„Przeciw uzbrojonym analfabetom. Opowiastki z dwunastu miesięcy” – spotkanie z autorem książki, profesorem Janem Majchrowskim w Przemyskim Towarzystwie Kulturalnym, 23 listopada 2023 r.
Zapis spotkania:
Marek Kuchciński – Serdecznie witam Państwa na spotkaniu promocyjnym książki Pana Profesora Jana Majchrowskiego „Przeciw uzbrojonym analfabetom”. Witam autora, a także przedstawiciela wydawnictwa Zysk i Spółka, które wydało książkę. Książka dotyczy naszej historii i czasów współczesnych, a umiejętność Pana Profesora w łączeniu różnych wydarzeń i wyciąganiu z nich wniosków, w sposób literacki i zachęcający do czytania, jest najwyższej miary.
Pana Jana Majchrowskiego znam już 25 lat. Był wojewodą, ja byłem wicewojewodą…
Jan Majchrowski – Ale nie w tym samym województwie, żeby to było jasne…
M.K. …Nie w tym samym województwie. Pan Profesor w województwie lubuskim, ja na Podkarpaciu. Ale zachęcam do rozmowy ponieważ doświadczenia, przeżycia i wiedza autora o sprawach publicznych, profesora, prawnika są ważne nie tylko ze względu na czasy współczesne w Polsce i Europie, ale także ze względu na związki rodzinne, bo dzieje i czasy związanego rodzinnie wojewody Józewskiego i czasy taty Pana Profesora, Stefana, to czasy związane z odzyskiwaniem niepodległości podczas pierwszej wojny światowej i zaraz po niej. A więc, Petlura i inni – będzie o tym opowiadał pan Jan Majchrowski. Oddaję Panu Profesorowi głos.
J.M. Dziękuję uprzejmie Panie Marszałku. Przede wszystkim dziękuję za zaproszenie, i to kolejne zaproszenie, bo co wydarzenie kulturalne – poprzednio promocja książki Pani redaktor Marty Olejnik na temat „Strychu Kulturalnego” – to mam okazję być tu obecnym. A teraz jest to prezentacja mojej własnej książki i to przez Pana Marszałka. Jest mi więc bardzo miło znów być tutaj. Pan Marszałek kilka słów o książce już powiedział, ale ja przede wszystkim chciałbym Państwa tą książką zainteresować. No bo dużo osób pisze książki, a właściwie, dzisiaj to chyba więcej pisze niż czyta, prawda? Takie czasy przyszły, że pisać każdy może, ale z czytelnictwem jest gorzej. A zatem skąd wzięła się ta książka? Na okładce, z tyłu, napisane jest: arcyciekawy debiut. Ale dodane, na szczęście: literacki. To jest moja chyba jedenasta książka. Ale rzeczywiście, do tej pory pisałem tylko książki naukowe. Z drugiej strony ta książka jakby była we mnie, chyba cały czas. Ona po prostu we mnie siedziała. I przyszedł odpowiedni moment, kiedy ze mnie wyszła. Musiała wyjść.
To był taki dosyć trudny moment w moim życiu, to była chwila kiedy zrezygnowałem z bycia sędzią Sądu Najwyższego. W takich dosyć dla mnie okolicznościach ciężkich, bo kiedy byłem powoływany przez Prezydenta na ten urząd, do Izby Dyscyplinarnej SN, którą nawet współtworzyłem jako p.o. jej prezesa, to byłem przekonany, że słowa Prezydenta, że mamy sądzić sędziów – wyznaczają mi jasny kierunek. A potem okazało się, że ja tych sędziów sądzić nie mogę. Wśród nich takich, którzy na pewno zasłużyli, by ich sądzić. I trochę przyparty wtedy do ściany, powiedziałem sobie: To trzeba zrezygnować. I zrezygnowałem. Żeby to było jasne, nie jestem w żadnym stanie spoczynku. Po prostu odszedłem. I wtedy pomyślałem sobie, że to jest ten moment, żeby ta książka, to wszystko co we mnie siedzi, wyszło. No i zacząłem pisać. Powstała książka trochę jakby historyczna, ale skojarzeniowa. Bo każdemu z nas dzień, miesiąc, rocznica kojarzy się z czymś. Mnie też. I to są takie prywatne skojarzenia.
Napisałem tę książeczkę „Przeciw uzbrojonym analfabetom” – tytuł strasznie bojowy, ale jest też podtytuł „Opowiastki z 12 miesięcy”- już o wiele mniej bojowy. Bo to są opowiastki właśnie: co mi się kojarzy np. z listopadem, co mi się kojarzy np. z sierpniem. Książka zaczyna się od sierpnia. Co mi się kojarzy z sierpniem? Oczywiście Solidarność. Jak się ma 15 lat i przychodzi coś takiego jak Solidarność, to ten młody człowiek traktuje to niemal tak, jak mój ojciec potraktował listopad 1918 roku. I listopad pozostał dla niego zawsze skojarzeniem z tamtym wielkim listopadem 1918 roku. Pan Marszałek zwrócił na to uwagę, bo rzeczywiście miałem takie szczęście, że miałem ojca, który był naprawdę dużo, dużo ode mnie starszy. Mój ojciec urodził się w roku 1908 i opowiadał mi, jak wyglądał dzień 11 listopada 1918 roku w Warszawie. On uciekł tego dnia z lekcji z gimnazjum wraz z kolegami, widział rozbrajanie Niemców i opowiadał mi o tym. Zawsze wtedy mówił: Tego dnia Polska wybuchła. I mówił jak ludzie, obcy sobie ludzie bez różnicy płci i stanu, rzucali się sobie w ramiona, w objęcia, bo płakali ze szczęścia. Widział jak niepozorny chłopaczek, podszedł do wielkiego niemieckiego żołnierza, odebrał mu karabin i stanął na pierwszej chyba polskiej warcie przed Uniwersytetem Warszawskim, którą uwiecznia historyczna fotografia. W mojej świadomości ta opowieść była jak zdjęcie, które zostaje na zawsze w pamięci. To jest właśnie przeżycie historyczne. Tak jak dla mnie sierpień 80. roku był takim przeżyciem, jak grudzień stanu wojennego w moim liceum Batorego był także takim moim przeżyciem, tak ten listopad 18. roku był jego przeżyciem, które dzięki niemu stało się również moim.
Ta książka to jest dwanaście takich skojarzeń, odnoszących się do każdego miesiąca. Te skojarzenia czasami są takie, jak skojarzenia tysięcy, setek tysięcy innych Polaków. Nie chciałem być oryginalny mówiąc o sierpniu, bo sierpień 1980 roku jest naszym wspólnym przeżyciem, choć są też warszawskie sierpnie 1920 i 1944 roku. Także maj może się bardzo różnie kojarzyć, np. z 3 maja. Różne są daty majowe, prawda? Ja tutaj umieściłem, może trochę przewrotnie, 8 maja – dzień zwycięstwa, ale którego? Nie 1945 roku, ale 1920 roku. Ojciec dał mi kiedyś małe pisemko, w którym był artykuł o tamtym 8 maja. Bo 8 maja 1920 roku, jak głosił ten tekst na pierwszej stronie, Wojska nasze wkroczyły do Kijowa.
I teraz ten Kijów. Nigdy nie bylem w Kijowie. Niestety, nigdy nie byłem nawet we Lwowie, gdzie mój ojciec ukończył Korpus Kadetów i zdał maturę zanim został zawodowym oficerem kawalerii. A jednak ten Kijów jest dla mnie bardzo drogi, bo całą młodość, dzieciństwo, słyszałem od mojej mamy, że jej mama (a moja babcia) z całą rodziną ewakuowała się ostatnim pociągiem z Kijowa w 1920 roku, uciekając już przed bolszewikami. I słyszałem o tym pociągu, że był ostrzeliwany, bo tam były rodziny polskich żołnierzy i oficerów, które uciekały gdy miesiąc po tym maju 1920 roku załamał się front. Myśmy, razem z żołnierzami Petlury, byli wtedy w tym Kijowie bardzo krótko. A jednak to zapadło w pamięć.
Mama śpiewała mi od dziecka różne patriotyczne piosenki. Mnóstwo ich znała, ale była taka jedna szczególna, na melodię „Wołga, Wołga”. Słowa brzmiały mniej więcej tak: W głębiach boru krążą cienie/ Mrok przesłania zimna mgła/ Na tułaczkę, na stracenie/ Z nienawiścią los nas gna. Był tam cały szereg następnych zwrotek, które mama śpiewała. Nigdy nie wiedziałem, o czym jest ta piosenka. Mama nauczyła się jej od swojej mamy Eleonory, czyli mojej babci, albo od prababci Anastazji. Ja zawsze myślałem, że to jest o Powstaniu Styczniowym, albo o zesłaniu na Sybir, no bo tak to brzmiało; ponuro, strasznie. I kiedyś chciałem o tym napisać. Szukałem źródła, ale wypadałoby wiedzieć kto jest autorem tej pieśni. No bo jak się o czymś pisze, to trzeba wskazać autora. Jak tu go znaleźć? No oczywiście w dzisiejszych czasach sięga się do Internetu. Szukam w tym Internecie, bardzo ciężko było znaleźć. Znalazłem. Jest źródło, książka Henryka Glassa, wydana w Londynie – „Młodzi walczą”. Znalazłem tę książkę i czytam. Myślałem, że to będzie właśnie o zesłańcach, że młodzi powstańcy styczniowi walczą… i, proszę Państwa, nie! Okazuje się, że to jest książka o Kijowie, książka o Polakach z POW, o wywiadzie polskim tam, daleko na wschodzie. I ten Henryk Glass w tym wszystkim tkwił jako młody człowiek, i ewakuował się tym pociągiem, i zapisał pieśń, którą wtedy tam śpiewano. To śpiewali ci ludzie, którzy zostali wygnani podczas pierwszej wojny światowej z Kongresówki właśnie na wschód, bo Rosjanie ewakuując się kazali im wyjeżdżać. W strasznych warunkach tam żyli. I on opisuje, że śpiewali właśnie tę pieśń. Proszę Państwa, jakież to dla mnie przeżycie! Bo ja tak nie do końca wierzyłem w tę opowieść o ostatnim pociągu z Kijowa. I sprawdzałem, no tak… były ewakuacyjne pociągi, ale żeby akurat tak naprawdę, po tym maju 20. roku, naprawdę tym ostatnim pociągiem? A mama mówiła: Tak, ostatnim pociągiem, bo ciocia Musia została i nigdy już nie wróciła, bo jej męża Janka aresztowała CzeKa, no i zniknął, a jej córka Zosia umarła tam z głodu. Ale ja jakoś nie czułem tego.
I oto nagle czytam tę książkę i czytam opis takiego pociągu, tyle że z 1918 roku. Taki sam i z tą samą pieśnią… proszę Państwa, to jakby on się wynurzał z takiej mgły nierzeczywistości do czegoś, co stało się rzeczywiste. Dla mnie to było nieprawdopodobne przeżycie. Czytam to z zapartym tchem, czytam, czytam.. a ten Glass pisze, że dojechali po całym dniu tłuczenia się tylko z Kijowa do Fastowa, a to stacja pod Kijowem. Ludzie uciekają piechotą, po torach, z bagażami. Widzi Henryka Józewskiego z żoną, jego kolegę ze studiów, jeszcze z Saratowa i zrobił mu miejsce w tym wagonie swojej misji, pewnie uratował mu życie. I Henryk Józewski wracał z nim do Polski.
Henryk Józewski był szefem siatki wywiadu III Komendy Naczelnej POW, o nim Timothy Snyder napisał książkę „Henryk Józewski i Polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę”. Był ulubieńcem marszałka Piłsudskiego, wiceministrem spraw wewnętrznych w ukraińskim rządzie Petlury, ministrem spraw wewnętrznych II RP po przewrocie majowym, potem został wojewodą wołyńskim, był nim 10 lat. Po wojnie siedział oczywiście w więzieniu komunistycznym. Postać bardzo znana, dzisiaj się do niej wraca. Jakież to dla mnie przeżycie, jak o nim czytam, bo poznałem Henryka Józewskiego, a właściwie to najpierw on poznał mnie, bo moja pierwsza wizyta jaką w życiu odbyłem to było zaniesienie mnie na początku 1965 roku, jako kilkumiesięcznego niemowlaka przez moich rodziców, kilkaset metrów od naszego mieszkania – na róg Koszykowej i Mokotowskiej, do pracowni malarskiej, gdzie mieszkał Henryk Józewski, czyli właśnie on. I po tej wizycie napisał bardzo piękny, długi tekst. Zadedykował go mojej mamie. Jest podpisany: „Ziuni – Henryk Wuj”. Mam go do dzisiaj. I to jest tekst o mnie.
Dlaczego o mnie napisał, o takim dziecku? Bo analizował grymasy, które robiłem, napisał o uśmiechu, napisał słowa, które są niesłychane, bo stwierdził, że dla niego ten mój, tego niemowlaka, uśmiech był punktem Archimedesa ludzkiej rzeczywistości i dowodem Istnienia jako takiego – miłości Istnienia, jak napisał. Henryk Józewski napisał wielkie dzieło, tysiącstronicowe. Ono, Panie Marszałku, nie jest nigdzie wydane. Przesłał je Giedroyciowi. Giedroyć mu obiecał, że po jego śmierci je opublikuje. Nie opublikował. Ukazały się tylko fragmenty w „Zeszytach Historycznych”, które dotyczyły istnienia, ale samego Henryka Józewskiego, czyli jego historii życiowej. Ale jego dzieło miało tytuł „Opowieść o Istnieniu” i miało charakter filozoficzno-metafizyczny. Ono nie zostało nigdy opublikowane. Timothy Snyder, kiedy pisze o Józewskim, to niejako rozmywa tę postać, bo wprowadza aurę tajemniczości, analizuje jego obrazy, na przykład obraz przedstawiający okno – i twierdzi, że to jest pewien ukryty symbol wywiadu, bo rzeczywiście okno jest takim symbolem, jednym z symboli. I że jego grób na warszawskich Powązkach jest grobem bezimiennym… Nie! Powiedziałem to mojej siostrze, która dwa lata temu zmarła: Zosiu, właśnie, przecież on nie jest podpisany na tym grobie... A ona mówi „nie” i zaprowadziła mnie na jego grób. Jest tam napis: śp. Henryk Józewski. Henryk Józewski leży na katolickim cmentarzu i miał katolicki pogrzeb wbrew temu, co się o nim czasem mówiło. Takiego wyboru dokonał. A dokonał, bo rozpoznał to Istnienie, że ono jest, że my rzeczywiście istniejemy. Czy mogłem nie przeżyć tego, że ta jego „Opowieść o Istnieniu” związana była z moją wizytą na rogu Koszykowej i Mokotowskiej, gdy napisał, że ten mój uśmiech dziecka był punktem Archimedesa ludzkiej rzeczywistości? Jak więc maj nie mógł być miesiącem, który mi się w ten właśnie sposób skojarzył? Z Polakami w Kijowie.
Odszukiwanie tego wszystkiego jest przygodą tak silnie emocjonującą, że człowiek musi to z siebie wydobyć. Dlatego mówię, że ta książka była w środku, we mnie, cały czas tam siedziała i takich wątków jest w niej wiele, takich przeżyć, takich historii, które rzeczywiście miały miejsce. W tej książce nie ma słowa, które byłoby nieprawdziwe, ale też nie ma wszystkiego. Bo nie wszystko nadaje się do opowiedzenia i nie o wszystkim chcę mówić. Na takiej zasadzie, jak w piosence: Żołnierz dziewczynie nie skłamie, chociaż nie wszystko jej powie. Z czytelnikiem jestem szczery, całkowicie, ale to nie znaczy, że hołduję zasadzie, że się człowiek rozdziewa, „rozbiera” na ulicy, żeby pokazać całe swoje wnętrze. Nie. Nie wszystko. Nie wszystko jest na sprzedaż.
W tej bardzo niewielkiej książeczce występuje dużo postaci. W jaki sposób one się tam znajdują, w tej narracji dwunastu miesięcy – sierpień, wrzesień, październik, listopad i tak dalej? Różne miesiące, różne wydarzenia, różne skojarzenia, np. grudzień – stan wojenny w moim liceum Batorego. Marzec – żołnierze wyklęci i spotkanie jakie miałem z człowiekiem, który doprowadził do śmierci mojego rówieśnika, ówczesnego osiemnastoletniego żołnierza podziemia, żołnierza wyklętego, i który mi o tym powiedział. To były niezwykłe momenty, które musiałem tutaj umieścić.
Ale skąd ci ludzie? Każdą z tych opowieści, kiedy je pisałem, odnosiłem jednocześnie do jakichś tworów kultury. To przychodziło trochę automatycznie. Wtedy kojarzyło się z jakąś książką, a to z jakąś piosenką, a to z jakimś innym utworem. Jak skończyłem tę książeczkę, to pomyślałem sobie, powiem zupełnie szczerze – Za cienkie to, za mało tego jest. No bo miesięcy jest tylko 12, tyle ile w roku, ale pomyślałem sobie – Mam tu wytrych, bo w każdym z tych miesięcy odnoszę się do jakiegoś utworu literackiego, wypada więc podać ich twórców. Zrobić dopowiedzenia, jak gdyby przypisy, tylko jednolitej treści. No i te przypisy rozpoczęły się od tego, że: „a tu się taki utwór zjawi” – i mówię o autorze. A potem mówię „z tym mi się to kojarzy, a z tamtym tamto” i zaczynam nową narrację, opowiadając o ludziach, którzy przy tej okazji pojawiają się. Dla przykładu: październik. Z czym mi się kojarzy październik? Z rewolucją październikową. Tak, no bo w PRL były akademie w szkole, nas tam tłuczono tym październikiem. To piszę o tych rewolucjach i bolszewickiej, i francuskiej, i pokazuję jakie one były do siebie podobne, jakie podobne mechanizmy były, jak chciano człowieka przekabacić i zniszczyć. I odwołuję się do Majakowskiego, który tam pojawia się często. Jak się odwołuję do Majakowskiego, to przechodzę do tłumaczy Majakowskiego; niektórych z nich znałem.
Mój ojciec przed wojną był zawodowym oficerem, rotmistrzem kawalerii. W 39. roku, w sztabie brygady kawalerii jako oficer wywiadowczy, przeszedł cały szlak bojowy od Prus Wschodnich, aż po bitwę pod Kockiem, gdzie dowodził generał Kleeberg. Po wojnie, po powrocie z 2 Korpusu rozwiązanego w Anglii, został pisarzem. Zresztą pierwszą książkę wydał we Włoszech, tylko pod pseudonimem, bo gdyby nie było pseudonimu, to już naprawdę nie miałby po co wracać tutaj, chyba tylko do więzienia. Napisał bardzo dużo książek, no i w związku z tym ja jeździłem z mamą i z nim po domach pracy twórczej Związku Literatów i spotykałem tych starszych często ludzi, wśród których było wielu tłumaczy Majakowskiego. Stalinowców po prostu, którzy potem przekabacali się często na inną stronę. Ich też tutaj umieszczam, w różnych śmiesznych i groźnych scenach. W scenach, o których nikt nic nie wie, no bo skąd mógł wiedzieć, że dziesięcio- czy dwunastoletni chłopaczek, który się tam szwendał, jednak obserwuje i zapamiętuje, a potem, po prawie pół wieku, opisze to. To też były bardzo charakterystyczne dla mnie sceny, czasami bardzo zabawne, bardzo śmieszne.
To nie jest książka po której się płacze. Chociaż myślę, że czasem może za gardło chwycić. Ale można się też pośmiać, bo takie jest właśnie życie. Śmieszne, straszne, ale trzeba je przeżyć z pasją, poczuć je. I myślę, że jest to jednocześnie lekcja historii, ale historii – żeby się nauczyć, to trzeba ją przeżyć, bo ta wielka historia, nasza historia, wspólna, jest jak jeden wielki piękny obraz. Lecz każdy z nas maluje ten obraz, wszyscy uczestniczymy w jego tworzeniu – mniej czy bardziej świadomie. Warto to zrobić świadomie, bo każdy z nas, każdy, nie ma żadnego wyjątku, odciska swój znak na tym historycznym obrazie Polski i Polaków, który jest pisany przez pokolenia. On jest właśnie tą więzią, która nas łączy z tymi, co byli, z tymi co są, i z tymi co przyjdą. I ten obraz musimy im zostawić żeby oni też mogli na nim swój znak namalować, żeby mieli gdzie namalować, żeby nie okazało się, że przyjdą, a my im zostawimy puste ramy. Tego nie wolno zrobić! I jeżeli tak rozumiemy historię, to my się jej nie tylko uczymy, ale ją naprawdę przeżywamy, ona jest wtedy nasza, my tę Polskę tylko w ten sposób możemy kochać, tylko przez takie indywidualne przeżycie, które wpisuje się w przeżycie wspólne, zbiorowe. Nie ma nieważnej historii, tak jak nie ma nieważnego człowieka i nie ma nieważnego życia. Każdy człowiek jest ważny. To może być historia Polski widziana przez brudną szybę oczami szewca pracującego w suterenie, gdy na ulicy widział nogi niemieckiego żołnierza. To też jest perspektywa, ona wcale nie musi być gorsza niż perspektywa ministerialnego fotela. To wszystko jest ważne. I taka jest ta książka.
M.K. Proszę Państwa, zapraszam do rozmowy. Mamy teraz miesiąc listopad i gdy sięgam na strony książki opisujące listopad, to profesor pisze o Daszyńskim… Daszyński, premier pierwszego rządu socjaldemokratycznego, tak?
J.M. Tak, jeden dzień trwał ten rząd, a nawet nie powstał. On był premierem, ale rządu nie stworzył w gruncie rzeczy…
M.K. … Przyjechał Piłsudski z Magdeburga i powołał Daszyńskiego. Sam zaś władzę otrzymał od Rady Regencyjnej, której to Daszyński wcześniej nie uznawał. To są paradoksy, a dlaczego o tym mówię? Bo na następnych stronach Profesor pisze o pomnikach i nawiązuje do czasów współczesnych. Mamy dzisiaj w Warszawie całą aleję pomników, jeżeli idziemy od Placu Zamkowego Krakowskim Przedmieściem to mamy pomnik Adama Mickiewicza, potem pomnik Marszałka – już przy Placu Piłsudskiego, ale widoczny z Krakowskiego Przedmieścia, potem mamy pomnik Prymasa. Idąc dalej w stronę Belwederu mamy cały zbiór pomników wszystkich przywódców, twórców niepodległości. Wincenty Witos, przy Placu na Rozdrożu jest pomnik Romana Dmowskiego, patrona wielkiego marszu 11 listopada. Profesor pisze, że tego marszu 11 listopada inni chcieli zabronić i to nawet nie tylko dzisiejsi postkomuniści. A obok, na uboczu jest również pomnik Daszyńskiego. A kto go stawiał? Kwaśniewski. Kwaśniewski z Wenderlichem, a kim są Kwaśniewski i Wenderlich? Państwo pewnie pamiętają… Dzisiaj mamy na polskiej scenie politycznej ogromne zamieszanie, np. nowopowstałą partię PPS – Polską Partię Socjalistyczną i kto nią kieruje? Ludzie od Jerzego Urbana, niejaki pan Rozenek i tego typu ludzie. W latach czterdziestych, gdy trochę z naiwności, może dla idei, Stanisław Mikołajczyk przyjechał do kraju z posłami PSL-u, to liczyli, że uda im się z czerwonymi – z sowietami dogadać, no i szybko zostali załatwieni, Mikołajczyk musiał uciekać, innych komuniści wsadzili do więzienia, jeszcze innych przekonali do założenia satelickiego ZSL: Niećko, Wycech. Jeden z tych posłów, Franciszek Głowacz leży niedaleko, na cmentarzu w Żurawicy. Ale jak to historia powtarza się. Mamy rok 1990… Roman Bartoszcze…
J.M. … Tak, to dokładnie ta sama historia, tylko w innej proporcji…
M.K. …Przywódca odbudowywanego w Polsce PSL-u, z czasów Hanny Chorążyny, który także uwierzył, że można się z ZSL-em dogadać, połączyli się, on został przywódcą, kandydował nawet na Prezydenta Polski, a ZSL przekształcił się w PSL. I potem fizycznie Romana Bartoszcze wyrzucili z siedziby. Tak to się dzieje. Ale może Pan o tym powie parę słów?
J.M. Ja może przeczytam ten fragment, żeby była próbka literacka, dobrze?
„Jeszcze przed wojną, Piłsudczycy zawłaszczyli dla Marszałka dzień 11 listopada, a dziś narodowcy organizują tego dnia największą polską manifestację patriotyczną, w której w stulecie niepodległości brali udział wszyscy bez względu na to, który pomnik z Traktu Królewskiego jest najbliższy ich sercu. Wszyscy? No, nie wszyscy. Znaleźli się tacy, którzy tego marszu w stulecie niepodległości chcieli nam zabronić. Do której z warszawskich pomnikowych postaci zamierzali się odwołać? Dzierżyńskiego przecież już nie ma. Dziś wszyscy ojcowie niepodległości spokojnie stoją w spiżowych pozach wzdłuż Traktu Królewskiego, zachowując przy tym taktowny dystans do siebie. Piłsudski, który na dobre zaanektował Belweder, dalej, odwrócony do niego plecami Dmowski, naprzeciwko Korfanty, z boku, jakby kryjący się przed nimi w krzakach, Daszyński. Następnie zasiadający w fotelu Paderewski. I wreszcie Witos, który jako trzykrotny premier ma przywilej wypowiedzieć literami z cokołu swego pomnika słowa w imieniu ich wszystkich: A Polska winna trwać wiecznie”.
Jan Musiał: Mam niewielką przewagę nad większością z Państwa, bo ja tę książeczkę już przeczytałem, oczytałem bardzo dobrze, dostawszy ją dwa tygodnie temu. Wypominki historyczne, których jest zalew w ostatnich latach, mają to do siebie, że są zwykle ucieczką przed teraźniejszością. Ale ta książka nie jest ucieczką. Ta książka, moim zdaniem, jest bardzo dziś potrzebną pochwalą postawy zachowawczej. Zachowawczy człowiek wzbudza rezerwę. Ale ona jest zachowawcza w tym kalendarium nastawionym bardziej na klęski niż zwycięstwa. Już w samym tym tytule, i w historii, która za tym tytułem się kryje, nie komfortowej, bowiem dla polskich oficerów tam uwięzionych i ta przestroga jednego z rotmistrzów.
Zachowawczość. Czy można było się takiej książki spodziewać po kimś, kto onegdaj rewolucyjny projekt Konstytucji przedstawił, a Solidarność to przyjęła jako swój.
Czy można z taką książką, z Pana wiedzą, wychodzić dzisiaj do współczesnego czytelnika, wiedząc, że na to co się dzieje, potrzeba raczej rewolucyjnego wzburzenia? Jednak Jan Majchrowski proponuje nam przyjęcie postawy zachowawczej? Znamy smak tego, co znaczy mądra zachowawczość. Dzięki temu istniejemy, możemy nawiązywać do historii i proponujemy pod rozwagę swoich członków m.in. tego rodzaju refleksji, tego rodzaju autorów i tego rodzaju rzeczy.
Czy moja intuicja jest słuszna? Czy Pan jest zachowawczy? Czy Pan jest rewolucyjny bardziej?
J.M. Bardzo dziękuję.Odpowiem. Cenię sobie ten głos niezwykle, bo to jest głos przecież znawcy literatury i tych utworów, do których ja się też jakoś amatorsko odnoszę, bo przecież Pana książka o polskiej literaturze dziewiętnastowiecznej jest czymś fenomenalnym. Czy intuicja? Tak. Tylko ja bym to troszeczkę zmodyfikował. W jednym z moich tekstów, dla mnie bardzo ważnych – „Polska tradycja konstytucyjna”, opublikowanym i wznawianym, w przypisie odniosłem się do tej kwestii. Otóż ja jestem rewolucyjny i jestem konserwatywny, bo – tylko proszę tego nie postawić na równi z pewnym nurtem politycznym, który powstał w dwudziestym wieku w latach trzydziestych i nie w Polsce – w pewnym sensie jestem rewolucyjnym konserwatystą. Bo uważam, że jest potrzebna rewolucja, żeby utrzymać i przywrócić to, co stanowi naszą istotę, co konserwuje polskość, że tu nie wystarczy trwać, ale trzeba o to walczyć, odważnie trzeba wzniecać ogień taki z rewolucyjnym żarem, ale nie żeby burzyć, tylko żeby odbudowywać to, co było. Czyli kierunek jest konserwatywny, ale trzeba to zrobić z rewolucyjnym żarem i z rewolucyjnym zapałem. W ten sposób bym się zgodził, myślę, z tym co Pan tu uchwycił, bo sens tego jest właśnie taki. Natomiast sama narracja książki jest miejscami dosyć żywa, ale miejscami jest także bardziej nostalgiczna. No bo to tak już jest, że w człowieku, w naszym życiu, te dwa uczucia się mieszają. Nie można być tylko rewolucyjnym, radosnym albo tylko nostalgicznym i smutnym. To jest tak, jak dzieje Polski, to się cały czas plecie, prawda? Raz tak, raz tak. Więc tak bym odpowiedział. Nie wiem czy satysfakcjonująco.
Jan Musiał: Konserwatysta, to ktoś, kto się wyleczył z rewolucji, tak zresztą René de Chateaubriand, arystokrata francuski, jakobin, jakiego u nas nie znano, no może generał Zajączek mógłby stanąć obok niego, którego bieda przycisnęła i nie miał na emigracji w Anglii co do garnka włożyć, to bardzo szybko się nawrócił na tak przez siebie sformułowany konserwatyzm, że to jest pielęgnowanie tego, co z głupoty swojej tracimy wybierając przyszłość przed przeszłością. A kto dzisiaj wybiera przyszłość? Komuchy i ich progenitura. Cały czas mówią o przyszłości, żeby zapomnieć o ich przeszłości. Dlatego moja diagnoza Pańskiej książki: jest to książka promująca mądrą zachowawczość, wraca raczej do tego doświadczenia René de Chateaubrianda, że konserwatysta jest uleczonym z rewolucjonizmu, niż do innych rozumień konserwatystą.
M.K. I trochę jesteśmy w otoczeniu podobnym, szanując oczywiście proporcje…
Jan Musiał: Tak, jesteśmy w takim właśnie otoczeniu, dlatego ta aktualność.
J.M. Ja mogę powiedzieć, że w gabinecie Pana Marszałka, którego miałem okazję być doradcą przez pewien czas, toczyły się różne dyskusje, które można byłoby sprowadzić do pewnych mianowników, gdzie byłyby słowa zachowawcze, czyli konserwatyzm, a jednocześnie były przemyśliwane sposoby działania, w których na pewno znajdowały się gorące głowy rewolucyjne i ja do tych głów należałem.
Głos z sali (Danuta Waszczak): Ja może tak z doświadczenia. Korzenie rodzinne, historyczne są bardzo ważne, trzeba pamiętać skąd wyszliśmy, czego chcemy na przyszłość. Niestety, w tej chwili jest bardzo kiepsko. Myślę, że jak dorwą się do władzy, ci co się niby zjednoczyli, Polska przepadnie. I musimy starać się jakoś to opanować, starać się tłumaczyć ludziom, nie wiem, niektórym ludziom mózgi zamuliło. To co w tej chwili jest, kogo wybierali w tym Sejmie… Przepraszam jestem starej daty, ale naprawdę to mi się nie mieści w głowie, kto nas tam Polaków reprezentuje. Jak się wypowiadają, co oni chcą robić, jak głosowali w Europarlamencie – zniszczyć Polskę, zniszczyć suwerenność, wszystko. Nie mieści mi się to w głowie, nie tak byłam wychowywana, nie tak wychowuję dzieci, wnuki, żeby się doczekać tego, co jest. Przepraszam więcej nie mogę…
J.M. Bardzo dziękuję za ten głos i powiem proszę Pani, nie będę pocieszał, że dobrze będzie. Prawda, ale tu jest też w jakiś sposób o tym mowa. Bo mieliśmy w naszej historii – nie moment – tylko bardzo długi czas nieistnienia, w czasie którego trwaliśmy. Cały wiek dziewiętnasty, nawet tytuł książki senatora Jana Musiała można byłoby przywołać: Przeklęte stulecie – cudowne stulecie. Wtedy straciliśmy podmiotowość, ale był to jednocześnie, przynajmniej moim zdaniem, wiek nieprawdopodobnego rozkwitu naszej kultury. Bo takich literatów, takich wieszczów, takich twórców, jak w wieku dziewiętnastym, to chyba nie mieliśmy nigdy wcześniej, i nigdy potem. Przynajmniej według mojej subiektywnej oceny. I to oni stworzyli naród polski, taki naród, który w 1920 roku mógł wygrać. Zjednoczony naród, naród gdzie nie było już stanów, gdzie byli i chłopi, i robotnicy, i inteligenci, właściciele ziemscy itd., ale stanowili jeden naród. Stali się tym narodem. Dzięki czemu? Dzięki literaturze w dużej mierze, dzięki Sienkiewiczowi, dzięki powieści historycznej, która pozwoliła, że każdy mógł się utożsamić z Kmicicem i z Panem Wołodyjowskim, każdy kto to czytał. Ludzie na Śląsku, górnicy pisali do Sienkiewicza, kiedy przeczytali „Krzyżaków”: Tyś nas uczynił Polakami. Bo oni przeżyli to, przeżyli i właśnie o to przeżycie chodzi. Wiek dziewiętnasty to czas, gdy ogromna liczba cudzoziemców przybyłych do Polski stała się Polakami. Przecież nasze nazwiska często są nazwiskami niemieckimi, francuskimi, czeskimi, ukraińskimi, najrozmaitszymi nazwiskami. Ale za tymi nazwiskami kryją się Polacy, bo dokonali – ci ludzie i ich przodkowie – wyboru. Tyle tylko, że myśmy wtedy konserwowali to, co stanowi istotę polskości. Była ta sól ziemi. Ale jeżeli sól zwietrzeje, to czymże ją posolić? Na co ona wtedy? Chyba tylko na wyrzucenie, rzeczywiście na podeptanie. Musimy w tych nadchodzących czasach zachować to, co było tak atrakcyjne dla cudzoziemców, czyli naszą polskość, bo ona była po prostu atrakcyjna, bo atrakcyjne było umiłowanie wolności, honor był atrakcyjny, który kazał nie kupczyć i nie kalkulować, co się bardziej opłaca. Jeśli my dzisiaj stracimy to, tę kwintesencje polskości, to rzeczywiście nie będzie do czego nawiązać. To tutaj jest ta zachowawczość, bo tutaj jest ten rdzeń polskości, który się przez wieki wykształcił – ja to odnajduję w wolności przede wszystkim, dlatego że od początku szesnastego wieku my tworzymy ustrój wolnościowy zupełnie na przekór wszystkim innym państwom europejskim, gdzie zaczyna z czasem panować absolutyzm. My żyjemy w tym duchu wolności: Polak nie sługa, nie zna co to pany/ Nie da się okuć przemocą w kajdany – jak mówią słowa znanej pieśni. A drugą sprawą obok wolności jest honor. Czyli jest kierunek wskazujący, jak należy się zachować, po prostu jak trzeba, bez względu na to, czy to się opłaca, czy nie. I potem są Polki i Polacy, którzy mówią: Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba.
To jest to! To może powiedzieć prosta sanitariuszka, prosta dziewczyna ze wsi i wielki minister, pułkownik Beck, który mówi – Są rzeczy w dziejach ludzi, narodów i państw, które mają wartość bezcenną, tą rzeczą jest honor. A ktoś powie: Po co to wszystko było? Można było się dogadać, można było ustąpić, można… Można. Tylko, że przestalibyśmy być tym, czym byliśmy przez wieki. Czym bylibyśmy dziś? Niczym! Stracilibyśmy tożsamość, czyli podmiotowość, wyparowalibyśmy. Chodzi o to, żebyśmy mieli do czego wracać, nawet jeżeli te złe czasy naprawdę przyjdą, to wspomnieć trzeba na ten toast Zagłoby, że Nie ma takowych terminów, z których by się viribus unitis przy boskich auxiliach podnieść nie można.
I trzeba do tego wszystkiego wracać, bo to jest nasza kultura, to jest nasza tożsamość i nawet jeśli będzie nas 10%, tak jak kiedyś było 10% polskiej szachty, to kiedyś przeniesie się to znowu na nas wszystkich, jak w Noc Listopadową. Kiedy szli powstańcy, szli podchorążowie na Belweder, szli na Arsenał, a okiennice zamożnych warszawskich kamienic były zatrzaskiwane z hukiem, bo przecież szyby mogliby im powybijać… A poza tym, po co wiedzieć co się tam dzieje, po co brać odpowiedzialność? Nam jest dobrze. My mamy mieszkania z oknami frontowymi, nam jest dobrze, niech będzie jak było. Ale za tymi powstańcami poszedł motłoch i lud Warszawy. To ci sami co poszli już wcześniej, już za szewcem Kilińskim w Insurekcji Kościuszkowskiej, ci ze Starego Miasta, to ta biedota poszła. Nie należy oglądać się na większość, bo czasami wcale nie większość ma rację. Oczywiście, w demokracji tak jest, że większość ma władzę. Ale rację ma ten, kto ma rację. I dlatego spójrzmy w przyszłość w ten sposób, żebyśmy to my byli tym twardym rdzeniem. A on się będzie odradzał. Tylko żebyśmy mogli pokazać, że to, co prezentujemy jest wartościowe, to sami musimy być wartościowi. Sami musimy dokonywać właściwych wyborów. Bo to nie o słowa, tylko o czyny chodzi. Trzeba się zachować jak trzeba. Także wtedy kiedy się to nie opłaca – zachować się jak trzeba. Wtedy można być latarnią, taką latarnią, która świeci i jak ktoś popłynie za jej światłem, to się nie rozbije. Bo to nie jest oszustwo, tylko to jest prawda. Jeśli to jest prawda, to się to uda. A jeśli to ma być oszustwo, to się potopimy… Ja wierzę, że są takie latarnie.
Głos z sali (Anna Ekiert): Szanowny Profesorze, z wielką przyjemnością wysłucham. Coś wspaniałego. Wspaniałego! To, że Pan przepięknie przybliżył temat, książkę dopiero przeczytam – ale proszę mi powiedzieć – dlaczego i z czego wypływa tytuł tej książki? Bo to będzie lektura moja na dziś. Ja wiem co znaczy słowo honoru, bo jestem – jak kiedyś koleżanka powiedziała – jak przedwojenna przyjaźń, że słowo honoru, to nie jak dziś młodzi ludzie mówią…
J.M. … co drugie słowo, to słowo honoru…
A.E. … Więc prawdą jest, że trzeba przeżyć. Ja miałam tylko 3 lata… Pan mówił o sobie, a mnie łzy… też pamiętam moją podróż ze Lwowa – ale to bym musiała opowiadać całą historię rodzinną, jest też bardzo bogata. Przeżyć się jakoś musi, bez względu na okoliczności, bo nie system nas stwarza, a człowiek musi się znaleźć odpowiednio w systemie. Teraz jest różnie, naprawdę można się pogubić bardzo, ale jak się ma to słowo honoru i jeszcze się spotyka takich ludzi, jak Pan Profesor… Z szacunkiem wielkim, Pan nie tylko pisze, ale Pan i maluje. Tego się nie da zapomnieć.
J.M. Bardzo dziękuję, bardzo dziękuję… Już wyjaśniam. Ale muszę zacząć od tych słów słowo honoru, bo Pani mi też coś przypomniała. Otóż ja i moi starsi bracia, myśmy też mówili w domu: słowo honoru! Ojciec tępił w niesamowity sposób to wyrażenie słowo honoru. Mówił: Co to znaczy słowo honoru? Każde twoje słowo ma być słowem honoru. To doskonale pamiętam i właśnie to sobie teraz przypomniałem. Jeszcze może o Lwowie… Promocję tej książki zaczynam nie od Warszawy, bo ja jestem z Warszawy, od czterech pokoleń, jeżeli chodzi o rodzinę Majchrowskich. Bo jeżeli chodzi o rodzinę mamy, to tam jest już różnie, i z Kijowa, i z okolic Łęczycy… Zatem zaczynam nie od Warszawy, tylko od Podkarpacia. To tutaj chciałem się spotkać i powiedzieć o tej książce najpierw, bo stąd najbliżej do Lwowa, który mój ojciec tak bardzo sobie ukochał, gdy był tam w Korpusie Kadetów.
A teraz co do tytułu. Miał być inny, bo ja chciałem to nazwać „Dwanaście miesięcy. Opowiastki historyczne”. Zwyczajnie. I tak to nazwałem, jak tę książkę złożyłem to wydawnictwa Zysk i Spółka. A redaktor – zresztą uroczy człowiek, Jan Grzegorczyk, pisarz – napadł na mnie, bo to inaczej nie można powiedzieć.. On był redaktorem tej książki, inspirował mnie, kłóciliśmy się, ojej….i zaprzyjaźniliśmy się bardzo. I mówi: Co to jest za tytuł? Co to jest za tytuł? To się w ogóle nie sprzeda! Takie książki, pod takim tytułem to ty będziesz pisał, jak dostaniesz nagrodę Nobla. To wtedy wszystko jedno, co to będzie za tytuł, bo i tak kupią, ale teraz to musi być taki bojowy tytuł. No, co miałem zrobić? Ustąpiłem. Jeszcze okładka jest bojowa – z tym pół-mieczem, pół-piórem. Wywalczyłem podtytuł „Opowiastki z 12 miesięcy”.
Ale skąd ten tytuł został zaczerpnięty? Rzeczywiście z wnętrza książki i już była o tym mowa. Pan Jan Musiał mówił o tym obozie. Mój ojciec po dostaniu się do niemieckiej niewoli (na szczęście niemieckiej nie sowieckiej, chociaż z Sowietami też walczył) znalazł się w obozie w Murnau, w Bawarii. I to było bardzo szczególne miejsce. Zresztą sam obóz był w bardzo dobrym stanie, bo to były świeżo wybudowane niemieckie koszary Wehrmachtu, które w 1939 roku zostały przeznaczone dla jeńców. Na początku warunki bytowe były bardzo, jak na obóz jeniecki – przyzwoite. Potem było znacznie gorzej, przede wszystkim był głód. Pod koniec wojny strażnikami byli niemieccy lotnicy, którzy potracili samoloty, nie mieli na czym latać. I tych lotników – niektórych częściowych inwalidów – wetknęli po prostu do tych strażniczych wieżyczek. I ci sfrustrowani lotnicy, którzy chcieli strzelać do Spitfireów czy innych samolotów alianckich, nie mieli do kogo strzelać. Na widoku byli jedynie polscy oficerowie. Niemcy zasadniczo przestrzegali Konwencji Genewskiej – nie strzelali do jeńców. Ale ochotę mieli i szukali okazji, żeby legalnie móc strzelić i takie okazje znajdowali. Zabraniali na przykład wychylać się z okno w czasie nalotu, czy jak było zaciemnienie. Zabili niejednego z naszych oficerów. Byłem w Murnau na ich grobach. To jest w ogóle niesamowita historia, nawet jej tutaj nie dotknąłem, ale chyba najbardziej niezwykła w moim życiu. Tam ją przeżyłem. Jest opisana w reportażu radiowym Ireny Piłatowskiej i Alicji Grembowicz „Obecność”, w Polskim Radiu. Tak czy inaczej, nie zawsze ci oficerowie się tego słuchali, no i wtedy Niemcy strzelali. Rotmistrz Zygmunt Bilwin, przyjaciel ojca, powtarzał wówczas jedno zdanie: Nie zginąć od kuli analfabety, bo ten strażnik to jest uzbrojony analfabeta. Trzeba dodać, że tam nie było kompleksu niższości wobec Niemców. Jeżeli chodziło o niższość i wyższość to raczej był kompleks wyższość w stosunku do tych Niemców. Bo tu jest nasza elita, a taki strażnik to jest nikt, ale ten nikt ma karabin. To zdanie rotmistrza Bilwina ojciec powtarzał mi bardzo długo. W szkole, kiedy ja miałem jakieś pomysły, żeby zrobić to, czy tamto, czy owamto, mówił: Po co? Zrobisz ostentację i wyrzucą cię, zakończysz karierę swoją, do niczego nie dojdziesz i nic dla Polski nie będziesz mógł zrobić. Poczekaj, twój czas jeszcze przyjdzie. Tak mi mówił ojciec. Niejednokrotnie mnie hamował. A inna rzecz, że oczywiście ja nie o wszystkim mu mówiłem. W książce o tym piszę, o stanie wojennym, o ulotkach, o tych napisach na ścianach. Rodzice o tym nie mieli zielonego pojęcia, to jest zupełnie oczywiste, no bo pewnie chcieliby zablokować. Ale te słowa też zapamiętałem i też myślę, że tu chodzi o to, żeby nie dać się łatwo zgnieść, zabić. Również dzisiaj nie o to chodzi, żeby przebijać głową mur. Głowy trzeba użyć do myślenia, żeby ten mur zburzyć – ten były i ten nowy, co właśnie powstaje. Trzeba to zrobić inteligentnie i dlatego ten tytuł książki się ostał. Myślę, że on pasuje jednak mimo wszystko, bo to jest książka o walce przeciw analfabetom. Tak, ci przeciwnicy polskości to są analfabeci, barbarzyńcy. Czasem nawet z tytułem profesorskim, przecież ja z takimi mam czasem do czynienia. Czasami ręce opadają. Dzisiaj ci profesorowie szaleją na Twitterze, wypisują jakieś bzdury… sam byłem obiektem takich ataków, wyzwisk… Ale, czy to o mnie świadczy? Czy o tym, kto pisze? Ale jednocześnie są groźni i trzeba z nimi walczyć. Mądrze.
M.K. Proszę Państwa może jeszcze na zakończenie jedno odniesienie. Panie Profesorze, w rozdziale grudzień, w sposób taki lakoniczny, opowiedział Pan kilka wydarzeń z różnych lat, ale dotyczących grudnia. 13 grudnia mamy niebawem i jak źle pójdzie, będziemy mieć rząd nominowany 13 grudnia przez Prezydenta RP. Czy Pan chciałby, o tym grudniu tutaj opisanym, o Cichym, o liceum Batorego, powiedzieć kilka słów? Bo skojarzeń jest bardzo dużo.
J.M. Dziękuję bardzo Panie Marszałku. No tak, polskie grudnie nie są dobre. W książce jest oczywiście o 13 grudnia, ale jest i o 16 grudnia, o górnikach z kopalni „Wujek”. Ja byłem wtedy uczniem liceum Stefana Batorego – to jest dobra warszawska szkoła, znana, wtedy też była dobra i znana, i taka trochę elitarna. I bardzo różna była tam młodzież, były tam dzieci również różnych prominentów. W miesięcznicę tego 16 grudnia 1981 roku – chociaż myśmy tego miesięcznicami nie nazywali – przychodziło się do szkoły z jakimś opornikiem, czy w czarnym ubraniu, żeby ten 16 grudnia jakoś upamiętnić. I pewnego szesnastego, kolega z którym chodziłem przez pewien czas do jednej klasy, rozwiesił kartki, które sam napisał – żeby uczcić minutą ciszy na długiej przerwie pamięć górników z kopalni „Wujek”. Po prostu. No i został uchwycony, zaprowadzony do dyrektorki szkoły. Co zrobiła pani dyrektor, wychowawca młodzieży? Zawiadomiła milicję, czy służbę bezpieczeństwa, która przyjechała, zakuła go w kajdanki już w szkole i ze szkoły tego nastolatka wyprowadziła do aresztu. Potem była jego sprawa sądowa. Byłem na tej rozprawie sądowej z kolegami i też wryła mi się ona w pamięć. Ale bardziej w pamięć wryło się to, co się stało jeszcze tego samego dnia w szkole. Bo myśmy zobaczyli tę realność, że się tego chłopaczka skutego wyprowadza. A był to niepozorny chłopaczek, cichy… Cichocki się nazywał i miał ksywkę „Cichy”.
I wtedy podszedł do mnie mój najbliższy kolega, którego ojciec był wyższym oficerem Wojsk Ochrony Pogranicza, wstrząśnięty tym co zobaczył, i mówi: To jest… i tutaj użył bardzo brzydkiego terminu, którego nie będę cytował. Przyszła długa przerwa. Na tej długiej przerwie zebrała się dokładnie i dosłownie cała szkoła – to ogromne liceum Batorego. Państwo wiecie, gdzie się znajduje w Warszawie? Przy Trasie Łazienkowskiej, przy Myśliwieckiej, to taki ogromny gmach, żółty z czerwoną dachówką, neorenesansowy. Mnóstwo nas tam było, nie zmieściliśmy się w holu, nie zmieściliśmy się na parterze. Na schodach siadano, żeby być w czasie tej minuty ciszy. Cisza, która wtedy zaległa w szkole, w której hałas jest rzeczą zupełnie naturalną, była tak nieprawdopodobna, że dosłownie można było odnieść wrażenie, że człowiek ogłuchł, że nic nie słyszy. „Jak makiem zasiał” to jest tylko przysłowie, ale to była absolutna cisza, absolutna. Jak to można było osiągnąć? I w tej ciszy przechodzi ta dyrektorka – spocona, wściekła, chowa się w swoim gabinecie. I nagle pomysł – Skrócić im to. Dzwoni dzwonek po 5 minutach. Niech idą na lekcję. My nie wiemy co zrobić. Znowu szum powstaje. Wstaje chłopak, dobrze go wszyscy znaliśmy, był synem wicepremiera z czasów Gierka, Tadeusza Wrzaszczyka. Później został lekarzem. Już nie żyje. I ten Robert Wrzaszczyk, syn komunistycznego wicepremiera, który siedział razem z nami – wstał, wyciągnął rękę i mówi: Cisza! siedzimy dalej. I to był ten moment, kiedy następowały zwroty we wnętrzu młodych ludzi, którzy mogli pójść w zupełnie inną stronę. Ja nie wiem, w którą stronę on by poszedł, ale wtedy zachował się jak trzeba. Jak trzeba zachowali się synowie milicjantów, synowie oficerów, synowie partyjniaków, ci którzy siedzieli razem z nami – solidarnie! I tak siedzieliśmy dalej, aż ktoś zaczął śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Tego nie można zapomnieć. Ja to widzę, mogę pokazać gdzie dokładnie siedziałem wtedy na podłodze; mam wdrukowane w pamięć: gesty, nauczycielkę fizyki panią Kamińską, która przeszła i pokazała znak: tak, dobrze. Potem podobno wyemigrowała. Ten „Mazurek Dąbrowskiego” był taki, jaki nie był nigdy. Nigdy przedtem i nigdy potem. Więc to są rzeczy, których się nie zapomina. To „grudniowe” opowiadanie, ma aż trzy puenty, ale nie będę ich zdradzał. Bo nie chcę, jak to młodzież dzisiaj mówi: spoilerwać. Niektóre rzeczy trzeba po prostu przeczytać.
M.K. Proszę Państwa dziękujemy bardzo za spotkanie, za rozmowę, za przybliżenie różnych wątków, poruszenie spraw najważniejszych. Pan Profesor dzisiaj raczej nie mówił o czasach dziewiętnastego wieku, a w książce są odniesienia do tamtych czasów, bardzo ważne. I – wracam na koniec do tego pomieszczenia i zdjęć, które tutaj w siedzibie Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego widzimy – to w gruncie rzeczy, coś jest na rzeczy…
J.M. Dziękuję bardzo. Panie Marszałku, czy zatem może Pan powiedzieć, że to był jeszcze jeden element „Strychu Kulturalnego”?
M.K. No tak, właśnie tak.
J.M. Czyli kontynuujemy.
M.K. Kontynuujemy.