„Walczyłem z komuną – jak umiałem, i jak mogłem”
Jacek Borzęcki: -Panie Robercie, proszę, tytułem wstępu, powiedzieć parę słów o sobie.
Robert Majka: -Urodziłem się w 1962 roku w rodzinie inteligenckiej. Moi rodzice, niestety, szybko rozeszli się, i już jako roczne dziecko wychowywany byłem w rodzinie zastępczej moich dziadków. Największy wpływ na moje wychowanie , kształtowanie charakteru miała moja babcia (Karolina), która była gorącą polską patriotką. Za wypowiedzi antysowieckie przesiedziała 47 tygodni w więzieniu NKWD. I to ona nauczyła mnie polskiego patriotyzmu i wierności Polsce. Już jako dziecko dowiedziałem się od babci kim byli Sowieci, o Katyniu,
i czym była władza komunistyczna. Wyrastałem więc w atmosferze głębokiej nieufności do Związku Sowieckiego i do nielegalnej władzy ludowej w Polsce.
Dziadkowie żyli warunkach bardzo skromnych, wręcz w biedzie. Będąc małym chłopcem doświadczyłem wielu takich sytuacji, że w domu nie było co jeść. To były lata 60-te i 70-te.I co mnie tak naprawdę zmobilizowało do aktywnego włączenia się w działalność opozycyjną, to był ten klimat biedy. Jedyną szansę jaką widziałem dla siebie, to było zdobycie wykształcenia. Marzyłem, aby ukończyć studia, interesowałem się dziedziną polityki, a także historią Polski. Książki kupowałem za zbierane i sprzedawane butelki. Oszczędzałem na jedzeniu, ale pogłębianie wiedzy w tych tematach było i pozostało moim ”konikiem”.
J.B. – Początek lat siedemdziesiątych to był okres pewnego optymizmu związanego z przyjściem do władzy Edwarda Gierka i z nastaniem względnego dobrobytu, oczywiście w porównaniu do lat poprzednich. W większych miastach pojawiły się w sklepach dawniej trudno dostępne towary, takie jak np. Coca Cola, Pepsi, czy prawdziwa kawa i cytryny. Ruszyła budowa wielu zakładów przemysłowych i osiedli mieszkaniowych dla pracowników. Wówczas opozycja antykomunistyczna raczej nie miała szans na szerzej zakrojoną działalność. Zmiany te, jak wiadomo, nie wynikały jednak z ekonomicznych reform niewydolnego systemu politycznego, tylko były kupione przez Gierka za pożyczki zagraniczne. A że te pożyczki trzeba było zacząć spłacać, więc ten „dobrobyt” szybko skończył się. Przyszedł czerwiec-76 i protesty robotnicze m.in. w Radomiu, Ursusie i Płocku, spowodowane drastyczną podwyżką cen żywności. Jak pan wówczas, jako jeszcze młody chłopak, reagował na tę sytuację?
R.M. –Panie Jacku, ja miałem wówczas 14 lat. Trochę interesowałem się tymi protestami w Kraju, bo razem z babcią słuchaliśmy Radia Wolnej Europy, ale oczywiście wtedy nie byłem żadnym bohaterem, czy działaczem. Dopiero z perspektywy późniejszych lat zrozumienie znaczenia tej ówczesnej sytuacji było u mnie pełniejsze.
Świadomość potrzeby sprzeciwiania się systemowi komunistycznemu zrodziła się u mnie po słowach Papieża-Polaka podczas Jego pielgrzymki do Polski w 79 roku, no a jeszcze bardziej rok później, gdy wybuchły masowe strajki. Przemyśl wówczas nie był w centrum tych wydarzeń. Gdy jednak powstała „Solidarność”, a ja od września 81 zacząłem pracować w przemyskiej „Pomonie”, to oczywiście wstąpiłem w jej szeregi. Nawet włączyłem się w rozpowszechnianie ulotek solidarnościowych, choć nie było to nic wielkiego. Po prostu cieszyłem się, że choć w tak skromny sposób mogę uczestniczyć w działalności patriotycznej. Miałem wówczas straszne problemy życiowe, często po prostu nie miałem co jeść. Chciałem uczyć się w średniej szkole, ale musiałem zarabiać na życie, bo w domu była straszna bieda. Gdy dostałem stałą pracę w „Pomonie”, to nie chciano zwalniać mnie z dziennych zmian na lekcje w szkole.
J.B. –Rozumiem, że funkcjonowanie w ramach legalnie działającego związku zawodowego „Solidarność” raczej nie dawała zwykłemu związkowcowi wiele możliwości do wykazania się bohaterskim działaniem. Nie stanowiła też zapewne dla takiego „szeregowca” znacznego zagrożenia prześladowaniem, czy zwłaszcza uwięzieniem przez komunistyczną „Bezpiekę”. Jak to się więc stało, że Robert Majka, przeciętny i mało znany członek „Solidarności”, stał się rozpoznawalnym w antykomunistycznym podziemiu i tępionym przez Służbę Bezpieczeństwa przeciwnikiem totalitarnego systemu peerelowskiego socjalizmu?
-R.M. –Zdecydowana wola działania przeciwko peerelowskiemu systemowi pojawiła się u mnie z chwilą wybuchu stanu wojennego. Nie mogłem pogodzić się z tą agresją komunistycznej kliki przeciwko polskiemu narodowi. Postanowiłem otwarcie demonstrować swój sprzeciw wobec Stanu Wojennego, nie bacząc na konsekwencje i stawiając wszystko na jedną kartę. Zacząłem więc chodzić do pracy w „Pomonie” z odznaką „Solidarność” na piersiach. Tylko tyle, i aż tyle. Oczywiście, zakładowi ORMO-wcy dostawali szału.
W „Pomonie” udało mi się dotrwać gdzieś do połowy maja 82 roku. Pod koniec kwietnia wezwał mnie do biura kierownik zmiany: -„Masz jutro przyjść na pochód 1-majowy!” – rozkazał. Ja mu na to: „Rozmawia pan z niewłaściwą osobą, bo ja jestem polskim patriotą, a nie komunistą. I nie mam zamiaru chodzić na pochody pierwszo-majowe! A on na to: „Jak nie przyjdziesz na pochód, to ci zabiorę premię”. –„No to niech pan zabierze ją już teraz” – odparłem spokojnie.
Po 1 maja oczywiście zabrał mi premię, a niedługo potem zostałem wyrzucony z pracy.
J.B. –Ale wtedy nie można było być bezrobotnym. Praca była socjalistycznym obowiązkiem, a często nawet przymusem. Nieprawdaż?
R.M. –Tak. Następnie „pośredniak” wysłał mnie tym razem do pracy w przemyskim „Sanwilu”. Tam oczywiście też przychodziłem do pracy z odznaką „Solidarność”, i w dodatku w biało-czerwonej czapce. No i akurat podczas posiłku na stołówce, zakładowy ormowiec pobił mnie i zerwał odznakę. Na szczęście tych znaczków miałem więcej, więc następnego dnia przyszedłem do pracy z kolejnym. Tym razem zostałem tylko ostrzeżony, że gorzko pożałuję tego demonstracyjnego przyznawania się do „zdelegalizowanej antysocjalistycznej organizacji”.
Któregoś razu, podczas przerwy na posiłek, zawiesiłem na krzyżu w stołówce biało-czerwoną flagę, wskoczyłem na stół i zacząłem głośno protestować przeciwko wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego. Zarzucałem generałowi Jaruzelskiemu i władzy komunistycznej, że działają nielegalnie. Skutek był taki, że wystraszeni robotnicy milczeli, a zakładowy ormowiec złapał mnie i wyprowadził ze stołówki.
Następnego dnia, gdy stawiłem się na pierwszą zmianę, to od razu w szatni zostałem pobity do krwi przez ormowców. Potem wezwał mnie dyrektor i oświadczył, że jeśli będę chodził na terenie zakładu pracy z odznaką „Solidarność”, to wyrzuci mnie z pracy, bo ten związek zawodowy jest zabroniony i nielegalny. Ja mu odpowiedziałem, że nielegalna to jest władza komunistyczna PZPR, bo w 1947 roku wybory do sejmu były sfałszowane. Pan dyrektor zaniemówił, wytrzeszczył na mnie oczy, po czym sczerwieniał i ryknął: -„Wynoś mi się, kurwa, z zakładu! Jesteś dyscyplinarnie zwolniony!”.
J.B. –Rozumiem, że w kolejnych miejscach Pana pracy działo się mniej więcej tak samo?
R.M. –Dokładnie. Jednym z kolejnych moich miejsc pracy był „Elektromet”, do którego po jakimś czasie zostałem skierowany przez ówczesny tzw. „pośredniak” przy przemyskim Urzędzie Miasta. No i tam, oczywiście, też przychodziłem ze znaczkiem „Solidarność”. I też najpierw były ostrzeżenia, potem pobili mnie ormowcy, a na końcu, po kolejnej wizycie Służby Bezpieczeństwa w zakładzie, wyrzucili mnie z pracy.
Z kolejnego miejsca pracy, czyli z MZK, gdzie pracowałem najpierw w lakierni,
a następnie na myjni, wyrzucono mnie za przynoszenie radia i puszczanie na cały głos audycji Radia Wolna Europa. Natomiast z Zakładów Płyt Pilśniowych zostałem zwolniony za ustawienie na stołówce płyty z napisem żądającym uwolnienia więźniów politycznych w Europie Wschodniej.
Jedną z kolejnych prac miałem rozpocząć 2 maja 1988 roku w przemyskim „Sanepidzie”. Tymczasem 1-go maja przemyska „Solidarność” organizowała pochód skierowany przeciwko władzom komunistycznym. Oczywiście, uczestniczyłem w tym pochodzie, a co więcej, niosłem na przedzie pochodu wieniec z literą V, czyli symbolem zwycięstwa. Wszyscy mnie widzieli, a ktoś nawet pstrykał zdjęcia (takie zdjęcie jest w archiwum IPN w Rzeszowie).
Gdy 2 maja rano stawiłem się do pracy w „Sanepidzie”, wszyscy tam jakoś dziwnie na mnie patrzyli. Posadzono mnie w jakimś pokoju, do którego wkrótce weszła dyrektorka, czterech esbeków i trzech milicjantów. Jeden z esbeków, bez żadnych wyjaśnień założył mi kajdanki. Gdy spytałem: -„Za co?” Odpowiedział: -„Dowiesz się pan na komendzie”. Gdy wyprowadzali mnie i wieźli na SB, to cały czas się z zadowoleniem uśmiechałem się. Wszak traktowano mnie, skromnego działacza przemyskiej opozycji, jak jakiegoś znaczącego przeciwnika politycznego. A przecież działałem samotnie,
w pojedynkę. To zresztą było szokiem nie tylko dla SB-cji, ale także dla niektórych działaczy przemyskiej „Solidarności”.
J.B –Czy to była pierwsza przymusowa wizyta Pana w tej instytucji?
R.M. –Nie. Po raz pierwszy trafiłem na SB w dniu 31 sierpnia 82 roku, po manifestacji na Kamiennym Moście.
Przed tą manifestacją szedłem przez Rynek w kierunku Kamiennego Mostu, i przed Urzędem Miasta zatrzymał mnie patrol ORMO. Wysoki, barczysty ormowiec zażądał okazania dowodu osobistego. A ja zawsze nosiłem w dowodzie napisane czerwonym flamastrem hasło „Precz z komuną!”.
No i on wziął ten mój dowód, oglądał przez chwilę i spytał: -„A co to jest?”Ja na to: -„A co, nie widzi pan, że tam pisze „Precz z komuną”?. On zdębiał, a po chwili chwycił mnie za kark, tak jak się łapie królika, wciągnął do budynku Urzędu Miejskiego i postawił przy ścianie. No to ja podniosłem obie ręce do góry. Przechodzący obok mnie interesanci patrzyli na tę scenkę z wyraźnym przerażeniem. Zmieszany tym ormowiec spytał ściszonym głosem:
-No i co ty robisz?
Ja na to całkiem głośno:
-A od kiedy to jesteśmy na „ty”?
On więc ponownie spytał:
-Co też pan wyprawia?
-No przecież jest teraz w Polsce komunistyczna okupacja – odpowiedziałem na cały głos, tak żeby wszyscy słyszeli.
W tym momencie wszedł do budynku dowódca patrolu i powiedział: -Jak już sprawdzony, to wypuść go.
Skoro mnie puścili, to pomyślałem, że już będę miał spokój. Ruszyłem więc dalej, a tam kolejny patrol ORMO zatrzymał mnie do wylegitymowania. Mój dowód z napisem „Precz z komuną” musiał zrobić tym razem większe wrażenie na ormowcu, bo nagle wyjął pistolet i zamachnął się na mnie. Na szczęście zdołałem uchylić głowę i cios zjechał mi po klatce piersiowej. Przeraziłem się, że teraz on mnie zabije. Jednak powstrzymał go jego kolega z patrolu, mówiąc: -„Daj spokój, co ty kurwa robisz?” No i na szczęście skończyło się tylko wykręceniem mi rąk do tyłu i kopniakiem.
Idąc dalej spotkałem kolegę, Marka Kędzierskiego, który poprosił mnie o pomoc w przemywaniu uczestnikom manifestacji oczu, po tym, jak ZOMOWCY zaatakowali ich gazem łzawiącym. No więc razem z Markiem przecieraliśmy im oczy gazikami zamoczonymi w wodzie z octem. I wtedy nadjechała „suka” milicyjna z esbekami. Złapali nas, zakuli w kajdanki, zawieźli na SB i postawili pod murem. No to oczywiście powtórzyłem tę scenkę z podniesieniem rąk do góry i odpowiedzią, że jest „komunistyczna okupacja Polski”.
Po wprowadzeniu mnie do wnętrza budynku, poznałem tam po raz pierwszy późniejszego majora Krzysztofa Bobińskiego, wtedy jeszcze w randze kapitana. Podczas przesłuchania w ogóle nie odpowiadałem na jego pytania. Groził mi więzieniem, ale po 24 godzinach wypuścił mnie.
J.B. –Czy ma Pan jeszcze jakieś inne wspomnienia spotkań z Bezpieką?
R.M. –Oczywiście. Chyba najgorsze wspomnienia mam z 86 roku, gdy z przemyskiej mleczarni, w której wówczas pracowałem, esbecy zabrali mnie do jarosławskiej komendy SB. Tam przesłuchujący mnie esbek w pewnym momencie wyjął pistolet i powiedział: -„No to, skurwysynu, koniec zabawy z tobą. Z tego budynku wychodzi się tylko przez komin”. Po czym przyłożył mi pistolet do głowy i powiedział: „A teraz cię zastrzelę”. Pomyślałem sobie: „Panie Boże, w Twoich rękach moje życie”. Zamknąłem oczy i zacząłem się głośno modlić. Skończyło się tak, że esbek „wymiękł”, schował pistolet i wyszedł z pokoju.
Pamiętam, jak w lutym 86-tego roku zrobili mi w domu rewizję. Pozabierano mi wówczas różne podziemne publikacje i parę sztuk „bibuły” „Solidarności Walczącej”. Byłem też wielokrotnie zatrzymywany na 48 godzin, zwłaszcza przed różnymi rocznicowymi manifestacjami.
Podczas przesłuchań grożono mi, ale też wielokrotnie proponowano współpracę. Gdy odmawiałem, to grożono mi. Kiedyś w przemyskiej komendzie jeden z esbeków postraszył mnie, że jak nie pójdę na współpracę, to …”wsadzimy cię do pierdla, a tam znajdą się zboczeńcy i pedały, którzy z dupy zrobią ci sito”. Innym razem namawiający mnie do współpracy oficer, zaproponował pieniądze, a nawet oferował znalezienie mi … kandydatki na żonę. Gdy odmówiłem, to oczywiście groził. Jednak nie groził śmiercią, ale czymś równie strasznym. Powiedział: –„Jak się nie zgodzisz, to wyrobimy ci taką opinię nieroba, czubka i pedała, że nie będzie ci się chciało żyć”.
J.B. –Czy Pana zdaniem SB zrealizowało tę groźbę?
R.M. –Uważam, że tak. Wszak jedną z wielu represji Bezpieki była „szeptanka”, czyli rozpowszechnianie, poprzez swoich agentów, różnych kłamliwych, deprecjonujących i ośmieszających plotek. Mieli przecież swoich tajnych agentów w przemyskim środowisku opozycji antykomunistycznej. I najgorsze, że ludzie w takie plotki wierzyli. Niestety, doświadczyłem tego na sobie. Esbecy urobili mi w Przemyślu opinię dokładnie taką, jaką zapowiadał ten oficer. No i wielu działaczy przemyskiej opozycji totalnie mnie lekceważyło. Niektórzy wręcz upatrywali we mnie człowieka niespełna rozumu, szaleńca, a nawet homoseksualistę. Jak wiadomo, z plotkami trudno jest walczyć, więc kobiety stroniły ode mnie i rodzinę udało mi się założyć dopiero w 2006-tym roku.
Kiedyś wręcz napuszczono na mnie psychiatrę. Stało się to po pamiętnym 19 lipca 89-go roku. Wówczas roznosiłem ulotki „Solidarności Walczącej”, potępiające wybór na prezydenta Polski – przez nie w pełni demokratyczny parlament – zdrajcę polskiego narodu, generała Wojciecha Jaruzelskiego. W efekcie, na początku lat 90-tych nie tylko postkomuniści, ale i środowisko „Unii Wolności” traktowało mnie jak najgorszego wroga.
Wielokrotnie byłem bity przez tzw. nieznanych sprawców. Zdarzyło się to np. w 1994 roku, gdy jakiś facet przy wyjściu z bramy uderzył mnie głową i złamał mi nos. A ostatni raz zostałem napadnięty w 2003 roku, kiedy to nieznany sprawca uderzył mnie kantówką w głowę. Ledwo mnie odratowano. Do tej pory mam na głowie cztery szwy.
J.B. -Ale powróćmy do tego pobytu na przemyskiej komendzie SB w dniu 2 maja 1988 roku, po aresztowaniu Pana w „Sanepidzie”.
R.M. –Otóż, byłem wówczas przesłuchiwany przez Krzysztofa Bobińskiego, już w randze majora. No i on w reakcji na moje milczenie, nie tyle zdenerwowany, co raczej sfrustrowany i zmęczony, w pewnym momencie powiedział do mnie: -„Człowieku, i co my, kurwa, mamy z tobą zrobić?
Tego popołudnia, aż do nocy, major Bobiński co jakiś czas wychodził z tego pokoju, i znowu wchodził. Próbował dyskutować ze mną, pytał o coś. A ja wciąż tylko milczałem, wpatrując się w jeden punkt na ścianie.
Gdzieś przed szóstą rano znowu major Bobiński przyszedł i mówi:
-No powiedz coś, bo ja kurwa oszaleję. Mam już ciebie naprawdę dosyć!
A ja ani słowa. I wtedy on, po chwili milczenia, nachylił się ku mnie i ściszonym głosem rzekł:
-Mam dla ciebie propozycję. Dostaniesz paszport i wyjedziesz na Zachód.
-Dziękuję, nie chcę – odpowiedziałem.
–Jak to, nie chcesz? – odezwał się coraz bardziej zdenerwowany. -Przecież tutaj biedujesz, a tam będziesz miał lepsze życie. Wielu działaczy „Solidarności” już z tej okazji skorzystało. Ty jesteś za kapitalizmem, a na Zachodzie takim jak ty dają wszystko. My ci przecież dajemy szanse!
-Nie, ja nie wyjadę!- odpowiedziałem zdecydowanie.
On nerwowo nie wytrzymał:
-No wiesz? Z tobą jest coś nie tak. Ty jesteś po prostu pierdolnięty!
J.B. –Czy to było już ostatnie aresztowanie przez SB?
R.M. Nie, panie Jacku. W dniu pamiętnych wyborów, 4 czerwca 89-go roku, zostałem aresztowany w Przemyślu, razem z Markiem Wiąckiem, za publiczne protestowanie przeciwko wcześniejszym tajnym układom elity „Solidarności” i komuny w ośrodku MSW w Magdalence. SB zgarnęła nas przed dworcem PKP, gdzie staliśmy z transparentem „Chcemy wolności. Precz z PZPR”.
Półtora miesiąca później, 19 lipca 89-go roku, urządziłem ostatnią samotną akcję protestacyjną, tym razem przed Komitetem Wojewódzkim PZPR. Protestowałem tam przeciwko wybraniu, przez ten nie całkiem demokratyczny parlament, zdrajcy polskiego narodu, sowieckiego agenta, generała Wojciecha Jaruzelskiego – na prezydenta Polski. Wówczas esbecy już nie ośmielili się mnie aresztować. Prosili jedynie o przerwanie protestu. Oczywiście, bez skutku.
J.B. –To prawda, że ugoda części solidarnościowej opozycji z reprezentacją władz PRL nie miała nic wspólnego z demokracją i sprawiedliwością. Po prostu gwarantowała przestępczej komunistycznej elicie „miękkie lądowanie”, czyli bezkarność oraz uwłaszczenie na państwowym majątku. Dla wielu była to jednakże konieczna cena za pokojową transformację ustroju polskiego państwa. I nawet jeśli nie ma pewności, czy próba pełnego rozliczenia przestępczej elity komunistycznej i jej zbrodniczej Służby Bezpieczeństwa doprowadziłaby do tragicznej w skutkach wojny domowej, to jednak niewątpliwie było takie ryzyko. Rozumiem oczywiście, że dla Pana, jako działacza radykalnej „Solidarności Walczącej”, była to zdrada takich wartości jak wolność, demokracja i sprawiedliwość. Proszę jednak powiedzieć, czy z aktualnej perspektywy niepodległej i demokratycznej Polski dnia dzisiejszego nie żałuje Pan tych 8 lat politycznej walki? Było to demonstrowanie moralnego potępienia i Pańskiej dezaprobaty dla peerelowskiego systemu totalitarnej władzy. Było to działanie podejmowane w pojedynkę i na swój sposób heroiczne. Wprawdzie nie powodowało mobilizacji społeczeństwa do przeciwstawiania się komunistycznemu systemowi władzy, jednak angażowało Służbę Bezpieczeństwa i ewidentnie uprzykrzało jej życie. I to był oczywisty plus. Czy jednak warto było, i czy dzisiaj te lata nie wydają się Panu stracone?
R.M. –Faktycznie były to dla mnie lata bardzo ciężkie. To był okres skrajnej biedy, ciągłego zwalniania z pracy i niepewności jutra. Jednak czymś najgorszym i najcięższym dla mnie do zniesienia była okazywana mi przez wielu ludzi pogarda. Bardzo to bolało, ten brak akceptacji przez współmieszkańców i współobywateli za to tylko, że miałem odwagę mówić prawdę i być niewygodny dla peerelowskiego systemu. A przecież robiłem to nie dla własnych korzyści, tylko dla Polski, a więc dla tychże współmieszkańców i współobywateli. Komunistyczna Służba Bezpieczeństwa wprawdzie nie odebrała mi życia, ale uprzykrzała mi je w różny sposób, także przez kłamliwe plotki. Przed plotkami nie sposób się bronić, a one przedstawiały mnie w jak najgorszym, upokarzającym i ośmieszającym świetle. Pozbawiały mnie nie tylko uznania i szacunku wśród wielu działaczy opozycyjnych i mieszkańców Przemyśla, ale wręcz uniemożliwiały założenie rodziny. Udało mi się to dopiero w 2006 roku. Ale mimo wszystko nie żałuję. Ja nie robiłem tego komuś na przekór. Po prostu nie mogłem zgodzić się na udawanie normalnego życia w systemie dominacji sowieckiej, w systemie komunistycznego zakłamania i przemocy. Aby mieć szacunek do samego siebie, musiałem walczyć z tym systemem. A walczyłem tak, jak umiałem, i tak jak mogłem. Zapłaciłem za to wysoką cenę. Gdyby nie Łaska Boża i wsparcie Ducha Świętego w trudnych chwilach, mogłoby mnie już dawno nie być wśród żywych. To przeświadczenie czuję do dzisiaj, każdego dnia.
Intervista condotta e curata da Jacek Borzęcki
Notka biograficzna:
Bohater tego wywiadu, Robert Majka, był członkiem „Solidarności Walczącej” od czerwca 1983 – do maja 1990, i zarazem przedstawicielem dr Kornela Morawieckiego na dawne województwo przemyskie. Po roku 89-tym wstąpił do Partii Wolności Kornela Morawieckiego i reprezentował tę formację w Przemyślu.
Jego życie zaczęło się układać pomyślnie dopiero od 1995 roku, kiedy to rozpoczął pracę w przemyskim Urzędzie Miejskim. Pracował tam do 2015 roku, a następnie w Straży Miejskiej do roku 2017-go. W latach 2002-2006 pełnił funkcję radnego w Radzie Miejskiej, gdzie wyróżnił się zaproponowaniem uchwały wzywającej do lustracji samorządu z prezydentem miasta na czele. Był członkiem Trybunału Stanu w latach 2015-2018. W listopadzie 2018 roku został posłem na Sejm RP. Stało się to w taki sposób, że jako drugi na liście wyborczej partii Kukiz-15, wszedł na wakujące miejsce po rezygnacji posła Wojciecha Bakuna, który po wygranych wyborach samorządowych został prezydentem Przemyśla.
W ostatnich kilku latach zdobył wyższe wykształcenie. Najpierw ukończył politologię w Państwowej Wyższej Szkole Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu. Uzyskał tytuł licencjata za pracę o udziale aparatu bezpieczeństwa państwa komunistycznego w procesie transformacji ustrojowej Polski w latach 1988-97. Następnie ukończył studia zaoczne w Wyższej Szkole Humanistyczno-Przyrodniczej w Sandomierzu, uzyskując stopień magistra administracji finansowej i gospodarczej.
Robert Majka posiada status działacza opozycji antykomunistycznej. Kornel Morawiecki wręczył mu Krzyż Solidarności Walczącej (2011). Z rąk prezydenta RP, Lecha Kaczyńskiego, otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, „Polonia Restituta” (2009). Natomiast prezydent RP, Andrzej Duda, odznaczył go Medalem Stulecia Odzyskanej Niepodległości (2019).
Mieszka w Przemyślu z żoną i dwójką dzieci (Karoliną lat 12, i Zofią lat 8).
Aktualnie (listopad 2024 r.), jako politolog, zajmuje się analizą polityczną, nie posiada stałej pracy zarobkowej. Okazjonalnie, pracuje dorywczo.
—————————————————————————————————————–
Sfinansowano ze środków Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego Komitet do spraw Pożytku Publicznego
Rządowy Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich PROO 1a
„Rozwój instytucjonalny i misyjny Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego”