Skip to content

archive of freedom

Andrzej Zapałowski

                

FROM THE ENCYCLOPEDIA OF SOLIDARITY IPN..

Andrzej Zapałowski, ur. 6.11.1966 w Wałbrzychu, dr hab. historyk, nauczyciel akademicki, polityk – Klub Poselski Konfederacji, poseł na Sejm RP IIII i IX Kadencji, poseł do PE VI Kadencji.

„Myśmy wierzyli w pokonanie Komuny”

(Wywiad z Andrzejem Zapałowskim)

Pytanie: – Skoro urodził się Pan w Wałbrzychu, to czy można się domyślać, że pochodzi Pan z rodziny o korzeniach kresowych?

Odpowiedź -Jeżeli można mówić o kresowych tradycjach mojej rodziny, to wspomnę tutaj, że mój dziadek pochodził z okolic Lwowa. Jako młody chłopak został powołany do armii austro-węgierskiej aby walczyć w I Wojnie Światowej. Gdy przez jakiś czas jego oddział kawalerii stacjonował w Hucisku Jawornickim, to poznał on tam i związał się z moją babcią. Później musiał dalej walczyć, tym razem w wojnie polsko-ukraińskiej, a następnie przeciwko bolszewikom. Po wojnie z bolszewikami jego jednostkę rozwiązano, prawdopodobnie w Tomaszowie Lubelskim. Wtedy otrzymał siodło i pieszo wrócił do swojej żony. Tam okazało się, że ma 3-letniego synka, o czym nie wiedział, bo spędził na wojaczce parę lat.

Wobec trudnej sytuacji materialnej dziadek zdecydował o wyjeździe rodziny do Francji. Tam zresztą urodził się mój ojciec. Jednak tuż przed II Wojną Światową dziadkowie z trzema synami wrócili do Polski na prośbę żony, która zachorowała tam na gruźlicę i nalegała, że chce umrzeć w swojej rodzinnej wiosce, w Hucisku Jawornickim. Tam za pieniądze zarobione we Francji dziadek wybudował dom. Z tejże wioski pochodziła też moja mama, zresztą córka tamtejszego wójta, a i jej dziadek piastował wcześniej to stanowisko. Najciekawsze jest jednak to, że mój ojciec poznał mamę akurat w Wałbrzychu.

-Jak do tego doszło, że pochodzący z Podkarpacia rodzice zamieszkali akurat w Wałbrzychu i że tam się Pan urodził?

-To dość ciekawa historia. Mego ojca ściągnął do Wałbrzycha jego brat, który został wywieziony na roboty do Niemiec i po wojnie osiedlił się właśnie w tym mieście. Z kolei moja ciocia ze strony mamy również wyprowadziła się do Wałbrzycha razem z mężem, który nie mógł mieszkać w Hucisku, bo był tam żołnierzem Armii Krajowej i musiał chronić się przed Ubecją. Zresztą nie udało mu się to i przesiedział dwa lata w stalinowskim więzieniu. Otóż ciocia ściągnęła z Huciska do Wałbrzycha swoją siostrę, którą poznał tam mój ojciec i ożenił się z nią. W ten sposób Wałbrzych stał się moim rodzinnym miastem, ale tylko na 3 lata. Rodzice tęsknili bowiem za Podkarpaciem. W 69 roku kupili dom w Przeworsku i tam się przeprowadziliśmy.

A co do Huciska Jawornickiego, to z tą wioską wiąże się dramat mego dziadka z czasów okupacji niemieckiej. Otóż, dziadek ukrywał wówczas troje Żydów. Było to młode rodzeństwo z Kańczugi. Tak długo prosili dziadka, że w końcu zlitował się i dał im schronienie na strychu swego domu.  W ciągu dnia młodzi Żydzi  siedzieli w kryjówce, a w nocy wychodzili na pole aby zażyć ruchu i przewietrzyć się. Niestety, kiedyś zauważył ich pewien mieszkaniec sąsiedniej wioski. Znam wprawdzie nazwisko tego nieżyjącego już człowieka, ale nie ujawnię ze względu na dobro jego niewinnej rodziny, przyzwoitych ludzi. Pewnego dnia tenże „szmalcownik” przyszedł do dziadka i powiedział, że wie o ukrywaniu przez niego trójki Żydów. I postawił przed dziadkiem dwie możliwości: albo dziadek sam ich wyda w ręce niemieckiej żandarmerii, albo on doniesie Niemcom o tym fakcie i Żydzi zostaną rozstrzelani wraz z całą rodziną dziadka.

Dziadek nie miał wyboru: z pistoletu, który trzymał w domu jako pamiątkę z czasów wojny polsko-bolszewickiej, po prostu zastrzelił szmalcownika a ciało zakopał. Ten dramat miał jednak swój ciąg dalszy. Zniknięcie szmalcownika spowodowało akcję żandarmerii. Niemcy rozpoczęli poszukiwania ogłaszając, że wioska na terenie której znalezione zostanie ciało tego człowieka, zostanie spalona. W tej sytuacji, pod osłoną nocy, dziadek z pomocą dwóch przyjaciół wywiózł z terenu wioski zwłoki zdrajcy i zakopał je daleko w lesie koło Łopuszki.

Dodam tu, że w Muzeum Rodziny Ulmów w Markowej nazwisko mego dziadka jest wymienione jako ratującego Żydów. Wiem też z przekazów rodzinnych, że przez 20 lat, aż do lat 60-tych, uratowani Żydzi przysyłali z USA paczki dla rodziny dziadka. Moja starsza o 10 lat siostra pamięta, że gdy była małą dziewczynką, to chodziła w płaszczykach, które oni  z Ameryki przysyłali. Warto zauważyć, że taki ludzki odruch ratowania Żydów nie był przypadkiem odosobnionym, ale dość częstym na wioskach Podkarpacia.  

– Z Pańskiego biogramu wynika, że w latach 1980-86 był Pan „działaczem nieformalnego opozycyjnego ruchu wewnątrz ZHP”. W roku 80-tym miał Pan zaledwie 14 lat. Jakie ma Pan wspomnienia z tego okresu?

-Jedno z tych wspomnień dotyczy bodaj 8-mej klasy Szkoły Podstawowej nr 2 w Przeworsku. Mieliśmy wówczas lekcje religii u ojców bernardynów. Otóż ksiądz katecheta zapytał się mnie i kolegi, czy nie powiesilibyśmy krzyży w szkole. A był to rok 1980-ty. Chętnie zgodziliśmy się. Wzięliśmy dwa czy trzy krzyże, weszliśmy po godzinie 15-tej do szkoły, z pokoju nauczycielskiego zabraliśmy dwa klucze do sali lekcyjnych i przybiliśmy te krzyże do ścian. Na drugi dzień była wielka awantura w szkole, ale tych krzyży nikt nie odważył się zdjąć i już tak wisiały.

W 82-roku, chodząc do szkoły średniej w Przeworsku związałem się z harcerstwem poprzez różne osoby, w tym Irenę Lewandowską, dzisiaj Kozimalę po mężu, która wówczas była studentką w Rzeszowie. No i w ramach harcerstwa rozdawaliśmy ulotki. No i po latach, gdy zaglądnąłem w IPN-ie do kilku teczek Bezpieki, to okazało się, że   przez dwa lata rozpracowywała nas Służba Bezpieczeństwa. Dwóch esbeków śledziło mnie w szkole, a dwóch kolejnych przed domem. Ja miałem u nich kryptonim „Jędrek” w ramach operacji „Niepoprawny”. Sprawę tę zakończono w 85 roku. I co ciekawe, w jednym z raportów SB widnieje zapis, że do mnie „nie było możliwości dotrzeć poprzez agenturę”. Czyli w tej mojej drużynie harcerskiej nie udało im się nikogo skaptować jako „TW” do informowania o moich działaniach. 

-Jakie to były działania? Może Pan podać jakiś przykład?

-Oczywiście, były to działania na miarę nastolatków, a nie prawdziwych działaczy solidarnościowego podziemia. Jak już wspomniałem, w ramach harcerstwa zajmowaliśmy się kolportażem ulotek i podziemnych wydawnictw dostarczanych nam z Rzeszowa przez Irenę Lewandowską. Zdarzały się też samodzielne działania, np. malowanie na murach antyreżimowych napisów, czy też zrywanie prorządowych.

 Przypomina mi się tu epizod z okresu stanu wojennego w jesieni 82-go roku, kiedy to byłem uczniem liceum zawodowego w Przeworsku. Mieliśmy wówczas praktyki zawodowe w różnych zakładach pracy. Mnie wraz z grupą kilkunastu uczniów przydzielono do zakładu „Zelmer” w Rzeszowie. Gdy przebieraliśmy się w ubrania robocze akurat w pomieszczeniach zakładowego oddziału PZPR, przywieziono tam cały stos plakatów anty-solidarnościowych. Podczas przerwy śniadaniowej wszedłem tam, odłożyłem na bok jeden plakat, a wszystkie pozostałe po prostu podarłem, przykrywając je następnie tym jednym całym. Zajęło to trochę czasu, więc nie było mnie na śniadaniu. Przed godziną piętnastą przyjechał jakiś pułkownik aby zabrać te plakaty i rozdzielić je pomiędzy różne zakłady pracy. Jak zobaczył co się z nimi stało, to zaczął strasznie krzyczeć. Natychmiast wszystkich nas ściągnęli z hali i zaczęły się przesłuchania. Nikt z nas nie przyznawał się, więc zapowiedziano  kontynuację przesłuchań w szkole w obecności oficera Służby Bezpieczeństwa.  Wszyscy w klasie oczywiście domyślali się kto to zrobił, bo tylko ja jeden byłem nieobecny w zakładowej stołówce w czasie przerwy śniadaniowej. Następnego dnia w szkole, gdy od rana oczekiwaliśmy na przyjazd oficera SB, jeden z kolegów głośno zarzucił mi, że to musiałem zrobić właśnie ja. I wtedy stała się rzecz niesamowita. Cała klasa po prostu zagroziła mu, że jeśli odważy się powiedzieć o tym na przesłuchaniu, to wszyscy zaświadczą, że zrobił to właśnie on. Byłem tyleż samo zaskoczony, co i wdzięczny koleżankom i kolegom. Gdyby nie ta reakcja całej klasy, to zapewne wyrzucono by mnie ze szkoły i nie ukończyłbym Liceum. Ostatecznie podczas przesłuchania nikt się oczywiście nie przyznał. W ramach odpowiedzialności zbiorowej wytypowano więc dziewięciu z nas jako głównych „prowodyrów klasowych”, a więc podejrzanych, i jako karę wpisano nam do dziennika „zachowanie naganne”.            

-Te opozycyjne zawirowania nie przeszkodziły w ukończeniu Liceum i wtedy, jak każdy abiturient, stanął Pan zapewne przed pytaniem: co dalej?

-Tak, to był dla mnie problem. Od dziecka miałem zainteresowania militarne i marzyłem o szkole oficerskiej, jednak z moim zacięciem opozycyjnym wobec komunizmu kariera  w wojsku peerelowskim była nierealna, o czym zresztą uprzedzano mnie. Zdecydowałem więc, że skoro w liceum miałem przedmiot „wychowanie obronne”, to wybiorę ten kierunek w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. Dobrze, że w formularzu wstępnym asekuracyjnie wpisałem jeszcze historię, bo okazało się, że we wstępnej rozmowie weryfikacyjnej odrzucono moją kandydaturę na kierunek obronny. W trakcie kolejnych lat studiów zrozumiałem – dlaczego.

No więc zdałem egzamin wstępny i dostałem się na historię. Gdzieś po dwóch miesiącach, gdy pociąg którym jechałem mijał stację Kraków-Płaszów, podszedł do mnie Andrzej Berestecki z Przemyśla i zaproponował kolportowanie antyreżimowych ulotek. W pierwszym momencie zawahałem się. Powiedziałem: „Wiesz, ja się teraz koncentruję na współpracy w organizowaniu niezależnego harcerstwa”.  Jednak gdy dojeżdżaliśmy do stacji „Kraków Główny”, spytałem go: „No to powiedz, Andrzeju, kiedy mam zacząć to robić?” No i na przełomie roku 85-go na 86-ty zacząłem kolportować ulotki.

-To był początek Pana „dorosłej” działalności opozycyjnej?

-Można tak powiedzieć. Chciałbym tu podkreślić, że to był wówczas okres bodaj największej zapaści w działalności opozycyjnego podziemia i zarazem największej apatii społeczeństwa. Po prostu prawie nikt już nie wierzył, że zmiana politycznej sytuacji w Polsce jest w ogóle możliwa. My byliśmy młodzi i naiwni, więc wierzyliśmy.

Zaczęliśmy tę naszą działalność od tego, że w pewnej „dziupli” na  Akademii Górniczo-Hutniczej drukowaliśmy, wtedy jeszcze na ramce, ulotki i takie „komplety katyńskie”. Oprócz nas dwóch, uczestniczyli w tym jeszcze – Andrzej Huk i Rysio Hano, obaj z Przemyśla.  No i kolportowaliśmy to głównie wśród studentów krakowskich uczelni.

Jakoś nie mogłem złapać namiaru na opozycyjne podziemie w naszej uczelni. Zorganizowaliśmy więc grupę kilkunastu osób i przyjęliśmy nazwę: „Niezależne Zrzeszenie Studentów – Grupa Legion”. W ramach tego naszego NZS-u rozpoczęliśmy wydawanie pisemka „Legion”. Wyszło tego kilkanaście numerów. Drukowaliśmy je najpierw na ramce, później na sicie. Nawiasem mówiąc, pierwszą ramkę, którą robiłem i na której drukowałem, mam do dzisiaj „na pamiątkę”. No i po roku tej naszej działalności okazało się, że tak naprawdę na tej mojej uczelni całe Niezależne Zrzeszenie Studentów – to tylko my.

Później udało nam się złapać kontakty i od 87-go roku rozpocząłem już współpracę z organizacją młodzieżową Konfederacji Polski Niepodległej.  Jednocześnie w Krakowie nieformalnie ukonstytuowała się taka tajna krakowska Komisja NZS-u, do której wchodziło po trzy osoby z każdej uczelni. Ja wszedłem tam z ramienia swojej WSP, z ramienia Uniwersytetu Jagiellońskiego był tam m.in. Paweł Graś, zresztą do dzisiaj „prawa ręka” Donalda Tuska, natomiast z Akademii Sztuk Pięknych była dziewczyna o imieniu Beata, nazwiska już nie pamiętam. No i w ten sposób rozpoczęliśmy już szerszą konspirację.

-Na czym polegała ta szersza konspiracja?

-W mieszkaniu, które wynajmowałem z dwoma kolegami, prowadziliśmy bardzo dużą „dziuplę”, bo co tydzień kolportowaliśmy odpłatnie do pięciuset sztuk samego Tygodnika „Mazowsze” oraz mnóstwo książek. Od 87-go roku jeżdżąc co tydzień do domu, przy okazji dostarczałem do Przeworska pół plecaka „bibuły”. Z kolei Andrzej Huk, Andrzej Berestecki, a później i Piotr Pilch, wozili „bibułę” do Przemyśla. Gdy zdarzyło się, że oni nie mogli, to ja dowoziłem te nielegalne przesyłki do Przemyśla, pod różne adresy.

W marcu 88-go roku, razem z kolegą z polonistyki, ś. p. Tomkiem Ceterą, ujawniliśmy się w naszej podziemnej gazetce „Legion”. Podaliśmy tam z imienia i nazwiska swoje namiary, przedstawiając się jako osoby kontaktowe w ramach Niezależnego Zrzeszenia Studentów.

-To chyba musiało być niebezpieczne?

-Początkowo nie wywołało to reakcji Bezpieki, ale później faktycznie, naraziło mnie to na represje. Podczas jednej z demonstracji aresztowano na kilkanaście godzin mnie oraz narzeczoną, późniejszą moją żonę, ś. p. Ewę. Oczywiście byłem długo przesłuchiwany, ale po tych przesłuchaniach odmówiłem podpisania protokołu. 

Jednak nie wszystkie osoby związane z władzą komunistyczną były złe. Po wypuszczeniu mnie z aresztu wezwał mnie dyrektor instytutu, profesor Jacek Chrobaczyński, i poinformował, że oficerowie Służby Bezpieczeństwa zażądali wyrzucenia mnie z uczelni, jednak on wraz z resztą kierownictwa Instytutu nie zgodził się na to.

Kolejny przypadek kontaktu z SB miał miejsce półtora miesiąca później. Podczas manifestacji 3-majowej przed Komitetem Wojewódzkim PZPR rzucała się w oczy taka duża czerwona flaga zwisająca ze ściany tego budynku, od góry do samego dołu. Niewiele myśląc podszedłem i zacząłem tę flagę zdzierać. W tym momencie podbiegło w moim kierunku kilku mężczyzn. W pierwszej chwili pomyślałem, że biegną aby mi pomóc, jednak po paru otrzymanych ciosach zrozumiałem, że to esbecy w cywilnych ubraniach. Zacząłem się z nimi bić oddając cios za cios. To był efekt moich paroletnich ćwiczeń sztuki walki. W dużo gorszej sytuacji znalazł się próbujący mi pomóc mój współmieszkaniec, Jacek Wowra. Po pierwszych ciosach niestety upadł i został potwornie skopany przez esbeków. Mnie, po dłuższej wymianie ciosów, też ostatecznie powalili na ziemię, ale jakoś nie kopali. Później podszedł do mnie jeden z esbeków i mówi: „Patrz skurwysynie coś mi zrobił!” Spojrzałem, i faktycznie, wyrwałem mu z kurtki cały rękaw.

Zaprowadzili nas pod  pomnik grunwaldzki i tam  zapakowali do samochodowej więźniarki. Jacek zgłosił esbekom, że zginął mu zegarek, jak go kopali przed budynkiem Komitetu. I wtedy, o dziwo, sierżant z więźniarki kazał esbekom iść i szukać tego zegarka.

Ostatecznie trafiliśmy do aresztu na ul. Montelupich. Tam rozebrali nas do naga i dla upokorzenia prowadzili korytarzami, po czym kazali się ubrać i zamknęli. Cele były tak przepełnione, że spałem na podłodze. Jacek jęczał z bólu całą noc, bo nie otrzymał żadnej pomocy medycznej, a miał całe plecy zakrwawione. Mnie się udało, bo poza paroma szturchańcami nic mi nie było. Po 48 godzinach zawieźli nas na Kolegium do Spraw Wykroczeń, gdzie wlepiono nam maksymalną karę plus jeszcze dodatkowo 30 procent za użycie przeciwko nam zwartej jednostki w celu aresztowania.

 Gdy wyszliśmy na wolność wymęczeni i nie myci od dwóch dni, to dowiedziałem się, że studenci prowadzą właśnie wiec protestacyjny na Uniwersytecie Jagiellońskim. I wtedy krótka w myślach rozterka: gdzie iść, do akademika, czy na wiec? Poszedłem na wiec.

Po dwóch dniach uczelnia zawiadomiła mnie, że wzywa mnie dziekan, prof. Andrzej Kastory. Pomyślałem, że już tym razem na pewno zostanę wyrzucony ze studiów.  Jakże byłem zaskoczony, gdy w gabinecie dziekana usłyszałem: „Pan bronił zasad, wartości, no więc proszę napisać podanie o zapomogę socjalną i uczelnia  ją Panu wypłaci”.  Byłem absolutnie w szoku, bo przecież w Polsce panowała jeszcze komuna, a krakowska WSP uważana była za najbardziej „czerwoną” wśród krakowskich wyższych uczelni. Ująłem się jednak honorem i nie podjąłem starań o zapomogę, bo nie dla zysku robiłem to, co robiłem.

-W 88-ym roku w Polsce rozpoczynała się powoli jakby polityczna odwilż. Jak ta sytuacja wpłynęła na działalność środowiska NZS-u w Krakowie?

-Wówczas pojechaliśmy do Warszawy aby złożyć do Sądu wniosek o ponowną rejestrację Niezależnego Zrzeszenia Studentów.  Zaczęliśmy też zapisywać chętnych do członkostwa w NSZ. I proszę sobie wyobrazić, że gdy postawiłem przed moją uczelnią stolik, to w krótkim czasie zapisało się do NZS-u ponad tysiąc studentów. A było to przecież na rok przed „Okrągłym Stołem”. Wydawaliśmy już wtedy studentom legitymacje członkowskie ze znaczkami za wpłacane składki. Wtedy też na uczelni zajęliśmy jedną tablicę, na której zawiesiliśmy podziemne ulotki KPN-u i NZS-u. No i ani rektor, ani nikt inny tego nie zerwał, mimo że prorektor był zarazem pierwszym sekretarzem PZPR w Krakowie. I muszę przyznać, że to wisiało do końca.

Później były te słynne wydarzenia krakowskie, a wcześniej powstały tzw. „grupy specjalne” NZS-u. Te grupy powołano w reakcji na to, co stało się w 87-ym  roku podczas demonstracji 3-majowej. Gdy wtedy wyszliśmy z katedry wawelskiej i zmierzaliśmy na miejsce demonstracji, to okazało się, że w drugim szeregu szło kilkudziesięciu esbeków ubranych po cywilnemu. I oni nagle całą czołówkę marszu zmasakrowali jakimiś pałkami i prętami.

Aby zapobiec powtórzeniu takiej sytuacji powołaliśmy właśnie takie „grupy specjalne”, nieformalne i zakonspirowane, w przeciwieństwie do praktycznie jawnego już stowarzyszenia. Po prostu na każdej uczelni zorganizowaliśmy kilkunastoosobowe grupy silnych i sprawnych studentów, wyposażonych w petardy oraz inny sprzęt do walki na wypadek konieczności odparcia agresywnej szarży esbeków. Pamiętam, że u nas w akademikach robiliśmy petardy i świece dymne z materiałów, które dostarczali nam chłopcy z Wydziału Chemii UJ-tu. Niektórzy studenci pracowali w różnych spółdzielniach i sporządzali sobie jakieś kolce i pałki. Od tej pory w naszych marszach protestacyjnych ci silni chłopcy szli za czołówką oraz po bokach i na końcu. Po raz pierwszy tak „uzbrojone” nasze nieformalne „grupy specjalne” zostały użyte  podczas 3-majowego pochodu w 88-ym roku. Wtedy esbekom i zomowcom nie udało się rozgonić marszu. Nasi studenci-ochroniarze potrafili też przerwać kilkanaście kordonów esbeckich podczas strajkowych demonstracji pod UJ-em. Ich największym sukcesem były jednak tzw. wydarzenia krakowskie z czerwca 88-go roku. Wówczas przez kilka dni ZOMO nie było w stanie wedrzeć się na teren Rynku.

W roku akademickim 88-89 nie było już takiej potrzeby i te grupy specjalne przestały już istnieć. Esbecy i zomowcy najwyraźniej nie mieli już zamówień ze strony swoich politycznych mocodawców na drastyczne stosowanie przemocy. Szkoda tylko, że o powołaniu przez NSZ tych nieformalnych grup prawie nigdzie do tej pory nie pisano.

Dodam tu, że podczas studenckich strajków krakowskich byłem w prezydium Komitetów Strajkowych i mam do dzisiaj mnóstwo oryginalnych dokumentów z podpisami Komitetów Strajkowych, bo zbierałem to wszystko. Mam też m.in. oryginalną listę, na której kilkudziesięciu pierwszych studentów zapisywało się do NZS-u, mam legitymacje członkowskie i wiele innych dokumentów. Trzymam te wszystkie dokumenty do dzisiaj i muszę znaleźć trochę czasu, żeby przekazać je krakowskiemu IPN-owi.

Przypomniał mi się tu pewien epizod z początku czerwca 88-go roku, jeszcze przed tymi strajkami. Otóż esbecy aresztowali wówczas na mojej uczelni kilku chłopców z pierwszego roku studiów. I w reakcji na to prorektor Jarowiecki, ten który był jednocześnie pierwszym sekretarzem krakowskiej PZPR, zawiesił ich w prawach studenta. Takie zawieszenie na pierwszym roku studiów równało się z niedopuszczeniem do zdawania egzaminów, a wiec praktycznie z usunięciem ze studiów. I pamiętam jak z dwoma kolegami wszedłem do jego gabinetu i oznajmiłem, że jeśli do jutra nie odwiesi tych studentów, to mu zrobimy strajk okupacyjny na uczelni. Prorektor spienił się ze złości, wstał zza biurka i zaczął krzyczeć: „wypierdalać mi stąd!” Okazało się jednak, że na drugi dzień ci studenci zostali odwieszeni.

Tak więc, my w Krakowie jeszcze przed 89-tym rokiem absolutnie jawnie i dość skutecznie działali. Pamiętam, że jeszcze jesienią 88-go roku urządziliśmy bojkot zajęć Studium Wojskowego, bo jego program zawierał propagowanie ustroju komunistycznego. Na czwartym roku studenci każdej uczelni mieli jeden dzień w tygodniu obowiązkowych zajęć w Studium Wojskowym. No więc z kilkoma kolegami weszliśmy w czasie zajęć do Studium Wojskowego  w naszej uczelni i powiedzieliśmy, że rozpoczynamy okupację tego Studium. No i wśród wykładających tam pułkowników rozpoczęła się zadyma. Przesiedzieliśmy tam do wieczora i w końcu dogadaliśmy się, że na zajęciach Studium Wojskowego nie będzie tematów politycznych, a tylko czysto wojskowe.   

   

-Kolejny rok był już wręcz przełomowy zapewne i dla NZS-u?

-Muszę tu powiedzieć, że jeszcze wiosną tego roku dla mnie osobiście przełomu nie było, bo władze PRL-u pozbawiły mnie możliwości otrzymania paszportu. W odmowie stwierdzono, że moja dotychczasowa działalność nie daje gwarancji „właściwego zachowania” za granicą.

Jednak rzeczywiście, rok 89-ty zwiększył możliwości działania NZS-u. Na początku tego roku, jeszcze przed „Okrągłym Stołem”, zorganizowaliśmy na WSP oficjalne Walne Zebranie wszystkich naszych członków i nikt z władz uczelni nam w tym nie przeszkadzał. Pamiętam, że główna aula uczelni wypełniona była studentami po brzegi. Młodzież studencka była wówczas bardzo patriotyczna i zaangażowana w rozpoczynające się zmiany systemu politycznego. To była ogromna wartość.

W 90-tym roku ukończyłem studia i zaciągnąłem się na pół roku do wojska, do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Pancernych w Poznaniu. Pamiętam taką sytuację, że chodziłem tam ze znaczkiem KPN-u. No i tylko raz zwrócono mi uwagę, że nie jest to w tym miejscu odpowiednie. Muszę przyznać, że wojowi wykładowcy całkowicie unikali tematów politycznych i byli wobec mnie tolerancyjni. Miałem tam gazety KPN-u ”Honor i Ojczyzna”, jeszcze z podziemia antyreżimowego, i prowokacyjnie rozłożyłem na moim biurku dwa czy trzy numery. No i absolutnie nikt z wykładowców i władz uczelni nie ingerował.

-Od kiedy zaczął Pan współpracować z Konfederacją Polski Niepodległej?  

-Z KPN-em zacząłem współpracować od 86-go roku w Krakowie. A mówiąc dokładnie, to przyłączyłem się i przez dwa lata należałem do organizacji młodzieżowej tego politycznego ugrupowania. A już formalnie złożyłem przysięgę i stałem się członkiem partii w 88-ym roku, w mieszkaniu Zygmunta Łenyka, szefa tego obszaru.

W końcu kwietnia 88-go roku, gdy rozpoczęły się te słynne strajki krakowskie i kiedy stanęła Nowa Huta, to Bezpieka rozbiła ileś tam nielegalnych drukarni w Krakowie. No i wówczas członkowie KPN-u (m.in. Maciek Gawlikowski) wpadli do mnie i poprosili nas o wydrukowanie ulotek oraz gazetki dla strajkujących hutników. No i przez trzy dni i nocy, prawie nie śpiąc, kilku z nas drukowało to na sicie.

Wcześniej koledzy z KPN-u nauczyli mnie drukowania na sicie nie z mydła, bo to śmierdziało, tylko z mleka „Bebiko-0” dla niemowląt oraz plakatówki. To się odpowiednio zagęszczało, przepuszczało przez pończochę i po naświetleniu całe gazetki drukowaliśmy. Do dzisiaj nie zapomnę jak patrzono na mnie w sklepach, gdy kupowałem cały duży plecak tego mleka dla niemowląt. No i wydrukowaliśmy przez te trzy dni chyba z kilkanaście tysięcy gazetek.

Nie zapomnę też zdarzenia, gdy po dwóch dniach bezustannego drukowania powiedziałem kolegom, że idę się przewietrzyć. Wychodząc  wziąłem ze sobą cały plecak ulotek. Przeszedłem się i przy kościele na Skałce, gdzie ludzie wychodzili po mszy, rzuciłem ulotki i zniknąłem, udając się na Wawel. Tam, pod figurą smoka wawelskiego zebrało się mnóstwo ludzi. Wszedłem na rusztowanie, bo był akurat remont, i rzuciłem z góry całą zawartość plecaka. Zauważyła to służba ochrony, więc zacząłem uciekać. Oni, aby mnie zatrzymać, zaczęli spuszczać kratę. Na szczęście zdążyli opuścić ją tylko do połowy i udało mi się wybiec.

Do nas często przychodzili ludzie z plecakami po te ulotki i to nie mogło ujść uwadze Bezpieki. Gdy po trzech dniach opuszczaliśmy wreszcie to mieszkanie, podeszło do nas dwóch cywilów, powiedzieli że są z milicji, że szukają tu pewnego bandyty i poprosili dwóch z nas o wylegitymowanie się. Gdy tajniacy zaczęli spisywać ich dowody, to nagle wszyscy pozostali koledzy wyciągnęli swoje i też poprosili o spisanie. Ci dwaj tajniacy byli tym najwyraźniej zaskoczeni i wręcz zażenowani. To był maj 88-go roku i studencka brać po prostu niczego już się nie bała. Nie mieliśmy już żadnego strachu przed milicją i esbecją. Ten przełom w świadomości studentów krakowskich dokonał się pomiędzy marcem i majem 88-go roku.    

-Zapewne od dawna byliście inwigilowani?

-Owszem. Przypomina się historia z takim chłopakiem, Piotrem Kędzierskim, który kiedyś przyszedł do nas, przedstawił się jako członek Federacji Młodzieży Walczącej i powiedział, że ma dojście do materiałów drukarskich i może nam trochę tego dostarczyć. I faktycznie, raz przyniósł to co nakłada się na ramkę drukarską, czyli „szyfon”, jak my to nazywaliśmy. Po paru dniach przyszedł z trudno osiągalną drukarską emulsją sprowadzaną z zagranicy. Mnie coś jednak tknęło, że to może być szpicel.

Owszem, korzystaliśmy z tego co przynosił, ale ta jego bezinteresowność wydała mi się podejrzana. To działo się na przełomie kwietnia i maja 88-go roku, w czasie strajków krakowskich. No i w czasie jednej z demonstracji, gdy podchodziłem do grupy chłopaków z Federacji Młodzieży Walczącej, zauważyłem tego Kędzierskiego jak kręcił się wśród nich, że niby swój, i wszystkim robił zdjęcia. Kiedy chłopcy potwierdzili, że on nie należy do ich organizacji, to po prostu powiedziałem im, że to jest esbecki szpicel. No i wtedy oni rozwalili mu aparat i mocno go pobili.

Pamiętam, że miałem wówczas lekkie wyrzuty sumienia, ale dzisiaj już ich nie mam. Po latach dowiedziałem się bowiem od Macieja Gawlikowskiego, który badał dokumenty archiwalne SB w krakowskim IPN-e, że ów Piotr Kędzierski faktycznie był esbeckim szpiclem. Donosił na wielu krakowskich działaczy i spowodował ich uwięzienie. Fakt ten został zresztą opublikowany przez Gawlikowskiego w prasie.

-Częściowo wolne wybory parlamentarne w 89-ym roku dawały już zdecydowaną i powszechną nadzieję na zmianę sytuacji politycznej w kraju. Jak wówczas starał się Pan wspomagać ten proces?  

-Pamiętam, że będąc w Przeworsku w kwietniu tegoż roku zobaczyłem w jednym ze sklepów powielacz do sprzedania, rzecz wcześniej wręcz nieosiągalna. Pożyczyłem więc od rodziców ileś tam zachomikowanych dolarów i w porozumieniu z Ireną Lewandowską oraz  Janem Sołkiem zrobiliśmy ten zakup. No i na tym powielaczu drukowaliśmy u Ireny w domu Biuletyn Wyborczy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”.

W roku 90-ym ujawniliśmy działalność KPN-u i osobiście uczestniczyłem w odtwarzaniu struktur tej partii na terenie woj. przemyskiego. Wspomnę tu, że KPN okupował wówczas budynki Komitetów Wojewódzkich PZPR. No i myśmy dostali informacje, że siedziba tego Komitetu w Przemyślu (nawiasem mówiąc dawny klasztor o.o. bonifratrów)  ma być przeznaczona na inne cele, niż oświatowe. Tymczasem chciano wówczas założyć w Przemyślu Kolegium Języków Obcych, lecz nie dysponowano odpowiednim budynkiem. W konsekwencji mogło nie dojść do powstania w Przemyślu tej uczelni. To mnie po prostu wkurzyło. Zwołałem więc 23-go stycznia 90-go roku przed budynek PZPR-u kilkunastu swoich chłopaków z KPN-u, uczniów z przemyskich liceów i z Federacji Młodzieży Walczącej, no i powiedziałem im: „wchodzimy i zajmujemy budynek!” Drzwi były zamknięte, więc wyważyliśmy je. Pracownicy Komitetu, w tym także kilku mężczyzn, byli w szoku. Oświadczyłem im, że właśnie okupujemy budynek. W reakcji na to owi mężczyźni zamknęli się w jednym z pomieszczeń. My zajęliśmy cały budynek i zabarykadowaliśmy drzwi zewnętrzne. W jednym z pomieszczeń w piwnicach odkryliśmy, że palone tam były dokumenty Komitetu. Tymczasem doszło do próby odbicia budynku przez oficerów Służby Bezpieczeństwa. Ja w tym momencie byłem na dachu i ściągałem ostatnią w Przemyślu czerwoną flagę komunistyczną. Ostatecznie, po negocjacjach z udziałem m.in. mecenasa Andrzeja Matusiewicza, Zbigniewa Bortnika oraz prezydenta miasta Kazimierza Nycza, budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR został – zgodnie z naszą wolą – przeznaczony na siedzibę Kolegium Języków Obcych 1)    

Na koniec tych wspomnień z działalności w ramach NZS i KPN nasuwa mi się tu refleksja, że najtrudniej było przetrwać lata 86 i 87. Wtedy panowała wśród krakowskiej młodzieży, a i wśród społeczeństwa, totalna zapaść i brak wiary w możliwość politycznej zmiany w Polsce. Jednak myśmy wierzyli w pokonanie Komuny. W tych latach w Krakowie była jakby symbioza  pomiędzy KPN-em, NZS-em, ruchem „Wolność i Pokój”  i Federacją Młodzieży Walczącej. To były jednak środowiska wówczas tak naprawdę nieliczne, bo liczące zaledwie po kilkadziesiąt osób. Dopiero od kwietnia 88-go roku organizacje te stały się bardziej masowe.

No i po tych burzliwych latach mam tę satysfakcję, że o „Krzyż Wolności i Solidarności” dla mnie wystąpił  sam krakowski IPN.

P.S.

Wywiad z dr hab. Andrzejem Zapałowskim przeprowadzony został jako z działaczem niepodległościowym, a nie naukowcem i politykiem. Warto tu jednak dodać, że ukończywszy studia historyczne i prawnicze, jest on aktualnie profesorem na Uniwersytecie Rzeszowskim, gdzie wykłada i kieruje Zakładem Polityki Bezpieczeństwa. Jest też obecnie posłem na Sejm X kadencji z ramienia Konfederacji Wolność i Niepodległość (wcześniej m.in. pełnił funkcję posła na Sejm III kadencji z ramienia Akcji Wyborczej Solidarność oraz europosła do Parlamentu Europejskiego w latach 2005-2009 z ramienia Ligi Polskich Rodzin, jak również radnego miasta Przemyśla ostatniej kadencji z ramienia Kukiz’15). Jest autorem wielu artykułów i książek na temat stosunków polsko-ukraińskich, w tym m.in. historii regionalnej i zbrodni OUN-UPA. Odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a także uhonorowany medalami: „Komisji Edukacji Narodowej”, „Pro Patria”, i „Za Zasługi dla Kresów”.

(Opracował K. Jacek Borzęcki)


 1)  Komentarz Marka Kamińskiego

    byłego przewodniczącego Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” w Przemyślu:

    Po raz pierwszy budynek KW PZPR w Przemyślu został przejęty jesienią 89-go roku. W rozmowie z wicewojewodą Stanisławem Żółkiewiczem doszliśmy do wniosku, że należy coś zrobić z tą siedzibą Komitetu Wojewódzkiego PZPR, bo tam jest dużo majątku, który jest rozkradany, no i niszczą partyjne dokumenty.

    To było gdzieś we wrześniu czy październiku 89-go roku. Zdecydowałem, że jako przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” pójdę tam i zajmę budynek. Wziąłem ze sobą swego ówczesnego kierowcę, Jana Jarosza, no i weszliśmy do budynku Partii. Pierwszego sekretarza KW PZPR, Zenona Czecha, akurat nie było, ale był jego zastępca, Antoni Wiśniowski. Powiedziałem mu: „W imieniu „Solidarności” przejmuję ten budynek, który nie powinien być zajmowany przez PZPR. Wasz czas już się skończył!”  

    No i o dziwo, nikt nie stawiał żadnego oporu. Wszyscy byli wystraszeni. Bez słowa spakowali się i opuścili budynek. Poleciłem Jankowi Jaroszowi zaplombować taśmą i pieczątką wszystkie pokoje oraz wszystkie garaże i samochody. Gdy wszyscy wyszli, zabrałem klucze i zamknąłem siedzibę Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Przemyślu.

    Mając już ten budynek, pojechałem do Warszawy z wicewojewodą przemyskim Stanisławem Żółkiewiczem, Andrzejem Matusiewiczem i Mieczysławem Napolskim, ówczesnym przewodniczącym Przemyskiego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Chciałem spotkać się z premierem Tadeuszem Mazowieckim aby zdać mu  relację. Premiera nie było. Przyjął nas szef Urzędu Rady Ministrów, Jacek Ambroziak. Zdenerwowany i jakby wystraszony krzyknął z pretensją w głosie: „No i co wyście tam w Przemyślu narobili?”  Ja na to: „Panie ministrze, o co panu chodzi? No, przejęliśmy majątek i nie wiemy co z nim zrobić”. Wobec wyraźnego braku poparcia powiedziałem: „Panie ministrze, nie ma premiera, a pan nie jest w stanie podjąć decyzji, no więc nie róbcie nic, ja sobie dam z tym radę”. No i wróciliśmy do Przemyśla, a tam dzwoni do mnie Stanisław Żółkiewicz i mówi: „Marek,  oni oddali im ten budynek!”

    Najwyraźniej sam premier Mazowiecki musiał o tym zdecydować. W każdym razie wojewoda przemyski otrzymał z Warszawy pismo, iż „Rząd podjął decyzję, że jest to majątek PZPR-u”.

    Oczywiście, następnego dnia przyszedł do mnie sekretarz KW PZPR, Antoni Wiśniowski, i z miną zwycięzcy zażądał oddania kluczy. „To jest nasze!” – powiedział. Cóż mogłem zrobić? Rzuciłem mu te klucze. I w ten sposób „komuna” wróciła do budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR. No a później, w styczniu 90-go roku, wszedł tam KPN i załatwił sprawę.                                                                                                                        (opr. – JB)


    Leave a Reply

    Your email address will not be published. Required fields are marked *