Archiv der Freiheit

Jerzy Czekalski 

Erinnerungen an Jerzy Czekalski 

                               “Zachowałem się jak trzeba” 

Urodziłem się w 1950 roku w Lubaczowie i tu zamieszkuje cały czas. Moi rodzice pochodzą z Rawy Ruskiej, dzisiaj to wszystko jest po stronie Ukrainy. Tam mój tata mieszkał z bratem i siostrą do czasu wojny. II wojna przyniosła dramatyczną sytuację, ponieważ mój tata został ranny w bitwie pod Warszawą. Jego Brat był żołnierzem oddziału Armii Krajowej stacjonującego w pałacu Łosiów w Narolu. W nocy z 11 na 12 lutego 1945 roku pałac został otoczony i zaatakowany przez kilkudziesięciu funkcjonariuszy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego dowodzonych przez enkawudzistę Filipenkę. Akowcy skutecznie odpierali kolejne szturmy, jednak atakującym udało się w końcu podpalić pałac i w konsekwencji schwytać wszystkich obrońców, w tym i brata ojca. Został on więziony najpierw w Tomaszowie Lubelskim, a potem na Zamku w Lublinie. Tam skazano go na karę śmierci i po 3 dniach  rozstrzelano (10 czerwca 45-go roku).   Taka jest, można powiedzieć w skrócie, podbudowa mojego życiorysu. Mój tata bardzo kochał swego brata, zresztą siostra też, i w każde święta, podczas rodzinnego spotkania wspominali tamte dni. Tych wspomnień słuchaliśmy i wchłanialiśmy to wszystko jako dzieci, nas trójka braci.  Stąd od małego dziecka budowana była we mnie taka postawa wolnościowa i niepodległościowa. W pięćdziesiątym szóstym roku jeszcze byłem za mały, ale później już wiedziałam, co tam się działo gdy przyszedł rok 68-my, potem 70-ty. Wiedzieliśmy też o Katyniu, najpierw od rodzin, później poprzez literaturę, która zaczęła krążyć w tak zwanym drugim obiegu. No i tak te horyzonty były poszerzane, a świadomość była gruntowana. Wiadomo było czego człowiek by chciał, i czego nie mógł osiągnąć. Zdawało się, że świat jest zabetonowany na setki lat. Słuchało się oczywiście, Wolnej Europy, Głosu Ameryki. W związku z tym człowiek coraz bardziej pogłębiał tę wiedzę.  

No i przyszedł koniec lat siedemdziesiątych, rok 80-ty, i wybuchła Solidarność. I tu momentem przełomowym był rok 79-y, kiedy Ojciec Święty przyjechał do Polski. Myśmy się wtedy policzyli. Po prostu zobaczyliśmy, jak nas jest dużo. I wówczas nie chodziło tylko o samą religię, bo nie tylko ludzie wierzący poczuli wówczas swoją siłę i wiarę w możliwość zmiany sytuacji politycznej w Polsce. Owszem, był wcześniej KOR, czy ROPCiO, ale to były małe grupki. Natomiast dzięki polskiemu papieżowi doszło do przełomu w świadomości społeczeństwa. W dodatku sytuacja ekonomiczna  doszła do takiego momentu, że już nie można było więcej wytrzymać: wszystko na kartki, na przydziały, na jakieś rozdawnictwo. No i nie trzeba było długo czekać. Przyszedł rok 80-ty i wybuchła “Solidarność”.  Już od pierwszego dnia zaangażowałam się w działalność “Solidarności” w swoim zakładzie pracy. To było Przedsiębiorstwo Górnictwa Naftowego i Gazownictwa w Sanoku, a ja pracowałem wtedy na kopalni gazu Lubaczów. No i tam powstał Komitet Założycielski – jeszcze to się nie nazywało Solidarność. Na początku był to tylko  Komitet Założycielski Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych. Wiemy, że nazwa “Solidarność” pojawiła się później. Ten Komitet zaczął działać i był pięcioosobowy. A tak na marginesie powiem, że od razu, od pierwszego dnia do tego Komitetu wszedł tak zwany “TW”. Pamiętam nazwisko tego “TW” – to był Zygmunt Sabal, robotnik w Kopalni Gazu Lubaczów. Nawiasem mówiąc człowiek nadużywający alkoholu, który dzięki temu mógł być wykorzystany do donosów, bo wielokrotnie mógł zostać wyrzucony z pracy, a dzięki temu, że był słaby przez alkohol, to udało im się go pozyskać.  

Potem przyszły wybory w “Solidarności”. Te wszystkie zakłady, które były związane z wydobyciem nafty i gazu, zgrupowane były w strukturze przedsiębiorstwa. Tam powstała Komisja Zakładowa “Solidarności” i zostałem do niej wybrany. Później zostałem wybrany do władz regionalnych w Przemyślu, czyli do Zarządu Regionu Południowo-Wschodniego NSZZ “Solidarność”. Potem wybierano delegatów i zostałem jednym z czterech delegatów na pierwszy Krajowy Zjazd “Solidarności”.  No i przyszedł Stan Wojenny, którego oznaki były widoczne wcześniej, ale nie dopuszczaliśmy tego do świadomości, ponieważ w rozmowy był zaangażowany Episkopat, kardynał Glemp. Spotkali się z Jaruzelskim, były spotkania z Lechem Wałęsą. Wobec Wałęsy można mieć różne zastrzeżenia, ale wtedy on zatrzymał ten pierwszy potężny ogólnopolski strajk, który jesienią 81-go roku miał się odbyć także na terenie całego naszego zakładu. On zatrzymał ten Strajk Generalny, bo on wiedział co się może stać, ponieważ rozmawiał z ks. Prymasem, i rozmawiał z dygnitarzami PZPR. Największym zagrożeniem było to, że mogą wjechać Rosjanie. Była wówczas taka obawa, że gdyby Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego, to pewnie tak by się stało. To była ta alternatywa. Teraz już wiemy, że pewnie nie weszliby, ale wtedy takiej wiedzy nie było. Nie było pewności, że nie wejdą.  

W roku 80-tym roku w Lubaczowie, jako “Solidarność”, poświęcili krzyże i one zostały zawieszone w zakładach pracy. A 29 listopada 81-go roku, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, poświęciliśmy sztandar “Solidarności”. Ja byłem wtedy wiceprzewodniczącym Miejskie Komisji Koordynacyjnej. Podczas Mszy św., którą odprawiał biskup Marian Rechowicz, były rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i ówczesny administrator apostolski Archidiecezji Lwowskiej z siedzibą w Lubaczowie, doszło do sugestywnego zdarzenia. Otóż podczas tej Mszy św. z puszki wysypały się komunikanty. Wtedy wszyscy uznali to za zły znak. I mieli rację, bo już 13 grudnia wprowadzony został stan wojenny. 

Pamiętam też pewne niechlubne zdarzenie. Otóż, jeden z dwóch wiceprzewodniczących Zarządu Regionu Południowo-Wschodniego, Henryk Baranowski, wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Wyjechał we wrześniu 81 roku, a wrócił w Stanie Wojennym. Po przyjeździe ze Stanów dał się zwerbować. Nasz Region miał pieniądze zdeponowane w jakimś miejscu, które on znał i jako członek Prezydium Regionu miał prawo nimi dysponować.  No i okazało się, że zadysponował tymi pieniędzmi przekazując je władzom państwowym. No cóż, smutna sprawa.  

W nocy z 12-go na 13-go grudnia ‘81 pracowałem na nocnej zmianie i właśnie tam przyjechali po mnie godzinę po północy. W tym momencie zadzwoniła do mnie mama pytając, co u mnie słychać oraz informując, że w mieście coś się dzieje, że ma sygnały o aresztowaniu paru kolegów z “Solidarności”. Cóż miałem jej powiedzieć? Aby jej nie martwić odparłem, że u mnie na razie wszystko w porządku. Tymczasem esbecy zapakowali mnie do tak zwanego gazika i zawieźli na Komendę MO. Tam na korytarzu stało ich chyba dziesięciu z automatami wycelowanymi prosto we mnie. Jak popatrzyłem na nich, to nikt z nich nie miał odwagi spojrzeć mi prosto w oczy. Potem była rewizja osobista i otrzymałem dokument o internowaniu, a w nim uzasadnienie w postaci przypuszczenia, że mogę nawoływać do niepokojów społecznych. Powiedziałem im, że ja tego dokumentu nie podpiszę, ponieważ tu nie jest zawarta prawda. No i nie podpisałem.  

Zapakowali mnie do celi na tzw. “dołku”. O szóstej rano wyprowadzili mnie zakutego razem z rolnikiem z Dachnowa. Wsadzili nas do gazika, który ruszył w stronę lasu. Myślałem, że albo w lesie dostaniemy kulkę w głowę, albo zawiozą nas na granicę w Medyce i wywiozą do Sowietów. Tak źle jednak nie było. Trafiliśmy na komendę w Przemyślu, na Zasaniu, a tam było już pełno naszych chłopaków – zarówno z “Solidarności” rolniczej, jak i tej robotniczej. Potem grupami zaczęli nas stamtąd wywozić. Wtedy też taki dreszczyk niepewności: gdzie? Odetchnąłem, gdy autobus, taki stary, nieogrzewany “San”, ruszył w kierunku Krasiczyna.  

Z tyłu siedziało czterech esbeków  z automatami. Przed i za autobusem jechały samochody wojskowe. Oficer ogłosił, że każdy nasz podejrzany ruch będzie traktowany jako próba ucieczki i funkcjonariusze zaczną strzelać bez ostrzeżenia. No i tak dojechaliśmy do zakładu karnego w Uhercach. Wyprowadzono nas do pawilonu karnego dla najbardziej groźnych więźniów, których wyprowadzano do innych pawilonów. Okazało się, że teraz nie oni, tylko my dla nich jesteśmy najbardziej groźni. Pawilon był piętrowy. Na dole zapakowali region, czy raczej województwo przemyskie, no bo “Solidarność” jarosławska należała do regionu rzeszowskiego. Jak wiadomo, działacze jarosławscy nie chcieli przyłączyć się do Regionu Południowo-Wschodniego, ale teraz esbecja połączyła wszystkich razem. Tak więc Przeworsk, Lubaczów, Przemyśl i Jarosław, wszyscy wylądowaliśmy w jednym pawilonie, na parterze. A na piętrze – Krosno. Z Lubaczowa było nas ośmiu, z całego Regionu Południowo-Wschodniego około osiemdziesięciu, no i tyle samo z Regionu Krośnieńskiego. Zamknięto nas w celach różnych: czteroosobowych, siedmioosobowych, a nawet ośmioosobowych.  

W naszej celi były 4 piętrowe łóżka, czyli 8 łóżek, ale wsadzono tam nas siedmiu. Po lewej stronie od drzwi była muszla klozetowa, obok niej umywalka z zimną wodą. Na środku żelazny stół z drewnianym blatem i takie same taborety. Na łóżkach sienniki, koce i poduszka wypchana nie wiem czym, ale nie było to przyjemne. W celi było tak zimno, że normalnie sztywniały palce. Owszem, na ścianie był zawieszony grzejnik, ale w ogóle nie grzał. Na zewnątrz było tak średnio minus 20 °, więc jak siedmiu z nas oddychało, to na szybach zamarzała para tworząc grubą warstwę lodu. Każdy  oczywiście spał w tym, w czym został zamknięty. Nikt z nas nie miał pidżamy, przyborów do golenia czy grzebienia. No więc to był bardzo trudny moment. Jednakże duch bojowy był wciąż obecny wśród internowanych: śpiewaliśmy patriotyczne piosenki, snuliśmy opowiadania różnego rodzaju – z działalności, z naszego życia.   

Do każdej celi przynieśli regulamin dla “więźniów”, nie dla “internowanych”.  A błędem ich było to, że w pawilonie funkcjonował radiowęzeł i oni puszczali m.in. oficjalne wypowiedzi rzecznika Rządu, czyli Urbana. No a Urban powiedział – pamiętam to do dziś – że “oni nie są aresztowani, oni są internowani, i nie zostali pozbawieni praw obywatelskich”. Skoro tak, to bardzo dobrze. No i jak wrzucili nam te regulaminy dla “więźniów”, to uderzaliśmy w te pancerne drzwi z “judaszem”, a gdy tylko “klawisz” je otworzył, to te regulaminy po prostu wyrzuciliśmy na korytarz. Oni nie wiedzieli co się dzieje i przyszedł do nas oficer w randze kapitana. Myśmy go nazywali “uśmieszek”. No więc ja do niego: –Słyszał pan Urbana, rzecznika Rządu? Po pierwsze, my nie jesteśmy uwięzieni, tylko internowani. A po drugie, nie pozbawiono nas praw obywatelskich, więc proszę nas nie traktować tak jak więźniów.  No i u nich powstała konsternacja: co z nimi robić, jak z nimi postępować? Esbecy też słyszeli wypowiedź Urbana, czyli oficjalny głos Rządu, ale nie mieli “regulaminu dla internowanych”. Oczywiście, Urban powiedział to dla uspokojenia zewnętrznego, dla dziennikarzy zachodnich, ale my potrafiliśmy z tego skorzystać.  

Oni jednak nie ustawali w swoich działaniach: szósta rano dzwonek, przeraźliwy dzwonek w momencie najlepszego snu, w sytuacji, gdy się dopiero nad ranem zasnęło, bo nie dało się zasnąć z wieczora. A rano ciemno na dworze, wiadomo, zima. Kazali nam się ustawiać na baczność i żeby jeden z nas meldował: ile jest osób w celi. No i wszyscy mieliśmy być już ubrani, a łóżka zaścielone. W naszej celi, owszem, były takie osoby, które wstały, ale były też takie, które nie wstały. Ja powiedziałem: -Żeby nie wiem co mi robili, to nie wstanę za nic w świecie. Niech mnie biją. Odwróciłem się plecami i dalej spałem. Na drugi dzień rano wpadł oficer i krzyczy: –Co tu się dzieje? Poobracali się dupami i mają wszystko gdzieś! Już myślałem, że będzie pałowanie, ale jakoś udało się. I od tego czasu owszem, ten przeraźliwy dzwonek dzwonił, ale nie wstawaliśmy. Był tylko jeden taki kolega, który bardzo chciał meldować. On kiedyś w wojskowości pracował. Ale ja mu powiedziałem: –Panie Jasiu, pan może sobie meldować, ale mnie pan w szeregu widział nie będzie, nie stanę tam za nic w świecie

Zaraz po tym naszym buncie do celi przyszli funkcjonariusze więzienni w hełmach, z pałami i tarczami. Zaczęli coś tam wykrzykiwać, że nam się wszystko nie podoba. Wszedłem między nich i mówię: –Mam żonę i małe dziecko. Zamknęliście mnie z kartkami na żywność. W sklepach nic nie można kupić bez kartek, a oni kartek nie mają. Przecież muszą coś kupić, żeby żyć, a na wszystko potrzebne są kartki. No więc, jak wy to sobie wyobrażacie? Oni w tym momencie zamilkli i wycofali się.  

Zapewne pokłosiem tego było, że już na drugi albo trzeci dzień przyjechał taki typowy “ubek” w skórzanej kurtce. Nazywał się Chorak. A ponieważ ja byłem taki pyskaty, więc mnie zaraz wzięli tam do niego. No i on zaczął mnie uświadamiać: -A widział pan w  telewizji? Chcieli rozlewu krwi, chcieli przewrotu. Ja pytam: –W jakiej telewizji?”  On na to: -Jak to w jakiej, w telewizji w państwowej. Odparłem: –Ale przecież telewizja kłamie. Przekonałem się o tym na Zjeździe “Solidarności”, bo byłem tam delegatem. Widziałem co tam się działo i co oni nakłamali w telewizji. O dziwo, ubek uspokoił się i spytał, jakie mam żądania. Powiedziałem mu więc o tych kartkach na żywność. No i on kazał mi te kartki zapakować do koperty i zaadresować. Kartki faktycznie do żony dotarły. Ona się bardzo ucieszyła nie tylko z otrzymania kartek na żywność, ale jeszcze bardziej z wiadomości, że ja żyję. Nie wiedziała bowiem co się ze mną dzieje, i to była ta pierwsza pomyślna wiadomość.  

 Zbliżała się wigilia. Stosunki więzienne nie zmieniały się: szósta rano przeraźliwy dzwonek, potem jechał kocioł z jedzeniem: jakaś wodnista zupa mleczna, chleb ze smalcem, no i kawa zbożowa. Zupy nie jadłem, chleb na początku jeszcze jadłem, ale trzeciego dnia postanowiłem, że zaczynam głodówkę. Myślałem, że to internowanie jest chwilowe i że ten protest pozwoli mi wrócić na święta do domu. Tak więc żadnych pokarmów nie jadłem, piłem tylko wodę, bo nie chciałem się odwodnić. Później przyłączył się do mnie kolega z Jarosławia, a czwartego dnia już cała cela głodowała, czyli 7 osób.  

Niestety, reakcja funkcjonariuszy więziennych była żadna. Nikt się tym nie zainteresował: żadnych badań, żadnego lekarza, żadnej rozmowy, w ogóle nic. Kompletnie ich to nie obchodziło. No więc siódmego dnia uznałem, że w ten sposób nie da się wymusić zwolnienia, a więc dalszy protest nie ma sensu, bo oni tylko czekają żebyśmy “pozdychali”. Przez te 6 dni głodówki straciłem 10 kilogramów wagi. Zacząłem więc jeść, ale jadłem tylko chleb i smalec. Obiadów nie jadłem, bo sami je gotowali i podobno dodawali do nich brom. No a chleb i smalec kupowali w GS-ie. Później, gdy księża przywozili nam dary, to tam jakaś konserwa się trafiła, jakaś czekolada.   

22-go grudnia do Zakładu Karnego w Uhercach przyjechał zastępca komendanta wojewódzkiego SB, niejaki Kononiuk, no i wezwano mnie do niego. Chciał mi wręczyć decyzję o internowaniu, ale powiedziałem mu, że tego nie podpiszę. Zaczął do mnie strasznie krzyczeć. No to ja zacząłem krzyczeć do niego. Wykrzyczałem, co myślę o internowaniu nas i w ogóle o Stanie Wojennym. Był najwyraźniej zdziwiony moją postawą i chyba zrozumiał, że ze mną nic nie wskóra. Później poszła taka fama, żeśmy się na tym przesłuchaniu pobili. Oczywiście to nie to, ale było ostro i głośno.  

No i przyszła Wigilia, a oni akurat na ten wigilijny posiłek dali nam kotlet mielony z wieprzowiny. Celowo to nam dali, ale ja, ze względu na tradycję, tego mielonego nie tknąłem. W tym dniu do wielu z nas ktoś przyjechał i coś przywiózł. Udało nam się więc urządzić w celi stół wigilijny ze świecami. I do tego naszego stołu zaprosiliśmy kilku przyzwoitych “klawiszy” i podzieliliśmy się z nimi opłatkiem.   

Ten opłatek został przywieziony akurat przez mego brata, który sprawił mi tę radość i odwiedził mnie w Wigilię. On mieszkał w Jarosławiu, bo tam się ożenił. Dowiedział się, że dają przepustki do zakładu karnego w Uhercach. Tak naprawdę to nie był pewien czy ja tam jestem, ale zaryzykował. No i przywiózł mi takie najpilniejsze – według jego uznania – rzeczy, m.in. właśnie ten opłatek, a nawet i chleb, choć akurat chleba nam nie brakowało. Najważniejsze, że mogliśmy przez chwilę porozmawiać. Poprosiłem go, żeby jak najszybciej pojechał do mamy, gdzie na Wigilię zawsze zbierała się cała rodzina, no i żeby powiedział im, że jestem zdrowy, że trzymam się, i żeby się nie martwili. No i faktycznie był takim dobrym zwiastunem dla rodziców, dla żony i synka oraz całej rodziny.  

Pierwszego stycznia przyjechała moja małżonka i mój tata. Już wiedzieli gdzie jestem i mogła wystąpić o pozwolenie widzenia się ze mną. Przywieźli mi wiele potrzebnych rzeczy, o jakie prosiłem podczas wizyty brata. Nasze spotkanie było oczywiście bardzo wzruszające. Na początku dziwiłem się, dlaczego żona dokładnie oglądała moje ręce. Zbyt czystych rąk może nie miałem ze względu na warunki panujące w celi, ale dramatycznie nie było, wszak starałem się jak mogłem usuwać brud zza paznokci. A już całkiem zdębiałem gdy powiedziała, że bardzo się cieszy z szybko zagojonych ran na moich rękach.   

-Co to za dziwna historia? – spytałem. A żona na to: -Wiesz, jak wsiadłam do pociągu w podróży do ciebie, to przysiadła się do mnie pewna kobieta, zaczęła ze mną rozmawiać i tak mi powiedziała: -Wie pani, jak zatrzymali tego Czekalskiego i przywieźli na komendę milicji, to on wpadł w straszną furię i do krwi pogryzł sobie palce, aż doktor Kościuszkiewicz musiał mu udzielić pomocy lekarskiej i zabandażować ręce”.  

No cóż, zrozumieliśmy, że ta kobieta dobrze wiedziała obok kogo ma usiąść i komu tę zmyśloną historię opowiedzieć. To było oczywiste. Tacy perfidni byli esbecy i tak dodatkowo chcieli upokorzyć moją rodzinę. Doktor Kościuszkiewicz (lekarz penitencjarny) spotkał się potem z moją żoną i zapewnił, że te plotki o udzieleniu mi pomocy lekarskiej przez niego są całkowitym kłamstwem.   

Bardzo przydały mi się przywiezione przez małżonkę m.in. środki higieniczne, no i ciepłe dresy, w których mogłem spać. Później zaczęły docierać do nas paczki przywożone przez duchownych. Pamiętam pierwszą wizytę u nas, 10-go stycznia, biskupa Tadeusza  Błaszkiewicza, który przywiózł nam sporo darów, głównie z pomocy charytatywnej płynącej z Zachodu. W paczkach nie było papierosów, co mnie nie “bolało” jako niepalącego, ale koledzy z celi trochę z tego powodu cierpieli. Teoretycznie mogli kupić papierosy w więziennej kantynie, ale brakowało im gotówki. Tak się jednak złożyło, że mogłem im pomóc.  

Otóż, jak mnie zamknęli, to miałem przy sobie wypłaconą mi akurat w tym dniu premię w wysokości czterech tysięcy złotych. W momencie “zakwaterowania” w Uhercach zabrano mi tę sumę ale nie całkowicie, bo zapisano ją w protokole i na to konto mogłem robić zakupy w kantynie – na tzw. “wypiskę”. No więc kupowałem głównie herbatę i papierosy dla kolegów.  

Jak już wspomniałem, w celi było bardzo zimno, bo nie grzał kaloryfer. Zgłosiliśmy “klawiszom” potrzebę naprawienia kaloryfera, no i przyszło do nas dwóch więźniów  kryminalnych, którzy wymontowali kaloryfer ze ściany i go zabrali. Wychodząc wyciągnęli zza pazuchy i zostawili nam spory kawałek kabla elektrycznego, nic zresztą nie mówiąc. Byliśmy zdziwieni, bo po co nam ten kabel. Gdy wrócili z przeczyszczonym kaloryferem, to dali nam jeszcze brzeszczot. Pytamy ich: -Po co nam to dajecie? A oni: –Zróbcie sobie grzałkę.  

No więc złamaliśmy brzeszczot na pół, w środek pomiędzy te dwie części włożyliśmy drewienko, czyli w naszych warunkach zapałki, do brzeszczotu przywiązaliśmy kabel i obwinęliśmy nitką, żeby się to trzymało. No i mieliśmy grzałkę. Teraz już tylko włożyliśmy ten złamany brzeszczot do kubka z wodą, a drugi koniec kabla przypięliśmy do przewodów przy lampie na suficie. No i ta nasza prymitywna grzałka wręcz ekspresowo zagotowała wodę. Byliśmy wniebowzięci.  

Aluminiowy więzienny kubek z gorącą herbatą parzył nam usta. A że w kantynie zauważyłem dużo słoików z dżemem, więc doszliśmy do wniosku, że znacznie wygodniej będzie pić herbatę ze słoików po dżemie. Ponadto słodki dżem można użyć w zastępstwie nieobecnego w więzieniu cukru. No więc kupowałem w kantynie dżem, fundując kolegom ten “dżemowo-słoikowy wersal”. Nawiasem mówiąc, tak przywykłem do używania słoika jako szklanki, że i po powrocie do domu najbardziej smakowała mi herbata pita ze słoika po dżemie, czego zresztą żona nie mogła zrozumieć.     

To był nasz prawdziwy więzienny luksus, bo kiedy tylko mieliśmy ochotę, to mogliśmy sobie wypić herbatkę osłodzoną dżemem. Oczywiście jeden z nas musiał stać przy drzwiach i zasłaniać “judasza”, bo gdyby “klawisz’ zobaczył grzałkę, to zrobiłby rewizję w celi i by ją nam zabrał. Niespodziewane otwieranie drzwi nie było już tak groźne, bo zanim “klawisz” by je odryglował, to zdążylibyśmy tę naszą grzałkę ukryć.   

Pamiętam jak pierwszy raz poszliśmy do więziennej łaźni, gdzie były zbiorowe prysznice. Jak się pociągnęło u góry za łańcuszek, to leciała woda. Weszliśmy pod prysznic, namydliliśmy się, pociągamy za łańcuszek, a woda nie leci. Tak namydleni krzyczymy do klawisza, że jest problem z wodą, a on odpowiada, że na kąpiel mieliśmy tylko trzy minuty. Na szczęście zgodził się wyjątkowo puścić jeszcze przez chwilę wodę.        

 Po jakimś czasie zaczęli do Zakładu Karnego przyjeżdżać ubecy, aby nas przesłuchiwać. Mnie przesłuchiwał “ubek” z Przemyśla – nazywał się Kawecki. Wezwał mnie i mówi: -Musi pan podpisać oświadczenie, że zaprzestanie godzić w ustrój państwowy, w PZPR,  w ZSRR i w Układ Warszawski. A ja mu na to: –Wie pan co? Jeśli podpiszę, że zaprzestanę to robić, to tym samym przyznam się, że do tej pory to robiłem. Na logikę tak przecież wychodzi. I wtedy wy zmienicie kwalifikację czynu i wlepicie mi 10 lat więzienia. No bo tyle grozi za taki czyn, prawda? Ubek zdębiał. –Tak pan to rozumie?  – wybąkał. -No to może niech pan przynajmniej podpisze, że zaprzestanie wszelkiej działalności związkowej, i w ogóle wszelkiej działalności w organizacjach? – zaproponował. -Nie, ja panu tego też nie podpiszę – odparłem  zdecydowanie. On wtedy wrzasnął: -Każdy przecież musi podpisać! Mnie coś tknęło i spytałem z ironią w głosie:

A pan też podpisał? Myślałem, że dostanie szału. Wstał, zacisnął ręce na blacie stołu i z oburzeniem wrzasnął: Jak to ja? -Tak, bo sam pan powiedział, że każdy – odparłem spokojnie. Ubek usiadł i zaczął nerwowo macać się po kieszeniach. Ja wprawdzie nie paliłem papierosów, ale akurat miałem w kieszeni paczkę, więc go poczęstowałem. Wziął papierosa, zapalił i nieco uspokojony usiadł w milczeniu. Wyglądał na zdruzgotanego. Po chwili powiedział: –W takim razie nie zostanie pan zwolniony. A ja na to: –Skoro zamknęliście takiego wielkiego przestępcę jak ja, to trzymajcie dalej, ale przecież kiedyś będziecie musieli mnie wypuścić. Warknął: -Będzie pan siedział do końca Stanu Wojennego!  -Nie ma sprawy, poczekam – odparłem ze stoickim spokojem. Wychodząc z pokoju wiedziałem, że tę psychologiczną wojnę wygrałem. 

No i tak to nasze wspólne życie w celi trwało do 15-go marca, kiedy to zwolniono większą grupę internowanych kolegów. Wyszli oczywiście ci, co podpisali tzw. “lojalkę”. Niestety. Tymczasem ja swojej decyzji nie żałowałem, bo wiedziałem, że przetrwam okres uwięzienia i nie dam się złamać. 

Gdy w styczniu przyjechał biskup Błaszkiewicz z darami, to tam były też kartki z życzeniami noworocznymi od dzieci ze szkół przemyskich. I tam każde dziecko się podpisało. No i biskup zamazywał te nazwiska, żeby esbecy nie robili problemów tym dzieciom oraz ich rodzicom. Kartki były bardzo wzruszające i trzymam te życzenia do dzisiaj. Zresztą bardzo dużo mam rzeczy z okresu internowania. Aktualnie piszę wspomnienia opierając się w dużym stopniu na dzienniku, który prowadziłem w okresie internowania.    

Podczas tej wizyty ksiądz biskup Błaszkiewicz odprawił w świetlicy Mszę św. Po jego wyjeździe służba więzienna zakomunikowała nam, że od tej pory msze będą odprawiane co tydzień, przy czym w jedną niedzielę będzie msza dla regionu przemyskiego, a w drugą dla regionu krośnieńskiego. Nie mogliśmy się na to ograniczenie zgodzić.  

Tak więc w następną niedzielę, po zakończonej mszy na piętrze dla Krosna, zacząłem walić pięścią w drzwi. Gdy klawisz je otworzył, to w korytarzu na paterze między piętrami zobaczyłem księdza wracającego ze świetlicy na piętrze, pełniącej w tym dniu funkcję kaplicy. Poprosiłem go o rozmowę. No i wraz z księdzem oraz oficerem, tzw. “wychowawcą”, przeszliśmy do osobnego pokoju, gdzie spytałem oficera: –Na jakiej podstawie służba więzienna ogranicza nam możliwość uczestniczenia we Mszy świętej w każdą niedzielę?  Słyszał pan przecież wypowiedź radiową Urbana, że nie jesteśmy pozbawieni praw obywatelskich. Nie chcecie chyba z naszej strony awantury?  On zaniemówił. Poprosiłem więc księdza o przekazanie do Kurii Biskupiej, że życzymy sobie odprawiania mszy w każdą niedzielę dla wszystkich osób internowanych. No i ku naszej radości już od następnej niedzieli odprawiane były co niedzielę dwie msze: w świetlicy na piętrze dla działaczy krośnieńskich, a w świetlicy na parterze dla przemyskich.  Oczywiście, było to dla nas duchowo ważne, ale też była to jakaś  możliwość kontaktu poprzez księdza ze światem zewnętrznym. W trakcie spowiedzi można mu było przekazać poza więzienną cenzurą np. jakąś karteczkę z informacją dla bliskich. Tak więc przekonaliśmy się, że walka o prawa człowieka opłaciła się.     

W lutym przyjechał ksiądz biskup Rechowicz z Lubaczowa i też dla każdego z nas przywiózł paczki. Każdy również dostał Nowy Testament.   

No i przyszedł ten moment, kiedy wyszła na wolność część internowanych, czyli tych, którzy podpisali “Lojalkę”. Oczywiście, każdy ma swoje argumenty i nikogo nie można oceniać, ale w moim odczuciu idea “Solidarności” wymagała tego, żeby właśnie solidarnie trzymać się razem i nie poddawać się.  

Po piętnastym marca zaczęły do zakładu karnego przyjeżdżać “suki”, takie duże więźniarki z działaczami internowanymi ze Śląska. Okazało się, że przywieźli prawie 400 Ślązaków i trzeba było ich gdzieś rozmieścić. No więc nas przenieśli na górę. Z mojej celi wyszło na wolność 3 osoby, więc pozostało nas czterech. Z całego zakładu wyszła chyba ponad połowa internowanych, więc działaczy ze Śląska umieszczono w tych zwolnionych celach oraz w dodatkowym pawilonie.  

Rygory więzienne były już w tym czasie znacznie mniejsze. Na początku cele były zamknięte. Wyjść mogliśmy tylko na ogrodzony wysokim płotem spacernik, gdzie chodziliśmy w kółko przez pół godziny. Obowiązywał tam zresztą zakaz kontaktowania się, więc jakakolwiek rozmowa skutkowała natychmiastowym powrotem do celi. Pomimo to, zwykle udawało nam się pogadać z kolegami z innych cel. Dopiero gdzieś w połowie lutego otworzyli cele i można było wychodzić i przebywać w ramach swojej części korytarza. Nie wolno było przechodzić na drugą stronę ani wchodzić na piętro, ale można już było rozmawiać bez problemu z mieszkańcami innych cel, przynajmniej w zakresie danego segmentu. Pamiętam jednak, że gdy jeszcze na Trzech Króli przywieźli Adama Szostkiewicza, rzecznika prasowego Regionu Południowo-Wschodniego (jego zwinęli 5-go czy 6-go  stycznia w Sosnowcu, gdzie się ukrywał), to po spacerze poszliśmy z nim razem do jego celi, żeby sobie pogadać. Znaliśmy się przecież dobrze, bo byliśmy przecież razem delegatami na I Zjazd “Solidarności”. Jak później chciałem wrócić do swojej celi to zostałem zbesztany przez służbę więzienną. Była wielka awantura nie zakończona jednak, na szczęście dla mnie, jakąś surową karą.   

Wracając do wątku o Ślązakach, to jeden z nich cierpiał na klaustrofobię, czyli miał lęk przed zamkniętą przestrzenią. Leżał więc przez całe dni na łóżku i zupełnie nie kontaktował. No więc zaczęliśmy się domagać przysłania lekarza, żeby go ratować. “Klawisze” jednak nie reagowali, więc doszło do potężnej awantury, wręcz do buntu. A ponieważ przez kraty na korytarzach można było rozmawiać, więc ten bunt szybko objął cały pawilon. To był już początek kwietnia 82-go roku. 

Nie wiem skąd ci ludzie zdobyli narzędzia, ale zaczęli piłować kraty dzielące segmenty korytarza i wkrótce krat już nie było. Zostały rozpiłowane i porozbijane. Przerażeni “klawisze” pouciekali z naszego pawilonu. Okna do cel pozatykaliśmy siennikami, żeby nie wrzucili nam granatów z gazem łzawiącym. No i przez całą noc toczyły się narady: co dalej robić?  Jedni przyjęli stanowisko radykalne, a drudzy ugodowe, bo przestraszyli się i chcieli po prostu spokoju.  

Ostatecznie górę wzięła frakcja radykalna i zdecydowano się na podjęcie czynnego oporu. Powynoszono z pawilonu sienniki, ułożono je na spacerniaku w wielką stertę, polano olejem jadalnym z otrzymywanych darów, no i podpalono. Buchnął ogromny ogień i powstała wielka łuna nad zakładem karnym. Dużą wyobraźnią popisali się wystraszeni “klawisze”, którzy później rozpowiadali, że rozpaliliśmy ten ogień, bo  oczekiwaliśmy na zachodni desant, który miał nas zabrać i uwolnić.  

Noc przeszła stosunkowo spokojnie, ogień palił się aż do rana. Chłopcy zajęli wszystkie pomieszczenia służby więziennej, no bo “klawisze” pouciekali. Na więziennej tablicy informacyjnej pozawieszano odręcznie zrobione ulotki o treści antykomunistycznej i wolnościowej. W celach zresztą cały czas kwitło rzemiosło artystyczne. Z konserwowych puszek robiono monstrancje i krzyże. Z linoleum wycinano różne pieczątki i stemple. Tusz robiono chyba z sadzy i oleju. Ja się tym nie zajmowałem, ale muszę powiedzieć, że ludzie mieli niesamowite pomysły i ogromne zdolności.  

I tak minął jeden dzień. W nocy patrzymy, a od strony Leska zmierza w naszym kierunku cały sznur pojazdów milicyjnych i wojskowych z migającymi światłami. Było ich tak wiele, jakby szykowali się na wojnę. Nad ranem cały zakład karny był już otoczony.  Pomiędzy podwójnymi zasiekami otaczającymi więzienie chodzili uzbrojeni w automaty żołnierze z psami, a na wieżyczkach żołnierze obsadzali stanowiska karabinów maszynowych. W pewnym momencie przed Zakład Karny podjechała suka milicyjna z nagłośnieniem i przez megafon padł rozkaz, abyśmy w ciągu pięciu minut spakowali się i wyszli przed budynek. Oczywiście, w tak krótkim czasie nie byliśmy w stanie spakować wszystkiego co nagromadziliśmy w ciągu tych czterech miesięcy, zwłaszcza tych wielu kilogramów cukru z darów. Po kilku minutach zaczęli po nazwisku wyczytywać kto ma wychodzić. Gdy opuszczaliśmy pawilon, to całe jego wnętrze było już obstawione funkcjonariuszami w hełmach i z karabinami wycelowanymi w nas.  Pamiętam, że w obawie przed ewentualną “ścieżką zdrowia” nałożyłem na siebie wszystkie ubrania jakie miałem, aby zamortyzować ewentualne “pałowanie”. Tego na szczęście nie było, ale jak szedłem korytarzem to pot ściekał mi po całej długości kręgosłupa.     

Zapakowali nas do takich dużych suk milicyjnych i zaczęli wywozić. Nie widzieliśmy gdzie nas wiozą, bo okna były zamalowane. No i w ten sposób “wylądowaliśmy” w zakładzie karnym w Nowym Łupkowie. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że to więzienie jest bardziej cywilizowane od tego w Uhercach, gdzie nieobudowany sedes w siedmioosobowej celi był naprawdę czymś upokarzającym. A i tak – pamiętam – cieszyliśmy się, że to nie było wiadro, tylko sedes, w którym można było spuścić wodę. Tymczasem w parterowych pawilonach w Nowym Łupkowie pokoje były dużo większe i z parkietem, choć też wieloosobowe. Łóżka były pojedyncze i piętrowe. Przede wszystkim jednak toalety były umiejscowione poza celami i wchodziło się do nich z korytarza.  

Do Nowego Łupkowa zabrali razem z nami część Ślązaków i do naszej celi trafił Jacek Cieślicki, z którym mieliśmy fajne relacje. On wydawał na Śląsku pismo “Wolny Związkowiec”, w którym zamieścił niedźwiedzia z twarzą Breżniewa, z czego zresztą wybuchła ogromna awantura. Z wykształcenia był chemikiem. Gdy przynosili nam pezetpeerowską “Trybunę Ludu”, to on z niej spisywał do zeszytu jakieś cytaty. Któregoś dnia “klawisze” dorwali ten zeszyt. -A co to za antypaństwowe treści? – pytają go. A on im na to: –To są cytaty z “Trybuny Ludu”. Zbici z tropu “klawisze” już go więcej o nic nie pytali. 

Pewnego dnia Jacek powiedział nam, żebyśmy kupili dużo kompotów.  Nakupowaliśmy więc ich sporo i pytamy: -A po co nam te kompoty? A on: –Zobaczycie. No i do każdego z tych słoików dodał trochę drożdży zrobionych z zasuszonych owoców i lekko popuścił zakrętkę. Wkrótce to zaczęło fermentować. No i w ten sposób zaczęliśmy w naszej celi produkować wino.  

Jacek opowiadał nam, że jak w zimie byli zamknięci na Śląsku, to taki zacier z kompotów wlewał do klosza w lampie na suficie, tam w cieple dochodziło do fermentacji, no i mieli w celi wino. Teraz nie trzeba było takich wymyślnych sposobów, bo był już maj i było ciepło No i dzięki niemu popijaliśmy sobie wino w Nowym Łupkowie. Pod tym względem był on geniuszem.       

Kiedyś do naszej celi weszli “klawisze” na tzw. “kipisz”, czyli przeszukanie. Oczywiście, znaleźli w kartonach pod łóżkami te słoiki. Pytają: -Co to jest? My odpowiadamy: -To jest kompot kupiony w kantynie. Otworzyli jeden słoik i mówią: -Ten kompot już wam fermentuje i nadaje się tylko do wyrzucenia. Zabieramy te słoiki. A Jacek na to: –Zostawcie! Co was to obchodzi, że fermentuje? Przecież my to pijemy, a nie wy. Oni oczywiście nie mieli pojęcia, że w tych słoikach robi się wino, więc dali spokój.  

No i tak uprzyjemnialiśmy sobie życie w tym zamknięciu. Później otwarto nam cele i mogliśmy sobie wychodzić na pole. Było tam boisko do siatkówki, można więc było pograć w siatkówkę, w piłkę nożną, można było pobiegać. Wreszcie mogliśmy rozruszać nasze kości, bo do tej pory siedziało się w celi prawie bez ruchu.   

Był to już początek czerwca. Sfery religijnej nikt już nam nie ograniczał i msze w więziennej świetlicy odprawiane były co niedzielę. No i przyszło “Boże Ciało”.  Oświadczyliśmy, że chcemy zrobić procesję na zewnątrz pawilonu. Służba więzienna stanowczo odmówiła zgody, a my im na to, że i tak urządzimy procesję. Zaczęliśmy debatę i negocjacje. Zaproponowaliśmy wersję kompromisową, a więc dwa ołtarze w jednym pawilonie, dwa w drugim, no i procesja z przejściem z jednego pawilonu do drugiego. Otrzymaliśmy na to zgodę.   

 Procesja się odbyła. Modliliśmy się przy pięknych ołtarzach z odpowiednimi hasłami i dekoracjami zrobionymi przez samych internowanych. A byli wśród nich profesorowie, literaci, artyści. Po majowych demonstracjach przywieziono do zakładu karnego szereg nowych osób: Macierewicza, Syryjczyka, czy Brauna, późniejszego szefa Radia i Telewizji. Niesamowite, jakie zdolności mieli ci ludzie do wycinania, do wyrzynania  różnych przedmiotów i ozdób.  Przy jednej z wizyt Staszek Kusiński przemycił taki mały, rozsuwany aparat fotograficzny i w trakcie procesji robił zdjęcia. Te zdjęcia później jakoś przedostały się za granicę i były publikowane na Zachodzie. 

Czas płynął. Nadszedł początek lipca. Stopniowo ubywało internowanych. Kolejne osoby podpisywały “lojalki” o wychodziły na wolność. Z naszych 80-ciu działaczy Regionu Południowo-Wschodniego pozostało już nas tylko 6-ciu. No i przyjechało do Nowego Łupkowa paru esbeków aby namawiać nas do podpisania tych lojalnościowych oświadczeń. Gdy przyszła na mnie kolej, to usłyszałem pytanie: -A może jednak pan podpisze?  -To nielogiczne – odparłem. -Skoro nie podpisałem w lutym, to bezsensowna byłaby moja zgoda teraz, po 7-miu miesiącach internowania.  Esbek na to: –Wypuścilibyśmy pana, ale skąd możemy wiedzieć, jak się pan będzie zachowywał po drugiej stronie? Odpowiedziałem: –Ja też nie wiem. No i oczywiście nic nie podpisałem.  

 Zbliżało się peerelowskie święto państwowe 22-go lipca i esbecy najwyraźniej mieli polecenie od Jaruzelskiego, aby z tej okazji wypuścić znaczną grupę internowanych.  Mieli jednak problem, bo zostali im już tylko ci, którzy nie podpisali i podpisać nadal nie chcieli.  Musieli więc dokonać wyboru: kogo mimo wszystko wypuścić, a kogo nie. W tym czasie wśród osób internowanych z regionu przemyskiego zostało już nas tylko kilku.    

Tymczasem 21-go doszło do wielkiej awantury. W zakładzie karnym funkcjonował więzienny radiowęzeł, przez który nadawali m.in. różne komunikaty. Otóż tego dnia, gdy jak zwykle radiowęzeł został wyłączony o 8-mej wieczorem, nagle z głośników w celach i na korytarzach zaczęły nadawać głos: “Więzienne Radio Solidarność!”.  “radia więziennego internowanych”. Służba więzienna była w szoku. Z głośnika w ciągu kilku minut padały m.in. nazwiska “klawiszy” z odpowiednimi komentarzami i ocenami. Oni byli przerażeni, że my wszystko o nich wiemy. Nie mam pojęcia, jak udało się tego dokonać, ale wśród internowanych byli m.in. genialni specjaliści, inżynierowie, którzy tylko sobie wiadomym sposobem podłączyli się do więziennego radiowęzła.   

W reakcji na to do zakładu karnego wkroczyli szturmowo wyposażeni funkcjonariusze, ale nie udało im się znaleźć nadajnika. Konsekwencją była zbiorowa kara w postaci niewpuszczenia do zakładu karnego rodzin przybyłych na wizytę. To z kolei spowodowało nasze głośne protesty, ale w końcu sytuacja wróciła do normy. 

Tak więc na 22-go nas nie wypuścili, ale następnego dnia rano zaczęli ogłaszać nazwiska osób mających przygotować się do opuszczenia zakładu karnego. Padło wreszcie i moje nazwisko. Spakowałem swoje rzeczy, oddali mi resztę moich pieniędzy z depozytu, no i 24-go lipca wyszedłem na wolność. A ponieważ droga z Łupkowa do Zagórza prowadzi przez Komańczę, to razem z kolegą z Jarosławia wysiedliśmy w tej   miejscowości i poszliśmy do klasztoru sióstr nazaretanek, gdzie w latach 1955-56 internowano ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Chciałem tam podziękować Panu  

Bogu, że w czasie tych niełatwych 8-miu miesięcy internowania dał mi dość siły aby “zachować się jak trzeba”.            

Po powrocie do Lubaczowa zostałem porażony wiadomością, że moja żona z pękniętym wrzodem i syn z podejrzeniem porażenia opon mózgowych przebywają w szpitalu. Moją Krysię ledwo udało się lekarzom uratować od śmierci dzięki transfuzji trzech i pół litra krwi.  

Jesienią wróciłem do pracy, chociaż nie bez problemów. A gdy żona szczęśliwie doszła do zdrowia, to mogłem już – w tajemnicy przed nią – podjąć działania w ramach podziemia niepodległościowego. Wiele ważnych tytułów prasy niezależnej, takich jak np. “Tygodnik Powszechny”, czy “Więź”, nie docierało do Lubaczowa. Zdobywałem więc katolickie oraz niezależne pisma i zrobiłem w kościele taką gablotę, w której te pisma umieściłem. Była to informacja o tym co warto czytać.  

 Wkrótce stworzyliśmy “podziemną” tzw. “grupę trzech” z Adamem Kantorem i Adamem Słomianym. Ten ostatni co prawda nie był internowany, ale to on uratował sztandar “Solidarności” zanosząc go na plebanię, gdzie sztandar został przechowany i dzięki temu przetrwał. Chcieli się inni przyłączyć do nas, ale powiedziałem, że niech działają w innych gronach, bo rozszerzanie podziemnego kręgu osób było niebezpieczne.   

21 maja 1984 r. papież Jan Paweł II mianował nowego biskupa Archidiecezji Lwowskiej z siedzibą w Lubaczowie – ks. prof. Mariana Jaworskiego. Podczas ingresu do prokatedry w Lubaczowie „grupa trzech” wręczyła nowemu biskupowi kielich na trzech krzyżach gdańskich z pateną oraz wieniec w kształcie litery „S”, symbolizujący „Solidarność”. 

W ramach tej naszej trzyosobowej grupy zajmowaliśmy się m.in. kolportowaniem prasy podziemnej. Większą akcję zrobiliśmy po zamordowaniu przez komunistów, w październiku 84 roku, ks. Jerzego Popiełuszki.  Otóż postanowiliśmy w imieniu “Solidarności” przygotować i zawiesić na lubaczowskim kościele pw. Św. Stanisława BM, będącym także prokatedrą archidiecezji, tablicę upamiętniającą księdza Jerzego.  

Wkrótce Adam Kantor zawiózł do odlania w Przemyślu tablicę z popiersiem bohaterskiego księdza i treścią: “Ks. Jerzemu Popiełuszce w hołdzie – Solidarność Ziemi Lubaczowskiej”. Tablicę odlano w brązie w dwóch egzemplarzach – dla Lubaczowa i dla Horyńca. Chcieliśmy ją umieścić na zewnętrznym murze kościoła św. Stanisława BM w Lubaczowie, ale ktoś z władz kościelnych ze względów bezpieczeństwa nie zaaprobował terminu “Solidarność”. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby to słowo zastąpić terminem “Ludzie pracy”. Problem w tym, że trzeba było odlać w brązie ten nowy termin i wlepić go do tablicy po wycięciu napisu “Solidarność”. Czasu było jednak mało i litery zostały wycięte z drewna i pomalowane “złotolem”. Z czasem warunki atmosferyczne powodowały odpadanie tych wstawionych drewnianych liter. W tej sytuacji Adam Kantor zlecił w Przemyślu odlanie słowa “Solidarność” w brązie. Gdy napis ten trafił do mnie, to wziąłem stosowne narzędzia i pod osłoną nocy przykręciłem  ten napis do tablicy. Udało się uniknąć wpadki. Uroczystość poświęcenia tablicy była przepiękna. “Ubecja” szalała, ale nic nie mogła zrobić.                                                                                                               

(opracował – K. Jacek Borzęcki)     

Schreibe einen Kommentar

Deine E-Mail-Adresse wird nicht veröffentlicht. Erforderliche Felder sind mit * markiert

Zum Inhalt springen