swoich zbiorach ma kilka tysięcy tytułów, a twierdzi, że samych czasopism wydawanych poza cenzurą było 15 tysięcy! Ja literaturę piękną poznawałem także przez dostęp do drugiego obiegu, bo w oficjalnym nie dostałbym Mackiewicza, Odojewskiego, Herlinga Grudzińskiego, Czapskiego, Jeleńskiego, czy choćby Scrutona, którego „Myśliciele nowej lewicy” całkiem wywrócili nam wyobrażenia o idylli zachodu, co dzisiaj potwierdza się w 100 procentach. Ale wtedy to były czasy, gdy zachód był uosobieniem wolnego życia. A skąd mieliśmy wtedy poznawać prawdziwą historię Polski i Europy? Gdy na początku lat 70. mój śp. stryj Mieczysław, zakonnik, oblat przemycił z Francji historię Polski Oskara Haleckiego, to spać nie mogłem z przejęcia i czytałem ją jak trylogię. Wtedy pamiętam lepiej zacząłem rozumieć dzieła Jasienicy, które wcześniej traktowałem bardziej jak powieści. A wracając do ludzi z KUL-u, do wykładowców, to Jacek Woźniakowski opublikował w latach 70. Książkę, „Co się dzieje ze sztuką?”, szkice o przemianach w sztuce ostatniego wieku. I tam wspomina wielokrotnie Józefa Czapskiego komentującego życie artystyczne. I to mnie skłoniło do poszukiwania „Dzienników” Czapskiego wydanych w drugim obiegu, malutka książeczka, mały druk, ale zaczytywałem się w nich całymi nocami. Moim zdaniem te książki stanowiły takie drugie płuco w rozwoju kulturowym człowieka, obok pierwszego, czyli dzieł, które były dostępne w księgarniach i antykwariatach: Mickiewicza, Sienkiewicza, Prousta, Miłosza. Ale jakie wskazalibyście inne książki, lektury, te ogólnie dostępne i te z drugiego obiegu, które miały wpływ na nas w tamtym czasie? Jakieś wybitnie dzieła filozoficzne, inne, np., kodeksy honorowe, „Etos rycerski” Marii Ossowskiej? Co warto byłoby polecić dzisiaj, w erze komputerów i ogromnego zamieszania w systemie pojęć i wartości, ludziom do przeczytania, słowem: jak żyć?

Andrzej Mazur: Trzeba pomyśleć. Amalrik tak, bo Związek Radziecki upadł, „Archipelag Gułag” Sołżenicyna to też klasyka. Marii Ossowskiej „Etos rycerski” tak i „Normy moralne. Próba systematyzacji”. Polecałbym Tatarkiewicza: trzy tomy „Historii filozofii”, „Dzieje sześciu pojęć” i „Historię estetyki”! Jest mało znana, ale fantastyczna. Myśmy czytali też popularne wtedy książki z psychologii humanistycznej: prof. Kazimierza Dąbrowskiego, Fromma, Carla Gustawa Junga i wiele innych. Sprawa wydawnictw bezdebitowych dzisiaj już nikogo nie dziwi, wszystkie są normalnie dostępne. Całość chyba paryskiej „Kultury” jest w sieci, czytałem ostatnio kilka numerów. Natomiast podkreślałbym rolę niezależnych polskich profesorów, którzy za komuny wydawali, bo Maria Osowska też była niezależna wtedy i jej „Etos rycerski” był obowiązkową lekturą na II roku studiów teologii na przedmiocie „teologia moralna”, którą musieliśmy przerabiać. Ksiądz Stanisław Witek nawet egzaminował ze znajomości „Etosu rycerskiego”. Również studenci teologii wykład półtoragodzinny dr Lecha Starowicza z seksuologii musieli obowiązkowo zaliczyć z wpisem do indeksu. W II połowie lat 70-tych wykładał na filozofii prof. Andrzej Grzegorczyk, zdaje się matematykę.

– Wit Wojtowicz: Staraliśmy się być blisko tego co się pisze, a więc czytaliśmy literaturę na świecie, a także dużo pozycji serii proza iberoamerykańska. Był też Whitman, Tagore, Hesse, Kafka, a inni z polskich autorów to między innymi Herbert, Hłasko, Stachura, Wojaczek a także Miłosz. Interesowały nas oczywiście filmy Bergmana, Antonioniego, Godarda, Hasa, Wajdy, Kieślowskiego i Zanussiego. No i nowy teatr zarówno ten w salach, jak i może nawet bardziej teatr uliczny. Niezapomniane spektakle Laboratorium Grotowskiego, Studio Szajny, Teatru Ósmego Dnia, Raczaka. Pamiętam także świetny spektakl w wykonaniu teatru ze Stanów Zjednoczonych The Bread and Puppet Theatre Schumana. No i oczywiście jazz, ale rzecz jasna nie tylko. 

– Andrzej Mazur: Masz rację, książki i muzyka.  Ale wrócę jeszcze do teatru KUL, bo on miał olbrzymi wpływ na nasze postawy i naszą wrażliwość, także estetyczną. Pierwszy skład „Warsztatu”, który rozwinął się potem w latach 1976-78 aż w dwa zespoły i współpracował z Grotowskim, to była Klima Bocheńska, Krzysiek Widmański, Wanda Zabłocka, Krzysiek Sawicki, Wiesiek Łoś, Teresa Grzymała, Jadwiga Pietryszyn, Maciej Szpindor, Janusz Malinowski, Lolita Kęczkowska, bardzo sympatyczna, z Rumii, Marek Jakubczak. Kto był na stażach u Grotowskiego w 1975 – podaję w innym miejscu. Duży wpływ na rozwój kulturalny, humanistyczny i artystyczny miał kulowski festiwal kulturalny KULLAGES, który był wymieniany na drugim miejscu, wśród polskich festiwali studenckich, zaraz po słynnej kołobrzeskiej „Famie”. Cała czołówka polskich twórców kultury studenckiej i alternatywnej była na KULLAGES. Na KULu nie było cenzury i oni mogli sobie na więcej pozwolić. Jak popularny wtedy kabaret SALON NIEZALEŻNYCH występował, to pamiętam siostra profesor Zofia Zdybicka siedziała w pierwszym rzędzie i pękała ze śmiechu. Na 60-lecie KUL w 1978 wystąpiła ekstraklasa polskiej sceny zawodowej w kategorii muzyka poważna: Kaja Danczowska, wspaniała skrzypaczka i najlepszy polski pianista Krystian Zimerman.

– Wit Wojtowicz: Fakt, przyjeżdżali ludzie z całej Polski i nie tylko wykonawcy, ale także z innych uniwersytetów przyjeżdżali na to nasze studenckie święto, bo gdzie indziej tego nie mieli. Były też wystawy plastyczne i koncerty muzyczne i słowa. Naprawdę wysoki poziom.

 – Andrzej Mazur: No i najważniejsze Anno Domini 2024 – nasza rozmowa ma duży walor dokumentacyjny, niekiedy wręcz źródłowy. Ja co kilka tygodni lub dni, w zależności od potrzeb, wchodzę na strony uniwersytetów amerykańskich, tych najlepszych, na preprinty w CORNELL lub przeglądam programy studiów teologicznych na uczelniach kalwińskich, niektóre programy Artis libertares, ale i na potrzebne mi uczelnie polskie, polskie instytuty naukowe w PAN, etc. No i wchodzę przedwczoraj na stronę KUL i co widzę? A to samo, co od lat ponad 10: brak logo Teatru Akademickiego, brak historii Teatru jak i jego poszczególnych zespołów, nawet Mądzik jest w formacie minimum, mimo że reklamował KUL przez całe lata w świecie. Brakuje historii kulowskich festiwali KULLAGES, gdzie była cała czołówka artystów polskich na czele z Markiem Grechutą i ANAWA, OSSIAN w obydwu składach, Elą Adamiak, Jarosławem Markiewiczem, duetem gitarowym Alber i Strobel, wspomnianym kabaretem SALON NIEZALEŻNYCH z Jackiem Kleyffem, Januszem Weissem i Michałem Tarkowskim. No i tak dalej – cytując klasyka. Zdaje się, że obecni emeryci i renciści, a ówcześnie organizatorzy zespołów teatralnych i poszczególnych KULLAGES będą musieli się wziąć do tzw. roboty i napisać dokumentację. O tempora o mores, o czasy o obyczaje! Jak mówili starożytni. Najdalej jest tutaj w dokumentacji swojej działalności zespół parateatralny „Warsztatu”: na moim blogu „Świat jako teatr” jest od 2008 roku chyba 8 tekstów o Grotowskim i „Warsztacie” oraz kilka postów na Facebooku. Dalej, jest i rozwój: w tekście pod tytułem „Instytut Parateatru List do Izy Nowakowskiej Balet Parateatr” na tym samym blogu w 2009 r. przedstawiłem ideę Tańców Rotacyjnych, rozwijającą parateatralną akcję z 2006 r., pod nazwą „Pieśń wieczorna o nieskończonej ilości fal”, którą realizowałem z dziećmi moich przyjaciół na skraju Puszczy Rominckiej! Wśród merynosów, bocianów i mile zaskoczonych turystów leciały przez 4 godziny „Pieśni i tańce”. „List do Idy Nowakowskiej” ma już 3016 odsłon. Więc jest ważny. A trudny teoretycznie tekst dokumentujący warsztatowy spektakl „Oddech i sen” pod tytułem *Etiuda „Kruk” – demonstracja metody parateatralnej* ma 1279 wejść. Więc pisać i dokumentować jednak warto.

– Marek Kuchcinski: Wspominamy życie kulturalne i wydarzenia, które nas kształtowały, ale co było dalej? Jak te doświadczenia z czasów studenckich owocowały? Jak wpłynęły na nasze późniejsze życie? Ja korzystałem z doświadczeń KUL-owskich angażując się w latach 80. i 90. w działalność kultury niezależnej, próbując łączyć sfery wolnościowe z wielkim dziedzictwem naszej tradycji. Strych Kulturalny ma korzenie Kulowskie: Roger Scruton, Krzysztof Dybciak, Marta Sienicka, Stefan Makowiecki, Krzysiek „Rudy” Sawicki, Marek Matraszek, Janek Stepek – to ludzie, bywalcy Strychu, poznani przez KUL.  Andrzej uwagę kierował na kwestie ekologiczne i rozwijał talenty w sztuce słowa, w literaturze pięknej. Tomik wierszy Traffic jest uznawany przez niektórych znawców za jedno z większych osiągnięć poezji polskiej obecnego wieku. Wit, Ty chyba najbardziej konsekwentnie z nas trzech podążałeś drogą związaną z historią sztuki. Od lat 70. pracowałeś w Łańcucie na Zamku, w instytucji kultury, której głównym przeznaczeniem jest troska o zachowanie naszego dziedzictwa. Rzadko kiedy spotykamy ludzi, którzy tyle lat pracowali w jednym miejscu, w czasach zawieruch dziejowych, a Ty jeszcze stopniowo piąłeś się od pracownika noszącego ziemię, aż po dyrektora. Twoja kariera w jednym miejscu pracy przypomina drogę od giermka do rycerza, od czeladnika do mistrza, dawniej to była klasyczna droga kariery. Jak do tego doszło, co zapamiętałeś najbardziej? Co udało się zrobić? Opowiedz o tej pracy.

– Wit Wojtowicz: Bardzo dobrym doświadczeniem dla mnie była moja druga podróż w 1976 roku do Londynu i Paryża. Wtedy byłem u Piotra Jeglińskiego, który załatwił mi pracę, cyklinowałem podłogę u jakiegoś ministra niedaleko Łuku Triumfalnego, ale przede wszystkim zwiedzałem muzea. Wiele wówczas podpatrzyłem i zapamiętałem. To wspaniałe uczyć się sztuki na oryginałach. To były nie tylko muzea, ale budowle zarówno świeckie jak i sakralne, ich historyczne wnętrza wypełnione arcyciekawym i różnorodnym wyposażeniem, zespoły urbanistyczne, galerie, antykwariaty, pracownie. Tak było wszędzie za granicą. Z pobytu we Francji nie zapomnę też wizyty w Maisons Laffitte i mojego spotkania z Panami Jerzym Giedroyciem i Józefem Czapskim. To było niebywałe spotkanie i przeżycie dla mnie ogromne, a potem, parę dni później, z samym panem Jerzym w jakiejś kawiarni, gdzie kontynuowaliśmy naszą rozmowę.

            Z Lublina wyjechałem dość wcześnie. W listopadzie 1978 roku podjąłem pracę w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie. Starałem się także o przyjęcie do Łańcuta, ale usłyszałem tylko, że już nikogo po KULu nie przyjmą, a już na pewno nie Wojtowicza. Jednak po jakimś czasie pan dyrektor Władysław Czajewski mnie zatrudnił. Pracowałem tam bez przerwy od 1 maja 1980 roku do 23 lutego 2023, czyli w sumie w Muzeum-Zamek w Łańcucie przepracowałem 42 lata 8 miesięcy, z czego 32 lata i 2 miesiące byłem dyrektorem – starszym kustoszem tego wspaniałego zespołu zabytkowego – to piękny wynik. W 1980 roku byłem współzałożycielem Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w Muzeum.  Zostałem wybrany na zastępcę przewodniczącego Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej NSZZ Solidarność w Łańcucie. Szefem został ogromnie zasłużony związkowiec Stanisław Olech z łańcuckiej fabryki śrub. W Muzeum pracowałem wówczas w Dziale Artystyczno-Historycznym i zajmowałem się między innymi opisywaniem mebli. Wkrótce ogłoszony został Stan Wojenny, 13 grudnia 1981 roku…

 - Marek Kuchcinski: Właśnie, ten czas dzisiaj powoli jest zapominany. Opowiedz, jak go przeżywałeś, tutaj, w Łańcucie?

– Wit Wojtowicz: No cóż, zapanował wszechobecny i wszechogarniający smutek i zaczęło nas nękać pytanie jak to jest możliwe? Jak długo to potrwa? Spotkałem szereg świetnych nieulękłych Polaków, którzy także nie zgadzali się z tą rzeczywistością w jakiej przyszło nam żyć…. Od początku 1982 roku utrzymywałem ścisłe kontakty z podziemnymi strukturami Solidarności w Łańcucie (której sam byłem członkiem) i w Soninie.  W naszym środowisku najbardziej aktywnymi byli: Stanisław Olech, Wit Tybulczuk, Grażyna Kunysz, śp. Józefa Henzel, śp. Maria Miller, Janusz Trybus i wielu innych. Dr Wit Tybulczuk wspólnie z żoną prowadzili na probostwie aptekę i dystrybucję darów otrzymywanych z zachodu.  Odznaczyli się niezwykłym poświęceniem i to co wówczas we dwójkę przede wszystkim w tej aptece czynili, to wielka rzecz i nie zostanie zapomniana. W Soninie takimi aktywnymi działaczami było małżeństwo Maria i Stanisław Krzywonosowie, ks. Henryk Borcz, Wojciech Borcz i wielu innych. Wszyscy skupieni byli wokół znakomitego śp. ks. Jana Jakubowskiego, świetnego organizatora i działacza społecznego, który pomógł wielu ukrywającym się działaczom podziemnej Solidarności. Utrzymywałem także kontakty z RKW (Regionalną Komisją Wykonawczą Solidarności) w Rzeszowie poprzez niestrudzoną Basię Marczuk, która wówczas pracowała w Łańcucie i często się spotykaliśmy.  Za pośrednictwem Maryny Grad docierała do mnie prasa z Wrocławia. Gazetki i ulotki z terenów Wrocławia i Krakowa otrzymywałem od  śp. Barbary Tondos i jej męża Jerzego Tura, znakomitych historyków sztuki i świetnych w tamtym ciężkim okresie kolporterów.

Z tamtych czasów zachowało się niewiele pamiątek osobistych, kilka plakatów i szablon – matryca ulotki drukowanej przed wyborami o wymiarach przeciętnej książeczki do modlenia. Razem z moją śp. mamą przed wyborami w 1989 r. wydrukowaliśmy i przygotowaliśmy do kolportażu około 10 000 sztuk ulotek. Korzystałem wówczas z zachowanych matryc białkowych i ręcznie wykonanej z tektury kopioramki, farbę otrzymałem od Mieczysława Piłata. Ponad połowę nakładu przekazałem śp. księdzu prałatowi Władysławowi Kenarowi do dystrybucji na terenie kościoła nie tylko łańcuckiego. Mam nadzieję, że razem z mamą również dobrze przyczyniliśmy się do tych wyborów. Na zlecenie Staszka Olecha, a także innych osób wykonywałem razem ze śp. mamą transparenty pisane solidarycą, z którymi pielgrzymki udawały się do Częstochowy, oczywiście aby się przypomnieć, że Solidarność nadal żyje. Do Muzeum- Zamek w Łańcucie przekazałem szczęśliwie zachowany baner dotyczący wyborów, który był rozwieszany na ogrodzeniu sądu w Łańcucie, vis a vis punktu głosowania zlokalizowanego w dawnej sali gimnastycznej ówczesnego II Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Grunwaldzkiej. Drugi baner zawiozłem do IPN-u w Rzeszowie.

Marek Kuchcinski: I dalej pracowałeś w Muzeum?

– Wit Wojtowicz: Tak, po 10 latach pracy, w dniu 1 grudnia 1991 roku zostałem powołany na stanowisko dyrektora naczelnego Muzeum-Zamek w Łańcucie. Dla mnie praca w tym wspaniałym Muzeum, na stanowisku dyrektora była wielkim wyzwaniem i zobowiązaniem, nie miałem bowiem żadnych wcześniejszych doświadczeń w zarządzaniu zasobami czy ludźmi. Jako historyk sztuki pracujący w tym muzeum przed objęciem funkcji, od 10 lat wiedziałem co powinno zostać jak najszybciej naprawione czy zmienione. Po objęciu stanowiska z każdym dniem odnajdowałem nowe problemy lub one mnie znalazły, a były i takie, o których istnieniu zupełnie przedtem nie miałem pojęcia.  Niestety środków na ich rozwiązanie nie było prawie wcale. Trzeba było dobrze się zastanowić co należy uczynić w pierwszym rzędzie, a co może jeszcze poczekać. Ot, takie nieustanne oglądanie każdej złotówki ze wszystkich stron. Zamek na swoją markę pracował przez długie, długie lata. Wydawał na to ogromne kwoty z własnych środków oraz pozyskane z trudem dzięki własnym pracownikom i czasochłonnym zabiegom z różnych źródeł. (Przypis nr 1).

Muzeum – Zamek w Łańcucie bez wątpienia jest obecnie tak zwanym “Top Place”. Musi się szanować i postępować rozważnie, tak jak inne porównywalne z nim muzea, których jest bardzo mało w Polsce. Mam na myśli Zamek Królewski w Warszawie, Zamek Królewski w Krakowie, Muzeum Pałac króla Jana III Sobieskiego w Wilanowie czy też Muzeum Zamkowe w Pszczynie. To na tych muzeach należy się wzorować, z ich doświadczenia i dorobku korzystać. W okresie, w którym miałem honor i zaszczyt kierować tym niezwykłym zabytkowym zespołem rezydencjalnym udało się bardzo wiele dokonać. Muzeum – Zamek w Łańcucie zostało najpierw wpisane na listę Muzeów Rejestrowanych, a później na bardzo prestiżową listę Pomników Historii, którą prowadzi prezydent RP. Tylko w okresie od 2008 roku, kiedy pojawiła się możliwość aplikowania o środki unijne, aż do końca 2022 roku Muzeum – Zamek w Łańcucie wydało na zadania remontowo-konserwatorskie około 35,5 miliona złotych, a na zadania inwestycyjne około 118,5 miliona złotych. To znaczy, że w tym okresie wydatkowano łącznie na te działania prawie 160 milionów złotych. To naprawdę bardzo dużo. (Przypis nr 2).

Najważniejsze dla mnie było doprowadzenie Muzeum do jak najlepszego stanu, aby przekazując je osobie, która po mnie przyjdzie było nie tylko w bardzo dobrej kondycji, ale nawet w znacznie lepszej niż je otrzymałem. I tak się stało. Czas na Julin – dokumentację z pozwoleniami pozostawiłem. Cieszę się, że Zamek i prace wykonane w całym zespole rezydencjalnym zostały bardzo dobrze ocenione przez specjalistów. Jednym z dowodów uznania jest przyznanie w 2019 roku Muzeum – Zamek w Łańcucie najwyższego odznaczenia resortowego – Złotego Medalu “Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. W 2021 Muzeum zostało laureatem konkursu organizowanego przez Ministerstwo i Generalnego Konserwatora Zabytków i otrzymało tytuł Zabytek Zadbany w specjalnej kategorii za właściwe użytkowanie i stałą opiekę nad zabytkiem trwającą   co najmniej od 10 lat przed zgłoszeniem Muzeum do tego konkursu. Wykonanie wszystkich tych prac nie byłoby możliwe bez pełnego zaangażowania nad ich przebiegiem i nadzorowaniem poszczególnych zespołów przez Grażynę Ulmę, która była moim zastępcą oraz rozliczaniem tych ogromnych wielomilionowych kwot przez Martę Kwolek – Kuca i Marzenę Machniak, pełniących w kolejnych latach funkcję głównej księgowej w Muzeum.

Zamek w Łańcucie to także historia kilkudziesięciu lat Festiwali Muzycznych, których twórcą jest Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie oraz 50 lat Muzycznych Kursów dla młodzieży organizowanych przez środowiska warszawskie. Łańcut jest też miejscem spotkań politycznych. Muzeum-Zamek w Łańcucie w okresie sprawowania przeze mnie funkcji dyrektora odwiedziło łącznie 17 aktualnie urzędujących prezydentów różnych państw europejskich oraz dwóch będących już wtedy byłymi szefami tych krajów. Tutaj miały miejsce także spotkania z premierem RP, wizyty ambasadorów różnych państw, ludzi biznesu oraz czołowych przedstawicieli kultury i sztuki z całego świata. Przygotowania zamku do każdej wizyty a szczególnie o charakterze państwowym były dla nas świetnymi lekcjami z protokołu dyplomatycznego i etykiety. Po każdej takiej “akcji” posiadaliśmy większą wiedzę i lepsze umiejętności do jakże bardzo ważnego jak najlepszego przygotowania obiektu do tych przecież bardzo ważnych i znaczących wizyt oraz wydarzeń.

Tutaj odbyło się także wydarzenie bardzo istotne dla Zamku, czyli podpisanie deklaracji o utworzeniu Via Carpatii. I stąd moje pomysły, aby tym się bliżej i lepiej zainteresować. Rzucałem nieśmiałe propozycje, aby Julin, odległy 28 km od Łańcuta, stał się miejscem bardzo ważnym na mapie przebiegu Via Carpatii przez Polskę, aby był taką “Krzyżową Wschodu”. Nie znaleźliśmy jednak poparcia i pozostaniemy przy pierwotnej koncepcji, czyli Muzeum Łowiectwa i Kultury Leśnej. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby wrócić do tej myśli. Pan Prezydent Lech Kaczyński z ministrami infrastruktury podpisał tutaj umowę o Via Carpatii w 2006 roku. Rozmawiałem póżniej z panem ministrem Piotrem Glińskim, żeby tu zrobić spotkanie Ministrów Kultury państw, przez które przebiega Via Carpatia, aby można było rozpocząć wspólnie przygotowania do współpracy pod kątem Kultury i Ochrony Dziedzictwa kulturowego tej części Europy. Ta inicjatywa wydawała mi się bardzo sensowna, ale dzisiaj to już wyzwanie na przyszłość.

– Marek Kuchciński: Bardzo dobrze, że o tym mówisz, bo wiele pomysłów omawialiśmy podczas konferencji Europa Karpat w poprzednich latach, np. projekty związane z Via Carpatią i Via Kulturalią. W książeczce „Europa Karpat – Karpacz 2020”, piszesz, że „Via Carpatia to nowy szlak o wspólnych korzeniach kulturowych i historycznych, które przez lata pozostawały w strefie wpływów ZSRR, i który powinien umacniać regionalną różnorodność dziedzictwa kulturowego (…) Jego celem powinno być promowanie kultury i sztuki państw tej części Europy. Pod tytułem „ABC Trimarium” (…) …można by rozszerzyć współpracę wzdłuż tej drogi Dziedzictwa włączając np. uniwersytety, filharmonie, teatry…”  i tak dalej. Dalej proponujesz inne formy: cykliczne spotkania w szerokim pasie drogi o promieniu 100 km. Andrzej podobnie opisuje ten obszar kreśląc Crimson Road – drogę-szlak Karmazynowy turystyczny wyznaczany przez zabytki. Jest to propozycja optymalna, wręcz całego programu.

– Wit Wojtowicz: Via Carpatia, która przebiega na kresach Unii i łączy północ z południem, coraz bardziej staje się realna jako całość założenia, bo nie powinny nią jeździć tylko kontenery ze śrubami, z żywnością czy z meblami. Powinna być także drogą turystyki kulturowej, wymiany pomiędzy państwami Trójmorza i ważną na tym polu. Stąd też był pomysł owych 100 km (może być ich mniej): otóż w zamierzeniu zjeżdżamy z autostrady, coś zwiedzamy, wracamy na nią i kontynuujemy swoją dalszą podróż. Chodzi o zagęszczenie różnorodności ofert. Powinien być przy tym opracowany bardzo precyzyjny kalendarz tego, co się dzieje w tym obszarze, wynegocjowany z różnymi państwami i miejscami, żeby nie wszystko odbywało się tego samego dnia czy w tym samym nawet w tygodniu, oczywiście musiałyby być to imprezy cykliczne, które mogłyby ściągać turystów.

Ale patrząc w przyszłość, to ważniejsze od turystów są uniwersytety i pisząc o nich myślałem, żeby nawiązały one ze sobą współpracę, gdzie prowadzone byłyby badania dotyczące etnografii, historii, kultury, języka itp. Trójmorza. Nie jesteśmy wszyscy ogromnie ze sobą zaprzyjaźnieni, trzeba będzie dużej umiejętności poruszania się w tym obszarze, wielkiej dyplomacji. Najlepiej byłoby, gdyby przewodnictwo było cykliczne, żeby nikogo nie urazić, czyli tak jak w Unii – jesteśmy pół roku i potem przewodniczy ktoś inny. To chyba byłoby najbezpieczniejsze. Jestem przekonany, że to otworzyłoby możliwości konkurencyjności wobec Europy Zachodniej: postawmy na państwa narodowe otwarte dla gości.

Marek Kuchcinski: Czy moglibyśmy wskazać pewne cechy wspólne dla krajów Europy Środkowej i ich mieszkańców, które uzasadniałyby potrzebę współpracy?

– Wit Wojtowicz: Na pewno byliśmy zniewoleni przez tego samego wroga. Mamy więc wspólny interes, żeby nie dopuścić do powtórki. Mamy doświadczenia, nieraz nader bolesne. Różnie w tych krajach się dzieje, ale powinniśmy dążyć, żeby z czasem wszystko dobrze funkcjonowało. To nasz wielki interes! Nasze narody rozwijały swoją kulturę w oparciu o chrześcijaństwo i trwa to nadal w stopniu dużo większym niż na zachodzie.

– Marek Kuchcinski: W latach 90. Milan Kundera scharakteryzował Europę Środkową jako maksimum różnorodności na minimum terytorium, w odróżnieniu od Rosji i Niemiec. Z doświadczeń wynikających ze spotkań Europy Karpat powtarzają się takie wspólne cechy: doświadczenie sowieckiej dominacji w XX wieku, konieczność rozwoju komunikacji, potrzeba umocnienia odzyskanych wolności, świadomość solidarnościowej współpracy, która zastąpiłaby wojny pokoleniowe z sąsiadami…

– Wit Wojtowicz: Mamy do czynienia z utworzeniem tutaj strefy buforowej, to pomysł Stalina, który ściągał tutaj zwaśnione ludy i nastąpiło przemieszanie w tej części Europy. Trudno więc będzie coś stabilnego bardzo szybko budować, bo te waśnie są wielopokoleniowe. Ale musimy zrobić wszystko, żeby remontować nasze stosunki międzypaństwowe.

Andrzej Mazur: Mnie kłania się doświadczenie biznesowe, chociaż nigdy biznesmenem nie byłem, ale prowadziłem stronę przedsiębiorstwa prywatnego we Włocławku „Maxtfade” oni mieli hurtownię w Szanghaju. I ja prowadząc ich stronę napisałem ponad 260 artykułów o Chinach, również kilka postów o Jedwabnym Szlaku. Wartość tych obu szlaków jest duża, poprzez wymianę kulturową, handel, turystykę, podróże, poznawanie świata. Patrząc na jedwabny szlak, mapy, sieci w internecie, to co z tego wynika? Oni na tym jedwabnym szlaku zrobili historię tego szlaku, który sam w sobie jest opowieścią. I gdyby udało się zrobić to z Via Carpatią, to byłoby idealnie.

– Marek Kuchciński: Opowiadać o zabytkach, parkach narodowych, ogrodach, pięknych krajobrazach, różnych ludziach. Andrzeju, zwróciłeś niedawno uwagę, że jedyne miejsca na tej trasie, gdzie zachowany jest renesans, są w Polsce: Lublin, Zamość, Jarosław, Przemyśl i manierystyczny Krasiczyn.

– Wit Wojtowicz: Znakomity przykład działalności włoskich muratorów. A kilka lat temu próbę współpracy teatrów państw Trójmorza przeprowadził Teatr Rzeszowski organizując festiwal pod nazwą Transmisje – taka wspólnota teatralna Węgrów, Czechów, Litwinów i Polaków. Dobry początek. Uniwersytety mogą prowadzić te badania uprofilowane na Trójmorze, pokazywać, że jesteśmy też silnym organizmem, który jest nadal tym przedmurzem.

Andrzej Mazur: Tutaj mocny jak się wydaje punkt, to Gardzienice Włodka Staniewskiego, oni robili teatr nawiązujący bezpośrednio do sztuki greckiej trójjedynej chorei, więc element dialogowy Polska i Grecja jest oczywisty. W Lublinie Beata Michałkiewicz organizuje spotkania teatralne pod nazwą „Źródła dźwięku”, przyjeżdżają znakomite teatry, także Bałtów. Jest wiele rzeczy robionych, więcej niż nam się wydaje, więc należałoby właśnie opracować jakiś katalog wspólnych wydarzeń. Trzymałbym się ściśle trasy wzdłuż Via Carpatia.

– Marek Kuchcinski: Wit, kończysz swój tekst w Europie Karpat takim akapitem: „Czym zatem ma być VIA HAEREDITATIS TRIMARIUM? Przede wszystkim dla państw Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej winna być obroną przed obcą pogardą i własnym zwątpieniem…”

– Wit Wojtowicz: Genialne słowa prof. Władysława Konopczyńskiego. Gdy nami gardzą, poniżają i karcą nas bez żadnego logicznego uzasadnienia, to my najczęściej wbijamy wzrok w ziemię jak te potulne barany i wątpimy w Polskę i w siebie.  Brońmy się przed własnym zwątpieniem i przed pogardą innych! Czas najwyższy! Nie przegapmy tej szansy!


Przypis nr 1: Nieraz te wybory były naprawdę bardzo trudne. A przecież wartość finansowa całego zabytkowego założenia rezydencjonalnego wielokrotnie przekraczała wartość niejednej bardzo dużej nawet fabryki. Pracownicy Muzeum zarabiali w porównaniu z zatrudnionymi w innych zakładach pracy czy instytucjach bardzo mało. Gorzko sobie nieraz żartowaliśmy, że nie ma co się dziwić, gdyż przecież nie jesteśmy żadnym elektoratem. Nie chciano słuchać o tym, że odpowiedzialność wielu z nich jest ogromna. Nie przyjmowano do wiadomości, że prawie każda praca na ekspozycjach to nie jest zwykły remont, ale skomplikowane, nieraz nawet bardzo, prace konserwatorskie, wymagające obecności wykwalifikowanych specjalistów najwyższej klasy, których trzeba zatrudnić najczęściej z zewnątrz i zapłacić im zgodnie z obowiązującym stawkami. Tak więc koszty niektórych prac prowadzonych w Muzeum są dużo wyższe niż w innych instytucjach. Dochodziły do tego nieraz bardzo trudne rozmowy z celebrytami ze świata polityki czy też różnych urzędów. Nieposiadający najczęściej należytej specjalistycznej wiedzy i co więcej nie ponoszący faktycznie żadnej, nawet najmniejszej odpowiedzialności – o czym doskonale wiedzieli – próbowali wielokrotnie wywierać wpływ na działalność muzeum, aby realizować swoje – delikatnie mówiąc mocno niezdrowe wizje. Z takim kuriozalnym myśleniem spotykałem się niestety, w co trudno uwierzyć, wielokrotnie.

Przypis nr 2: Jeszcze na początku lat 90 – tych XX w. między innymi w obiektach zabytkowych, z uwagi na bezpieczeństwo ludzi, budynków i przechowywanych tam zbiorów założono System Sygnalizacji Włamania i Napadu a także ostrzegania o pożarze.

            W późniejszym okresie przeprowadzono:

–   generalne remonty zabytkowych obiektów: Storczykarni, Kasyna Urzędniczego i Maneżu. Po zrewitalizowaniu ich powstały tam nowe ekspozycje, 

– wybudowano nową centralną kotłownię likwidując szkodliwe emisje dostarczane przez stare, mocno wyeksploatowane kotłownie na koks i węgiel,

 – uporządkowano gospodarkę cieplną w Zamku i w innych budynkach zakładając nowe instalacje centralnego ogrzewania,

– przeprowadzono generalny remont sieci elektrycznych, 

– na budynkach Zamku, Oranżerii, Stajni, Wozowni i Ujeżdżalni całkowicie wymieniono dachówki i blachę na nowe pokrycie przeprowadzając także remont i konserwację więźby dachowej, 

– przeprowadzono pełną konserwację wszystkich wnętrz na drugim piętrze (ściany, w sufity, podłogi, oświetlenie, piece i kominki oraz znaczna część mebli), 

– na pierwszym piętrze pełnej konserwacji poddane zostały ostatnio między innymi: Sala Balowa, Galeria Rzeźb, Salon Kolumnowy, Pokój Werandowy oraz Apartament Chiński, dołączyły one do wcześniej odnowionych (na początku lat 90): Salonu Rokokowego, Salonu Bouchera, Salonu Narożnego,

– na parterze przeprowadzono konserwację w Apartamencie Brennu i w Pokoju pod Widokami,

– przywrócone zostały po wielkim remoncie i skomplikowanych pracach konserwatorskich do zwiedzania Łaźnie Zamkowe, które były zamknięte od 1944 roku,

– wykonano również generalny remont oraz prace konserwatorskie przy wszystkich elewacjach zamku, 

– po skomplikowanych pracach remontowych i konserwatorskich oddano do użytkowania dwa zrewitalizowane budynki – Ujeżdżalnię i Oranżerię. W nich znalazły się nowe ekspozycje i sale edukacyjne,

– przeprowadzono remont pergoli oraz obejścia starych kortów, ogrodzenia i bram parkowych a także dwóch portierni, 

 – wyremontowano pawilon parkowy Elisin i wiele rzeźb parkowych, 

– wyremontowano drogi i aleje spacerowe w całym parku, o łącznej długości około 7 km, 

– pozyskano do zbiorów pochodzące z Łańcuta talerze chińskie z końca XVII wieku oraz obraz przedstawiający Izabelę z Czartoryskich – Lubomirską z XVIII w a także wiele innych obiektów. Szczególnie dużo muzealiów zakupionych zostało po zwrocie dzieł sztuki do Dzikowa, 

– wykonano system oprowadzania w czterech językach z pomocą audio przewodników mobilnych oraz stacjonarnych jak również z możliwością ściągania właściwej aplikacji na telefon,

– przeprowadzono remonty dachu w Stajni oraz dachu na Wozowni, 

 – przygotowano dokumentację do remontu Julina oraz uzyskano stosowne pozwolenia na te prace, 

– generalnym remontem oraz pracami konserwatorskimi objęto całe fortyfikacje zamkowe oraz dwa mosty prowadzące do parku wewnętrznego, 

– zakonserwowano bardzo dużo dzieł sztuki, 

– odzyskano do zbiorów zamkowych dzieła sztuki starożytnej eksponowane od 1952 roku w Muzeum Narodowym w Warszawie, 

– skompletowano według obecnej wiedzy pełny zestaw inwentarzy łańcuckich z okresu od poł. XVIII w. do lat 30-tych XX w.,

-udało się odnaleźć w Petersburgu niezrealizowany projekt dekoracji ściany północnej Galerii Rzeźb, którego autorem jest Jean-Francois Thomas de Thomon,

– po odnalezieniu w Rzymie pochodzącego z Łańcuta obrazu Marii Cosvay przedstawiającego Henryka Lubomirskiego jako Amora, udało się pozyskać jego fotografię, co ułatwiło rekonstrukcję Salki w wieży obok Pokoju Werandowego,

– z archiwum w Kijowie pozyskano zdjęcie cyfrowe najstarszego dokumentu (akt lokacyjny Kraczkowej z 16 VIII 1369), który zawiera informację o tym, że wówczas Łańcut był miastem

– pozyskano do zbiorów liczne dary: między innymi – statut ordynacji łańcuckiej (od pana Gunthera Sprunkel’a z Niemiec), – obrazy i pamiątki po Bolesławie Janie Czedekowskim (od pani Herthy Czedekowskiej z Wiednia), – liczne książki z dawnej biblioteki łańcuckiej (od pana Przemysława Blocha z USA), – ok. 5500 pozycji książek i czasopism z kolekcji po Macieju Marii Putowskim (od pani Marceli Putowski).

– rozpoczęta została budowa oprogramowania ewidencji muzealnej “iArt”, służącego do administrowania i zarządzania muzealiami. To nowoczesny system cyfrowej ewidencji muzealnej. Od kwietnia 2022 roku rozpoczął funkcjonowanie projekt „wmuzeach.pl” umożliwiający digitalizację i udostępnianie różnego rodzaju obiektów dziedzictwa kulturowego. Zaczęto też tworzyć cyfrową mapę zamku i jego otoczenia w formie systemu informacji przestrzennej (GIS),

 – rozpoczęte zostały także prace nad nową ekspozycją archeologiczną w dawnym Kasynie Urzędniczym w oparciu o wykopaliska na terenie zespołu zamkowego oraz pozyskane na wzgórzu, na którym usytuowana jest obecnie Plebania, w miejscu starego zamku Pileckich i Stadnickich,

–  zaczęły się także również prace nad projektem “Sztuka stołu i sztuka kulinarna w Łańcucie” we współpracy z prof. dr hab. Piotrem Dumanowskim i prof. dr hab. Igorem Lylo. To wszystko jednak wymaga czasu i odpowiednich środków. Mam nadzieję, że te zamierzone projekty uda się w przyszłości zrealizować 

Oto co w ogromnym skrócie, ograniczając się jedynie do najważniejszych realizacji udało się przedstawić z prac wykonanych w Łańcucie. Muzeum – Zamek w Łańcucie zostawiłem prawie kompletnie wyremontowany, bez żadnych długów.  Zostały tylko pokoje parteru do zrobienia oraz do odtworzenia dawne kuchnie. Konieczne jest wykonanie rewitalizacji terenu całego zespołu hippicznego ze zmianą nawierzchni alejek, bo ta kostka brukowa jest bardzo niedobra i nieestetyczna. Trzeba także pomalować ściany zewnętrzne budynku Wozowni oraz fragmenty elewacji Stajni.

Rzecz jasna pozostały jeszcze sprawy, które były w tak zwanym toku, czyli remont generalny połączony z konserwacją Pałacu Myśliwskiego w Julinie. Została także dzięki wsparciu Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków wykonana część dokumentacji konserwatorskiej dla Zameczku Romantycznego. Pozostały także niezrealizowane plany związane z Ogrodami Historycznymi, Ośrodkiem Badań nad Historią Zamku, cyfrową rekonstrukcją księgozbiorów z Łańcuta według pozyskanych z USA kopii przechowywanych tam oryginalnych inwentarzy oraz z Julina, również zgodnie z istniejącym spisem przedwojennym. Możemy je bowiem, realnie rzecz biorąc, odtworzyć jedynie jako zespoły wirtualne. Ale naprawdę warto to uczynić. Marzyłem również o innych wirtualnych kolekcjach – Muzeum Samochodów jakie hrabia Potocki posiadał i o Wirtualnym Muzeum Pilawitów Potockich, które gromadzić będzie informacje i ilustracje wszystkich obiektów, dzieł sztuki, budowli itp. związanych z rodem Potockich nie tylko z Łańcuta. Nie ukrywam, że również bardzo pragnąłem utworzenia Wirtualnego Muzeum 10 Pułku Strzelców Konnych, ukazujące w jednym miejscu wszystkie pamiątki i dokumenty obecnie rozsiane po całym świecie zarówno w zbiorach państwowych jak i prywatnych.


Opisy do zdjęć

1Od lewej: Wit Wojtowicz, Andrzej Mazur, Marek Kuchciński, Łańcut 22.08.2024
2Bogdan Borusewicz z gitarą w Duszpasterstwie akademickim dominikanów na ul. Złotej w Lublinie
3Od prawej: Janusz Krupski, Bogdan Borusewicz, Wit K. Wojtowicz – u Dominikanów na Złotej w Lublinie
5Plakat ONOMATOPEJA, koncert na KUL -u 13. 04. 1975
6Plakat KULLAGES  72. /RU ZSP KUL/
7Wit Karol w 1975. Dziedziniec KUL
8Dziedziniec KUL-u w czasie Kullages 75. Fot WKW
9Katalog Grupy Twórczej INOPS czynnej na KUL-u w latach 70
10Dziedziniec Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, 1976 rok. Od lewej: Mieczysław Abramowicz „Metys” z Teatru Akademickiego KUL- Grupa Ubodzy, Marek Kuchciński,   Ryszard Tkaczyk, ps Raszek. Na dalszym planie Grzegorz Chomicki z Teatru  studenckiego Warsztat
11Od lewej: Janusz Malinowski – założyciel Teatru studenckiego Warsztat oraz członkowie grupy: Andrzej Mazur, Michał Zulauff, Agnieszka Golka, Grzegorz Chomicki, 1976
12Plakat KAIN I ABEL, Grupa Ubodzy ,1973, projekt Jan Młodożeniec
13 Plakat WŁÓKNA, 1973,   proj. Leszek Mądzik
14Plakat REQUIEM RYBA I KAMIEŃ, Scena Poezji, TA KUL, 1975
15Plakat PIŁAT. Grupa Ubodzy TA KUL
16Plakat KM (Ksiądz Marek) Warsztat TA KUL, 1975, proj. Konrad Kozłowski
17Znaczek SCENY PLASTYCZNEJ, (plastik,foto), proj. Leszek Mądzik
18Programy spektakli “Sceny Plastycznej” TA KUL
19Wnętrze autobusu, którym “Scena Plastyczna” Teatru Akademickiego KUL jechała na  festiwal w Londynie w 1976 roku, od lewej: Włodzimierz Kloc, Wit k. Wojtowicz, Krzysztof Mazur. W tylnej części autobusu zgromadzona była scenografia oraz bagaże.  Fot.  Stefan Ciechan
20Część zespołu “Sceny Plastycznej” przebrana dzięki zawartości garderoby teatralnej w “stroje wyjściowe” na bankiet pożegnalny, 1976 rok 
(od lewej) Alina Mądzik, Andrzej Mańka, Izabela Pereira-Kowalska, Andrzej Kowalski, Agnieszka Golka, Roman Brzezicki, Stefan Ciechan, Urszula Rezlaff, Urszula Surma, Włodzimierz Kloc. Fot Krzysztof Mazur (?) 197
21Zdjęcie tak zwane “marynarskie”, od lewej: Jan Żyliński i Wit K. Wojtowicz w stroju Royal Navy.  Londyn 1976
22Folder THE QUESTORS THEATRE. FOURTH INTERNATIONAL AMATEUR THEATRE WEEK, 1976
23Plakat KULLAGES 75.  Wiosna Kulturalna Studentów KUL
24Znaczek KULLAGES 76 (drewno)
25Znaczek KULLAGES 75 (plastik foto), proj. Małgorzata Pierzchała
26Znaczek Kullages 78
27“Spotkania.Niezależne Pismo Młodych Katolików”, nr 1, październik 1977. Projekt okładki wykonała Małgorzata Ocias-Butkiewicz
28Projekt okładki „Zapisu” nr 1 wykonany przez Wita K. Wojtowicza w czerwcu 1977 r
29Stopka „Zapisu” nr 1
30 Logo “Spotkań”
31Ksiądz abp Ignacy Tokarczuk i Janusz Krupski, 5. 11. 2002.  Fot.  Igor Witowicz 
32 od lewej: Wit K. Wojtowicz, Ilona Lesik-Stepek, Janusz Krupski. Fot Igor Witowicz
33Fot. od lewej: Wit K. Wojtowicz, Piotr Jegliński, Jan Andrzej Stepek, sierpień 1990
34od lewej: ks. dr Henryk Borcz, Wojciech Borcz i Wit K. Wojtowicz w Soninie przy odnalezionym po latach sprzęcie
35 od lewej: Stefan Szaciłowski, ZUZIA, Wit K. Wojtowicz – otwarcie wystawy w Domu  Słowa przy ul. Żmigród w Lublinie
36ECS (Europejskie Centrum Solidarności) Gdańsk -“Pokój Kuronia”. Tu prezentowany   jest trzeci powielacz Spotkań tzw.  “czerwony”. To nie jest Zuzia, ona jest eksponowana w Lublinie
37Czapski.  Dom redakcji “Kultury” w Maisons – Laffitte , rysunek Józefa Czapskiego 
38Piotr Jegliński
39“Konserwa” z ulotkami i miniaturkami książek. Takie prezenty przysyłał z Francji do  Polski Piotr Jegliński w czasach opozycji
40Wit K. Wojtowicz, 1980 r
41Wiedeń, 1975      
42Paryż, 1976              
43Baner wykonany przez Wita K . Wojtowicza przed wyborami w roku 1989
44Ulotka przedwyborcza nakład 10000 sztuk
45Ulotki i matryca wykonane przez Wita Wojtowicza w stanie wojennym
46Wit razem z Mamą przed wieżą zegarową łańcuckiego Zamku
47Wit Karol Wojtowicz, 2023
48Święto 10 Pułku Strzelców Konnych, Łańcut 26. 04. 2009 Janusz Krupski i Wit Wojtowicz oraz wartownicy Muzeum-Zamek w Łańcucie
49 Łańcut, uroczysty koncert “Norway Grants” w Sali Balowej na zakończenie projektu dotyczącego Storczykarni, d. Kasyna Urzędniczego oraz d. Maneżu, od lewej: Mirosław Chojecki, Janusz Krupski, Jan Strękowski, Anna Pakuła-Sacharczuk, Wit K. Wojtowicz
50od lewej: Bogdan Borusewicz i Janusz Krupski na Kongresie ” W drodze do wolności. Opozycja w Polsce lat 70-tych”, Warszawa 2009
51Mirosław Chojecki na wystawie w Rzeszowie zorganizowanej w WDK przez IPN. Fot.  Igor Witowicz
52Konferencja zorganizowana przez IPN w Rzeszowie, od lewej:  Jan Musiał, Antoni  Macierewicz, Janusz Krupski, Mirosław Chojecki
53ZUZIA, drugi powielacz SPOTKAŃ
54CZERWONY, trzeci powielacz SPOTKAŃ. Wit K.Wojtowicz: „Takim samym modelem był nasz pierwszy powielacz, przywieziony 10 maja 1976 r. do Lublina z Londynu, pod koniec tego roku Janusz Krupski przekazał go do Warszawy. My dostaliśmy Zuzię, która została przeze mnie “ochrzczona” w akademiku w podobny sposób jak śpiewał Kowboj Zuzia. Boki pierwszego powielacza były wykonane z niebieskiego plastiku i z racji miejsca jego nabycia nazwałem go “Francuzką o błękitnych biodrach”
55 ZUZIA
56Spotkanie po latach
57CZERWONY
58Pierwszy publiczny pokaz w pokoju hotelu Forum, w przeddzień rozpoczęcia kongresu    “W drodze do Wolności” w 2009 r. (od lewej): Janusz Krupski, Piotr Jegliński (kręci  korbką), za nim Janek Stepek syn Jaśka
59Oficjalna wystawa w czasie kongresu
60W drodze na Krym, w stepie szerokim Wit Stepowy
61 E-spotkania
62Spotkanie po latach, Łańcut 2019, od lewej: Janusz Czarski. Wit Wojtowicz, Ilona Spotkanie po latach, Łańcut 2019, od lewej: Janusz Czarski. Wit Wojtowicz, Ilona zd. Mirowska, Krzysztof Michałkiewicz, Marek Kuchciński

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Skip to content